25 października 2025

Spotkali się w ramach KROPS ludzie, którzy rozumieją, w czym rzecz i jak bardzo potrzebna jest nasza współpraca. Mimo różnorodności – jakkolwiek brzmi dzisiaj to słowo –  mimo tego, że pochodzimy z różnych środowisk, być może mamy trochę inne zdania na różne tematy, to w kwestii dobra naszych dzieci, naszych uczniów, mamy jasno wyrażone i wspólne cele. I to nas łączy – mówi Agnieszka Pawlik-Regulska, prezes Stowarzyszenia Nauczycieli i Pracowników Oświaty „Nauczyciele dla Wolności” oraz koordynator Koalicji na Rzecz Ocalenia Polskiej Szkoły – tegorocznego Laureata Nagrody im. Ks. Piotra Skargi.

  

Czy Pani zdaniem to, co się dzieje wokół szkoły, bitwa o szkołę, jest w tej chwili najważniejszą batalią, jaką toczymy obecnie w Polsce?

Wesprzyj nas już teraz!

Oj, to jest pytanie z tezą! Oczywiście, że tak, jest to najważniejsza bitwa i doskonale z tego sobie zdaje sprawę lewica, ponieważ przeprowadza zmiany bardzo dynamicznie.

Takie zmiany, jakie dokonują się teraz w dziedzinie edukacji, w innych krajach są przeprowadzane  mniej więcej w ciągu ośmiu lat. U nas – w ciągu niecałych dwóch. Powierzenie przez premiera resortu oświaty feministkom – bo tak mogę powiedzieć na pewno o Barbarze Nowackiej – też pokazuje, jak bardzo strona przeciwna zdaje sobie sprawę z tego, że potrzebne były do tego takie osoby, które nie będą miały skrupułów.

Niestety, mam wrażenie, iż prawa strona nie dowierza nam, że to tak ważna kwestia. Musimy się z tym tematem dopiero mocno przebijać. Nie wszyscy chcą się edukacją zajmować. Być może nie rozumieją, że tak naprawdę to, jak będzie ukształtowany program w szkołach, jak będzie szkoła wyglądać, wpłynie na wychowanie młodych pokoleń Polaków. Czy oddamy – mówiąc bardzo górnolotnie – rząd dusz lewej stronie, czy też będziemy dbać o to, żeby wyrośli nam ludzie kochający Ojczyznę, przywiązani do niej, wychowani w normach moralnych, mający wartości, potrafiący samodzielnie myśleć, mający rozwinięty intelekt obok innych obszarów swojego człowieczeństwa? To jest bardzo ważna bitwa, a teraz naprawdę zmagamy się o to, żeby prawa strona zrozumiała, jak jest ona istotna.

 

Rewolucjoniści postępują bardzo sprytnie, używając odpowiedniego języka. Istota zmian kryje się za pozytywnie bądź neutralnie brzmiącymi określeniami, jak edukacja włączająca, inkluzywność, różnorodność, i tak dalej. Tak zwani prawicowi politycy nie zdają sobie sprawy z tego, z czym mamy do czynienia, czy jednak nie chcą się z tym konfrontować?

To bardzo delikatny i trudny temat. Rozumiem, że mają dużo pracy i tych dziedzin, którymi się zajmują politycy, jest wiele. Natomiast być może, szczególnie w dużych partiach jest takie podejście: dzielimy się pracą, ktoś jest odpowiedzialny za jedną sferę, inny za kolejną… Wielu polityków myśli: „edukacja to nie moja dziedzina, zajmuje się nią Iksiński. On wszystko wie i na pewno da znać, jeśli coś będzie nie tak”. Myślę, że to błędne podejście, ścieżka donikąd, ponieważ edukacja dotyczy wszystkich.

Generalnie wszyscy żyjemy w rodzinach. Większość ma swoje własne dzieci lub też wnuki. To, jak będą one funkcjonować w szkole, dotyka nas wszystkich, również polityków.

Faktycznie, sposób wprowadzania tych reform jest bardzo sprytny. Lewica stosuje język liberalny, demokratyczny, nowoczesny. Zagłębiając się w twórczość Komisji Europejskiej, badając Europejski Obszar Edukacji, w jednym z dokumentów znalazłam nomenklaturę stricte komunistyczną. Nauczyciele są tam określeni wprost jako „sprofesjonalizowana siła robocza”. Zastanawiające, czy akurat  im się to wymsknęło…? Tutaj, w Polsce mamy oczywiście do czynienia z próbą złagodzenia tego skrajnie lewicowego przekazu.

Jeżeli się przypatrzymy rewolucji bolszewickiej, tam szkoła miała właśnie swego rodzaju rys liberalny i demokratyczny. Ktoś, kto zna historię, jest w stanie pewne rzeczy powiązać, odczytać. Natomiast faktycznie z ludźmi na ogół trudno się rozmawia o tych kwestiach. Oczywiście, sprawa tak zwanej edukacji zdrowotnej bardzo mocno dotknęła rodziców. Wkraczanie „z butami” w sferę intymną naszych dzieci jest już czymś, na co z reguły nie pozwalamy. Mówimy tu non possumus. Natomiast kiedy mówimy o innych sprawach, takich jak przyjęty ostatnio przez rząd projekt nowelizacji ustawy Prawo oświatowe (UD 220), który niedługo będzie głosowany w Sejmie, to znacznie trudniej wytłumaczyć, na czym polega zagrożenie. Tymczasem to bardzo niebezpieczna modyfikacja. Jeśli wejdzie w życie, zmieni de facto charakter szkoły, bo wyrzuci z niej wiedzę.

W projekcie UD220 znajduje się na przykład taki zapis, że w podstawach programowych nie mają już być zawarte treści, czyli wiedza, lecz obowiązkowe będą „doświadczenia edukacyjne”. To przykład na to, w jaki sposób, w ładnym opakowaniu przemycane są reformy, którym się sprzeciwiamy. Bo przecież dobrze brzmi, że dzieci powinny wychodzić z klasy i badać – dajmy na to – jak rosną grzyby. Bardzo dobrze, niech nie siedzą w ławkach. Wszystko to brzmi pięknie i dlatego ta walka jest taka trudna. To zmaganie się z taką mgłą, pajęczyną, która w słabo dostrzegalny sposób oplata wszystkie obszary życia szkolnego. Jest przy tym trudno uchwytna, zatem ta konfrontacja jest bardzo nierówna.

Pani minister na wprowadzanie Reformy26 Kompas Jutra otrzymała bardzo duże kwoty pieniędzy. Kilkadziesiąt milionów złotych pójdzie na samą propagandę związaną z tą reformą. Możemy się więc domyślać, że zostaną zatrudnieni specjaliści z najwyższej półki, znający się dobrze na socjotechnice i wszystkich wyrafinowanych sposobach przekazu. Wszystko to, co jest istotą tej rewolucyjnej zmiany podadzą i opakują w taki sposób, że trudno będzie udowodnić, że za ładnymi frazesami schowany jest konkret bardzo niekorzystny dla polskiej szkoły, dla polskiej młodzieży i dzieci.

 

Powiedzieliśmy wcześniej nieco o politykach, ale środowisko nauczycieli w większości ciąży raczej w lewą stronę i pewnie, siłą rzeczy, sprzyja tym zmianom…

Oczywiście, że tak. To nie jest elektorat prawicy, niestety, co też odbiło na pewnych decyzjach na prawicy, być może z tego również wynikają różne decyzje i zaniechania. Tyle, że jeżeli będziemy patrzeć na te kwestie tylko pod kątem politycznym, to faktycznie wiele przegramy. Ten lewicowy przechył jest prawdą, natomiast kiedy rozmawiamy ze swoimi koleżankami, kolegami, którzy głosowali za obecnym obozem rządzącym; którzy na początku byli zachwyceni panią Nowacką, to – proszę mi wierzyć – naprawdę obecnie większość tych ludzi ma już dosyć. Pewno, że trudno im powiedzieć wprost, że ta osoba, na którą głosowały, popełnia błędy i zdecydowanie ich rozczarowała. Jednak w środowisku nauczycielskim jest coraz więcej takich głosów.

Kolejna sprawa, która mocno dotyka to środowisko, to wykładnia znowelizowanej Karty Nauczyciela. Od 1 września obecnego roku jeżeli klasa idzie na wycieczkę, a nauczyciel ma w tym czasie nadgodziny, nie prowadzi lekcji ani zastępstwa, tylko siedzi w szkole i choć jest gotowy do podjęcia pracy, to nie może otrzymać za ten czas wynagrodzenia. To dosyć przykra sprawa, bo traci pieniądze nie ze swojej winy. I tutaj środowisko się oburza i sprzeciwia, bo ten stan rzeczy wynika z interpretacji pani minister Nowackiej. Podejmuje ona różne decyzje, które są mocno krytykowane. Jest już widoczne pewne przebudzenie. Miejmy nadzieję, że nauczyciele przestaną się jakoś utożsamiać z tym wszystkim, co jest proponowane w MEN i zaczną po prostu samodzielnie myśleć, obserwować, wyciągać wnioski. Mam nadzieję, że to się już powoli dzieje.

 

Czy ta, jak powiedzieliśmy, przeważnie lewicowo nastawiona grupa, jaką są w naszym kraju nauczyciele, dostrzega w jakiś sposób problem wynikający z kasowania treści programowych, sprawiania, że uczniowie wyjdą ze szkoły z mniejszą wiedzą niż miało to miejsce we wcześniejszych latach?

To jest kwestia bardziej skomplikowana, nie zero-jedynkowa. Generalnie my pracując w szkole, cały czas borykamy się z brakiem czasu na realizację programu. W związku z tym pewne uszczuplenie podstaw programowych zostało przyjęte pozytywnie. Nauczyciel mógł sobie pomyśleć: „wreszcie nie będę musiał tłumaczyć się, że tego nie zrealizowałem”.

By zrozumieć istotę problemu, możemy popatrzeć na przykład przedmiotów przyrodniczych. Nie chodzi o to, że program jest uszczuplany, bo to – jak wspominałam – większości nauczycielom się raczej podoba – materiału jest dużo i dzieci są tymi treściami przeładowane. Inną rzeczą jest sposób wprowadzania zmian. I tu już pojawiają się głosy krytyki.

Pierwsza kwestia dotyczy lektur i języka polskiego. W wakacje nastąpiła burza, wyciszona przez panią minister, która oczywiście minęła się z prawdą mówiąc, że się nic nie zmienia, podczas gdy w zaprezentowanym przez Instytut Badań Edukacyjnych projekcie podstawy programowej faktycznie znajdziemy zapis, że w klasach od 4. do 6. nie będzie żadnych obowiązkowych lektur. Wszystkie pozycje będą wybierać sami nauczyciele wraz z uczniami. Z kolei w klasach 7. – 8. z dziewięciu lektur zostaną tylko trzy.

To pokazuje pewien kierunek, w jakim zmierza MEN. Swoboda, brak kanonu, dowolność i dopasowanie do Europejskiego Obszaru Edukacji, który zakłada między innymi wspólny dyplom, mobilność i ujednolicenie programów we wszystkich krajach. Tutaj jest już pewien zgrzyt – coś, co zdecydowanie nauczycielom przedmiotów humanistycznych nie wydaje się słuszne i dobre.

Wróćmy do przyrody. Wiemy, że jest taki pomysł, by uczniowie uczęszczali na nią do klasy 6. Dopiero w siódmej, ósmej klasie pojawiłyby się: geografia, biologia, fizyka, chemia. I to już wiosną skrytykowali nauczyciele geografii, a także Towarzystwo Geograficzne, mówiąc, że to absolutnie niedobry pomysł.

Geografia to, nawiasem mówiąc, przedmiot na pograniczu nauk przyrodniczych i społecznych, więc „wrzucanie” jej do przyrody jest w ogóle niezasadne. Kiedy rozmawiam z nauczycielami i pytam, jak chcieliby, żeby ta kwestia została rozstrzygnięta, to mówią, że chcieliby powrotu do rozwiązania, które funkcjonowało przed 1999 rokiem. Owszem, były dwie godziny przyrody w 4. klasie, ale potem stopniowo wprowadzane były kolejne przedmioty – geografia i biologia w klasie 5., rok później dochodziła fizyka, w 7. klasie – chemia. Przede wszystkim zaś na te przedmioty przeznaczono dużo więcej godzin, bo 28, podczas gdy teraz będzie ich łącznie 20 czy 21. To zdecydowana różnica i pomysł MEN jest taki, żeby połowę z tych godzin zabrała przyroda. Czyli po trzy godziny lekcyjne w klasie 4., 5. i 6., a potem dopiero w klasie 7. wszyscy mają geografię, biologię, fizykę, chemię. Dziecko w 7. klasie, w tym trudnym momencie rozwojowym – bo to okres dojrzewania, buntu – nagle otrzymuje na raz cztery trudne przedmioty. Godzin lekcyjnych jest zaś dużo mniej, bo z pięciu spadamy do trzech czy z czterech, na fizyce i chemii również do trzech.

Na przyrodzie wiedza jest nieusystematyzowana, fragmentaryczna, zinfantylizowana. Nie będzie czasu na to, żeby dobrze przygotować tych młodych ludzi do podjęcia nauki w szkole średniej, do zorientowania się, przyswojenia pewnej bazy związanej już ze specjalizacyjnymi przedmiotami, czyli biologią, geografią, fizyką. Systematyki już w tych programach nie ma, ona zniknęła. To pokazuje kierunek zmian. Zamiast klasycznego porządku, pokazania uczniowi, że jedno wynika z drugiego, mamy chaos. Z kolei założenie, iż na porządku dziennym będzie teraz częste wychodzenie klas ze szkół – na przykład, jak napisano w podstawie, żeby szukać grzybów – świadczy o wizji słabo przykrojonej do rzeczywistości. To bardzo dyskusyjny pomysł pod względem choćby organizacyjnym.

Forsowane zmiany budzą duże wątpliwości również dlatego, że faktycznie bardzo obniżają poziom nauczania. Generalnie kierunek obecnej pani minister i MEN zmierza do tego, by kształtować umiejętności podstawowe, co jest zapisane w dokumentach Komisji Europejskiej. Gdy czytamy tam o Europejskim Obszarze Edukacji, cały czas się tam powtarza, że w szkole trzeba kształcić umiejętności podstawowe, czyli takie, które pomogą zdobyć podstawowy zawód i przeżyć. Natomiast nie ma nic w tych dokumentach o rozwijaniu intelektu, o kształtowaniu cnót, o uczeniu samowychowania. Pozostajemy na poziomie minimum i do tego chce sprowadzić szkołę minister Nowacka. To absolutnie budzi nasz ogromny sprzeciw i zaniepokojenie. Do tego wszystkiego jeszcze – pamiętajmy – w zwykłych klasach poprzez tzw. edukację włączającą mamy bardzo wiele dzieci z różnymi orzeczeniami, dysfunkcjami. Przeprowadzanie doświadczeń z fizyki czy chemii w momencie, kiedy jest tam dziecko, które musi biegać, może się skończyć naprawdę dramatycznie. To po prostu w praktyce niemożliwe.

 

Pamiętam podręczniki do historii ze schyłkowego PRL. Abstrahując oczywiście od obecnych tam zafałszowań, uczeń znajdował w nich spójną narrację, opowieść, którą był w stanie logicznie zrozumieć i powiązać. Dzisiaj podręcznik przypomina raczej zbiór notatek, jakie robiło się na lekcji.

Tak, to nie jest wizja przyczynowo-skutkowa. To jest wizja, w której rzuca się jakieś hasło i  dobudowuje do niego różne rzeczy. Natomiast jeżeli już jesteśmy przy historii, to też musimy powiedzieć, że szkoła powinna przekazywać kanon, pewne kody kulturowe. W momencie, kiedy wyrzucamy z podstawy programowej takie pojęcia, jak Westerplatte, Monte Cassino, kopalnia Wujek – czyli pozwalamy na to, że te pojęcia mogą nie zostać wprowadzone przez nauczyciela i nie pojawią się na maturze, a uczeń nie ma obowiązku zaznajomienia się z tymi wydarzeniami – to faktycznie w pewien sposób niszczymy polski kod kulturowy.

Trudno mi wyobrazić sobie młodego człowieka, który nie będzie wiedział, co to jest Westerplatte. Tego nie wolno nam zagubić. Należy walczyć o to, by nasza szkoła nie została wyprana z przywiązania do różnych wydarzeń historycznych, które ukształtowały nasz etos i właściwe ludzkie postawy.

No ale to jest passe, to jest niemodne i niezgodne z unijnymi dyrektywami! Musimy w tym miejscu jasno sobie powiedzieć – bo to bardzo widać – że pseudoreformy, które przeprowadza minister Nowacka, są dokładną realizacją zewnętrznych dyrektyw i tego, co jest zapisane w dokumentach unijnych. Proszę zwrócić uwagę na to, że podczas polskiej prezydencji w Radzie Europy Unii Europejskiej pani minister Nowacka zaprezentowała dwa priorytety oświatowe: sprawienie, żeby młodzież miała więcej zaufania do tego projektu, którym jest Unia Europejska oraz edukację włączającą.

To są dwa faktycznie filary obecnej przemiany szkoły i transformacji. Pani Nowacka w żaden sposób nie próbuje obronić naszego systemu szkolnictwa. Nie próbuje obronić polskiej szkoły, zadbać o to, żeby kształciła ona Polaków, a nie obywateli Unii Europejskiej. Minister robi wszystko, co jest oczekiwane na Zachodzie i dlatego mamy taki problem. Dochodzi do tego wszystkiego wielokulturowość. Proszę zwrócić uwagę, że polski już od dawna nie jest określany w dokumentach jako język ojczysty. Widnieje tam tylko jako jeden z języków komunikacji, w zasadzie niemalże już stawiany na równi z językami mniejszości. I do tego zmierza obecna polityka. Proszę zobaczyć, że egzaminy ósmoklasisty czy maturalny w polskich szkołach mogą już odbywać się po ukraińsku.

Zatrzymajmy się, zastanówmy przez chwilę, czy to jest ten odpowiedni kierunek; czy nie tracimy naszej podmiotowości, tożsamości narodowej.

 

Kogo chce wykształcić i w co się wpisać szkoła pod rządami MEN?

Cezurą jest rok 1999. Ja tak długo oczywiście nie działam w oświacie. Generalnie długi czas byłam po prostu nauczycielką, która chciała pracować z dziećmi i robić to dobrze. Tak naprawdę to wydarzenia ostatnich lat skłoniły mnie, a może nawet zmusiły do tego, żeby się zaangażować. Pojawiła się bowiem moja ogromna niezgoda na wprowadzane do polskiej szkoły szkodliwe rzeczy. Od 1999 roku, już po opadnięciu żelaznej kurtyn do polskiego systemu edukacji trafiają różne nowinki z Zachodu. Idą za tym idą ogromne pieniądze, ale one w zasadzie nigdy nam się nie przysłużyły. Zawsze przeznaczane były na projekty typu wprowadzenie gimnazjów, edukacja włączająca. To są ogromne nakłady, za pomocą których przeprowadza się reformy oczekiwane przez Komisję Europejską i Unię Europejską.

Tak naprawdę należałoby wycofać się z większości tych reform i powrócić do istoty polskiej szkoły, poszukać jej. My to nazwaliśmy sobie „polskim obszarem edukacji”.

Trzeba odciąć te wszystkie zachodnie naleciałości i wypracować na nowo kształt polskiej szkoły. Jest to z pewnością też powrót do modelu w dużym zakresie klasycznego, do oparcia się na tradycji grecko-rzymsko-chrześcijańskiej. Klasyczny model nauki wyklucza rugowanie wiedzy, bo to jest najbardziej niebezpieczne. Wtedy szkoła przestaje być miejscem kształtowania i rozwoju intelektu.

Dzisiaj mówi się natomiast o zaopiekowaniu potrzeb psychicznych, fizycznych, emocjonalnych i na to przeznaczane jest dużo pieniędzy. To jest temat bardzo nośny i bardzo modny w dzisiejszym społeczeństwie. Jednak kiedy zerkniemy na początki szkoły starożytnej, to nikt tam nie mówił o emocjach, o psychice. Zwracało się za to uwagę na formowanie umysłu i hartu ducha.

Teraz mamy do czynienia z przekierowaniem uwagi ludzi, nauczycieli, uczniów, rodziców – a także pieniędzy – na zupełnie inne dziedziny. Uważam to za najbardziej niebezpieczne, bowiem bardzo ważne jest podnoszenie znaczenia rozwoju intelektualnego człowieka, poszerzania przez niego horyzontów, nauki krytycznego myślenia. Taki człowiek jest trudniej sterowalny i mniej podatny na manipulację.

Z kolei ten, kto skupia się na tym, by przede wszystkim zaspokajać swoje emocjonalne potrzeby, staje się łatwym celem władzy chcącej zarządzać społecznymi nastrojami. To jest dla rządzących bardzo, bardzo wygodne.

W edukacji włączającej, w Europejskim Obszarze Edukacyjnym bardzo wiele mówi się o klimatyzmie, „różnorodności”, o genderyzmie. Szkoła ma się stać miejscem, gdzie uczeń ma się dobrze czuć. Przypomnijmy: ten słynny „dobrostan” jest pojęciem pochodzącym z dziedziny hodowli bydła.

Moje pytanie jest takie: czy w nauce chodzi o to, żeby człowiek, uczeń dobrze się czuł, żeby od siebie nie wymagał? Sądzę raczej, iż nauka polega na tym, że kształtuje się wytrwałość, pracowitość, cierpliwość, systematyczność… To czasem boli, to wymaga wysiłku. Jednak wysiłek w obecnych czasach jest niemodny. Dlatego tak trudno jest też rozmawiać z ludźmi. Dlatego nasza działalność nie jest popularna. Nigdy nie będzie, gdy będziemy mówić o wysiłku, który trzeba włożyć w naukę i o tym, że może nastąpić porażka i trzeba sobie z nią poradzić. Możesz dostać w szkole jedynkę, jeśli się nie nauczysz i odczujesz tego konsekwencje. Trzeba sobie po prostu z tym poradzić, trzeba iść do przodu, trzeba to nadrobić, włożyć więcej pracy. To sformułowania obecnie bardzo niemodne. W szkole, która jest teraz dla nas szykowana, uczniowie przede wszystkim mają się dobrze czuć, dzieci królują, są najważniejsze, wszystko się robi ze względu na ich komfort, czyż nie?…

Nie ma być natomiast żadnej opresji. Stawianie ocen to bowiem opresja, wymagania to jest opresja, stawianie granic to jest opresja… Mamy zdecydowanie do czynienia ze zmianą paradygmatu szkoły. Ma stać się ona taką świetlicą opiekuńczo-terapeutyczną – już nawet nie wychowawczą – gdzie wykonuje się pracę za rodziców, czyli próbuje jakieś braki, dziury emocjonalne zasypywać, często kosztem innych dzieci. Zupełnie zaś nie bierze się pod uwagę, że szkoła ma kształtować charakter, hart ducha, a przede wszystkim rozwijać intelekt. I to jest największy problem. To jest sfera, w której bardzo trudno jest coś przeforsować, bo nasze społeczeństwo jest rozleniwione, przyzwyczajone do tego, że żyje nam się łatwo. Wszystko mamy, wprawdzie wojna jest za naszą granicą, ale jeszcze nie u nas. Tutaj mamy spokój, względny dobrobyt i tak dalej.

To bardzo trudne zagadnienie, tak naprawdę może wyzwanie dla socjologów, może filozofów kultury, dla osób, które widzą zachodzące procesy, wiedzą, co zrobić i jak, żeby społeczeństwo zrozumiało, iż wychowanie, nauka w szkole musi wiązać się z wysiłkiem i pracą. To nie jest obecnie modne.

 

Z nakreślonego przez Panią obrazu wynika, że cele i dobro rodziny stoją w tej chwili w drastycznej sprzeczności z polityką państwa oraz Unii Europejskiej wobec szkoły i wobec dzieci.

Zależy, jak my sobie nakreślimy cele i dobro rodziny, prawda? Jeżeli dobrem rodziny jest święty spokój i to, że można oddać dziecko do przechowalni i się już o nie nie martwić, bo szkoła wszystko za nas zrobi?… Myślę, że – niestety – wielu rodziców tak rozumie dobro rodziny i się z tego obrotu spraw cieszy. Przedszkola mają być otwarte do godziny 20:00 czy 22:00. To właśnie jest ten trend. Wrzucamy dziecko do systemu i pani przedszkolanka wszystko za nas zrobi. My dostaniemy na chwilę dziecko z powrotem, żeby się z nim przez moment pobawić, nacieszyć się nim i znowu je oddamy.

Jeżeli natomiast mówimy o prawdziwym, realnym dobru dziecka i dobru rodziny, to też musimy wziąć pod uwagę, że zgodnie z obecnym trendem państwo ma przejąć rolę rodziców. Edukacja zdrowotna z proponowanym wstępnie zapisem, że ma być obowiązkowa – a ma tam być mowa też o kwestiach intymnych, o kształtowaniu podejścia do seksualności młodego człowieka – to wkraczanie z butami przez instytucje państwowe w nasze kompetencje. To dążenie do tego, by dziecko stało się własnością państwa.

Tak już jest w Wielkiej Brytanii. Tam, żeby dziecko zwolnić ze szkoły, trzeba wystosować specjalne pismo. Oczywiście nie dotyczy to sytuacji, w której uczeń ma zwolnienie od lekarza, jest chory. Jeżeli jednak chcę z dzieckiem, na przykład pojechać na ślub do drugiej części kraju czy do Polski – bo to akurat opowiadali mi nasi rodacy – to trzeba pisać specjalne podania, żeby ewentualnie, łaskawie dyrektor się na to zgodził.

Proszę zobaczyć, z jakim mamy tu do czynienia przestawieniem hierarchii. Gdy dziecko przyjdzie i powie w szkole, że mama je mocniej złapała za rękę, to ta kobieta musi się długo z tego tłumaczyć na dywaniku dyrekcji. Nie dostanie dziecka, dopóki się nie wytłumaczy. Być może zaś nie dostanie go w ogóle na wiele miesięcy, bo urzędnicy zabiorą je do pieczy zastępczej.

To właśnie dzieje się na Zachodzie – w krajach skandynawskich, Wielkiej Brytanii, w Niemczech, w różnych wariantach. Walka, którą tutaj podejmujemy toczy się o to, żeby tych praw rodziców nam nie zabrano; żeby państwo nie wkraczało w domenę życia rodzinnego.

Proszę zwrócić uwagę na przegłosowany przez parlament w wakacje projekt nowelizacji ustawy o prawach pacjenta. Chodziło w nim o to, że dzieci w wieku lat 13 mogłyby już bez zgody i nawet wiedzy rodziców pójść do specjalisty – psychologa czy psychoterapeuty. I to lekarz, jednoosobowo bez żadnej kontroli, bez żadnej innej instancji decydowałby, czy rodzic w ogóle się o tym dowie.

Na szczęście, pan prezydent Andrzej Duda w ostatnich dniach swojego urzędowania skierował ten projekt nowelizacji ustawy o prawach pacjenta do Trybunału Konstytucyjnego.

To właśnie jest kierunek zmian wprowadzanych na wielu polach. To wszystko jest połączone, dzieje się równocześnie. Tak zwane uzgodnienie płci, związki partnerskie – wszystko idzie szeroką falą. Niebezpieczeństwo tkwi w tym, że państwo chce odebrać nam prawa rodzicielskie i wkraczać w nasze życie rodzinne.

Kolejnym przykładem na to jest wprowadzenie tak zwanej oceny funkcjonalnej w szkołach. Do jej przeprowadzenia może zostać zobligowany każdy nauczyciel na każdym szczeblu szkoły podstawowej i średniej. Gotowe są specjalne kwestionariusze, a w nich tabelki. Mamy sprawdzać, jakie są poglądy środowiska dziecka na różne kwestie. Musimy przeprowadzać wywiad, wchodzić w sferę rodziny, sprawdzać, jak ona funkcjonuje, jakie ma poglądy i co myśli. Wszystko to ma być przekazywane do centralnej platformy informatycznej i dostępne – no właśnie, nie wiadomo do końca dla kogo.

To w szkołach może już się odbywać i się dzieje. Wiem, że obecnie są szkoły, w których szkoli się całą kadrę pedagogiczną, żeby taką ocenę funkcjonalną wprowadzać. Idea została wzięta żywcem z systemu diagnozy funkcjonalnej w szkołach specjalnych. Znowu mamy przełożenie na zwykłe społeczności szkolne tego, co dotyczyło jedynie dzieci z dysfunkcjami.

Państwo chce wiedzieć wiele albo wszystko i tę wolność rodziców do decydowania powoli, stopniowo odbierać. Także tutaj są, niestety środowiska, które powiedzą: „bardzo dobrze, bo mam z głowy”. Świadomy rodzic powie jednak: „hola, stop, dziecko jest moje, a nie państwa!”.

 

Mechanizm, o którym Pani mówi, wpisuje się w tę samą logikę, która stosowana jest w innych sferach. Na przykład, wprowadzając kolejne ograniczenia w swobodzie dysponowania gotówką, państwo tłumaczy, że chodzi o ukrócenie procederu prania brudnych pieniędzy. Kiedy jest mowa o wprowadzeniu cenzury internetu, nawet już teraz komunikatorów, rozmów prywatnych na rozmaitych platformach społecznościowych, tłumaczy się to pretekstem ukrócenia handlu dziećmi, pedofilii, i tak dalej. Każdy traktowany jest w tym sposobie konstruowania przepisów jak przestępca.

Nauczyciele też tak są traktowani. Słynna „ustawa Kamilka”, chociaż w istocie swojej pewnie mająca uzasadnienie, to w standardach ochrony małoletnich zabroniła nam w publicznych szkołach rozmawiania z dzieckiem sam na sam, dotknięcia ucznia bez jego zgody. Zapłakanego pierwszaka muszę zapytać, czy mogę go dotknąć, czy mogę go przytulić. Proszę mi powiedzieć, czy to jest normalne?

Nauczyciel był dawniej jednym z zawodów publicznego zaufania. Rozumiem, że się zdarzają w każdym środowisku różne sytuacje trudne. Mimo wszystko jednak, to równanie w dół nie jest dobrym pomysłem.

 

Jak wygląda w praktyce wprowadzanie „edukacji zdrowotnej”?

Zdecydowanie jest to klęska. Oczywiście pani minister nie chce podawać danych, ale różne media te liczby podają. Widać z nich ewidentnie, że jest bardzo mała liczba dzieci, młodzieży uczęszczającej na te zajęcia. Różnie jest w różnych ośrodkach. Bywają takie miejsca, gdzie faktycznie tylko pojedynczy rodzice wypisali dzieci z edukacji zdrowotnej. Czasem te dzieci naprawdę mają niełatwo, bo muszą się błąkać po szkole czy siedzieć z maluchami w świetlicy w czasie lekcji. Czasem jest tak, że na lekcjach edukacji zdrowotnej nauczyciel biologii prowadzi… biologię.

Oczywiście są też takie grupy, środowiska, placówki oświatowe, gdzie faktycznie większość rodziców wypisała dzieci i z tego się trzeba cieszyć. W szkołach średnich sami uczniowie po prostu nie mają ochoty na kolejny przedmiot. Artykułowali to zresztą jasno już w Sejmie, na posiedzeniu komisji edukacji. Zaproszonych zostało mnóstwo organizacji młodzieżowych po to, żeby przekonywały, jak bardzo pragną edukacji zdrowotnej. Tymczasem były też głosy – i to wcale nie pojedyncze – mówiące, że w liceum uczniowie jednogłośnie stwierdzili, że nie potrzebują nowego przedmiotu, a wszystko, co miało tam się znaleźć, niech będzie przekazane na biologii, bez sporów ideologicznych. Więc to nie jest tak, że młodzież jest zachwycona. Raczej nie do końca i te statystyki też to pokazują.

Wszyscy zresztą widzą, że to klapa. Koordynator ds. edukacji zdrowotnej pani Daniela Bartosiak z Mazowieckiego Samorządowego Centrum Doskonalenia Nauczycieli przyznała w programie telewizyjnym „Wykrywacz Kłamstw”, że nauczyciele mogą czuć się nieprzygotowani, gdyż został dla nich przeprowadzony zaledwie miesięczny kurs, a studia podyplomowe dopiero się zaczęły, gdyż zbyt późno zostały ogłoszone podstawy programowe nowego przedmiotu. Program edukacji zdrowotnej jest zaś bardzo interdyscyplinarny. Daniela Bartosiak, która jest koordynatorką ds. edukacji zdrowotnej przyznała na antenie, że nie ma podręczników, materiałów. Jeżeli ktoś w taki sposób wprowadza nowy przedmiot, stawia nauczycieli w bardzo trudnej sytuacji. Wielu zrezygnowało z prowadzenia go. Nawet osoby, które uważają, że ten przedmiot powinien być obowiązkowy, przyznają, że został wprowadzony źle. Natomiast pani minister Nowacka mówi, że wszystko jest pięknie i idziemy do przodu, mamy sukces. To oczywiście czysto orwellowska postawa, stawianie sprawy na głowie. Wzór jednak płynie, oczywiście z Unii Europejskiej, bo tak samo postępuje Ursula von der Leyen, mówiąc, że wszystko jest pięknie, Unia jest wspaniała, podczas gdy w rzeczywistości to po prostu gmach, który chwieje się w posadach.

 

Latem obiegła lokalne media wieść, że w warszawskich szkołach ponadpodstawowych zabrakło przed początkiem roku szkolnego aż 3 tysięcy miejsc. Czy nie jest to związane z imigracją i jakie ewentualnie inne problemy stwarza to zjawisko nagłego wrzucenia do polskich szkół tak wielu dzieci – obcokrajowców?

Tu jest kilka aspektów. Jeden z nich – finansowy. Państwo przeznacza naprawdę spore kwoty na ułatwienie pobytu w polskiej szkole dzieciom z zagranicy, głównie imigrantom z Ukrainy. Nie wiem, czy można to nazwać asymilacją, czy też dostosowaniem się. Te pieniądze – tak jak widać – służą temu, by ci uczniowie odbywali egzaminy w polskiej szkole we własnym języku. Moim zdaniem, to jakaś pomyłka.

Faktycznie, do naszych szkół uczęszcza bardzo dużo dzieci z innych krajów. Tego zjawiska wcześniej nie było. W każdej publicznej placówce są dzieci z Ukrainy, czy też generalnie ze wschodu. Niektóre, nie znając języka polskiego, nie znając żadnego języka wspólnego z nauczycielem, trafiają do klas 1 – 3. Często nie są wystarczająco komunikatywni ani najmłodsi, ani ich rodzice, i poradź tu sobie, nauczycielu! Zdarza się tak, że w szkołach średnich, w liceach ogólnokształcących pojawiają się uczniowie z różnych krajów, nie potrafiący nawet złożyć zdania po polsku. Jest jakieś przyzwolenie na to, żeby tacy uczniowie funkcjonowali w systemie szkolnym mimo, że nie bardzo się do tego nadają. Oczywiście, kiedy chce się takiego delikwenta zatrzymać na drugi rok w tej samej klasie, bardzo często dochodzi do nacisków, by jednak promocja nastąpiła.

Rodzi się pytanie, jak długo jeszcze będziemy łożyć na obce państwo kosztem naszych dzieci? Niejednokrotnie pieniądze przeznaczano dla dzieci ukraińskich na dodatkowe zajęcia z języka polskiego, z których to zajęć one często nie korzystały. Brakowało zaś pieniędzy na uzupełniające czy ponadprogramowe lekcje dla polskich dzieci. To po prostu jest rażące, kiedy dowiaduję się, że nie mogę poprowadzić jakiegoś kółka zainteresowań, bo nie ma na to środków. Mogę to oczywiście zrobić za darmo, jasne. Ale dzieci uchodźców miały dodatkowo 6 godzin polskiego, zajęcia odbywały się niemal „jeden na jeden” albo było na nich zaledwie parę osób. Rządowy program „Przyjazna Szkoła”, zaplanowany na lata 2025 – 2027, ma wyrównywać szanse edukacyjne, wspierając wyłącznie uczniów z Ukrainy. Współfinansuje go Unia Europejska, ogólny koszt wynosi 500 milionów złotych, a 90 milionów z tej kwoty złotych pochodzi z polskiego budżetu. Zatem jest to faworyzowanie jednej grupy etniczno-kulturowej, czyli młodzieży i dzieci z Ukrainy. Proszę zobaczyć, jak duże to są pieniądze….

To wsparcie dotyczy tylko i wyłącznie uczniów ukraińskich, a w ogóle nie zaopiekowano się ich polskimi rówieśnikami, którzy też w tej całej sytuacji przeżywają różne napięcia, konflikty. Jest to dla nich trudne. To pokazuje różnicę w traktowaniu. Z tamtej strony mają pojawić się asystenci, ma być dbałość o doskonalenie kadry systemu oświaty poprzez doskonalenie nauczycieli w podejściu do uczniów z Ukrainy – by ci płynniej weszli do polskiego systemu edukacyjnego. Przewidziana jest ogromna praca i olbrzymie pieniądze wyłącznie na wspieranie uczniów i uczennic z Ukrainy, a także nauczycieli, którzy będą im pomagać. Natomiast zupełnie nie uwzględnienia jest tego rodzaju troska o polskich uczniów. Dla nich pieniędzy na analogiczne cele nie ma.

 

Pani Prezes, rozmawiamy przy okazji przyznania Koalicji na rzecz Ocalenia Polskiej Szkoły Nagrody im. Księdza Piotra Skargi. Proszę powiedzieć, jak powstała ta koalicja i jak rozwija się dzisiaj?

Opowiem o naszej działalności z własnej perspektywy. Na początku, to znaczy od czasów „covidowych”, działałam w stowarzyszeniu „Nauczyciele dla Wolności”. To był wyraz środowiskowego buntu wobec ówczesnej polityki rządu – bardzo niesprawiedliwej i powodującej konflikty w szkołach, w miejscach pracy. Odbierano nam należne wynagrodzenia, byliśmy w pewnych sytuacjach wręcz prześladowani jako pewna grupa nauczycieli. Skrzyknęliśmy się więc i działaliśmy w okresie „pandemii” – przeciwko przymusowi szczepień, przeciwko dyskryminacji, przeciwko nieuzasadnionym kwarantannom.

Szły za tym pewne sukcesy, bo nasi członkowie powygrywali sprawy w sądach administracyjnych.

Okazało się, że kwarantanny były nakładane w sposób absolutnie niezgodny z prawem. Ale o tym też mało kto mówi, chociaż nawet raport na ten temat ogłosiła Najwyższa Izba Kontroli.

Później nastąpił moment skupiania się różnych organizacji wokół inicjatywy Stop WHO (StopWHO.pl), w ramach której 22 listopada, wraz z panem posłem Grzegorzem Płaczkiem organizujemy w Sejmie już po raz drugi konferencję pod tytułem „WHO – wyjść czy zostać?”.

W tamtym okresie już zaczęliśmy gromadzić wokół siebie – jako „Nauczyciele dla Wolności” – także inne organizacje. Pojawiło się ich na początku około trzydziestu.

Kiedy u sterów ministerstwa edukacji pojawiła się pani Nowacka i zaczęły się różne zmiany, wraz z kilkoma osobami z naszego stowarzyszenia uczestniczyłam w przygotowywaniu opinii na temat pierwszej zmiany szkolnych podstaw programowych. Materiał liczył ponad 100 stron. Prace nad nim koordynował pan Marek Puzio z Instytutu Ordo Iuris. Braliśmy w tym przedsięwzięciu udział, a wokół niego zaczęły się porozumiewać i współpracować kolejne organizacje.

Później pani minister wymyśliła sobie, że nauczyciele nie mają już więcej oceniać prac domowych. Zakazała nam zadawania prac domowych w klasach 1. – 3., oceniania zadań w szkole podstawowej i zlecania uczniom obowiązkowych prac domowych. Tego było dla nas już zbyt wiele, powiedzieliśmy: „Basta! To  po prostu przesada”.

Podczas pierwszego forum organizacji rodzicielskich, rodzinnych, prorodzinnych, na które nas zaproszono, zaprzyjaźnialiśmy się ze stowarzyszeniami prorodzinnymi, takimi jak Odpowiedzialny Gdańsk czy Rodzice Chronią Dzieci. W pewnym okresie nasza nauczycielska organizacja współdziałała także z Ruchem Ochrony Szkoły.

W kwietniu 2024 roku, kiedy usłyszałam, że jako polonistka nie mogę zadawać uczniom obowiązkowych prac domowych i ich oceniać, zorganizowałam spotkanie dla liderów wielu społecznych organizacji – właśnie tych, z którymi do tej pory współpracowaliśmy, i wszelkich innych. Zaprosiliśmy bardzo szerokie grono naszych różnych przyjaciół, liderów organizacji wolnościowych, prorodzinnych. Poprosiliśmy o konkretne, wspólne działania w sprawie zatrzymania pseudo-reform Nowackiej i zaprezentowaliśmy konkretne pomysły na zatrzymanie rozporządzenia związanego z pracami domowymi. To było dosyć krótkie, rzeczowe spotkanie. W punktach wymieniłam, o co proszę te organizacje. Mieliśmy zwracać się do rzecznika praw obywatelskich, do prezydenta i innych urzędów. Wtedy pani Hanna Dobrowolska rzuciła hasło, żeby do prezydenta napisać jako jakaś koalicja, zrzeszenie organizacji. Tak się narodził pomysł powołania Koalicji na rzecz Ocalenia Polskiej Szkoły. Dyskutowaliśmy jeszcze później w różnych gremiach na temat nazwy. 29 kwietnia wysłaliśmy pierwszą petycję do prezydenta w sprawie prac domowych z podpisami 47 organizacji.

I już wtedy pojawiła się publicznie uzgodniona w różnych uczestniczących gremiach nazwa naszego porozumienia. 9 maja urządziliśmy pierwszą konferencję przed siedzibą Kancelarii Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Pismo do głowy państwa podpisały 64 organizacje.

13 maja zorganizowaliśmy spotkanie, na którym przyjęliśmy deklarację ideową KROPS. 16 maja zostaliśmy zaproszeni na posiedzenie działającej wówczas przy prezydencie Andrzeju Dudzie Rady ds. Rodziny Edukacji i Wychowania.

Z czasem doszło do nas wiele kolejnych organizacji. W tej chwili Koalicja skupia 89 podmiotów. Na początku połączył nas sprzeciw wobec zakazu prac domowych i destrukcyjnych działań pani minister Nowackiej. 21 sierpnia 2024 roku złożyliśmy w MEN petycję z żądaniem wycofania się resortu z zamiaru wprowadzenia „edukacji zdrowotnej” oraz pozostawienie wychowania do życia w rodzinie i poszanowania praw rodziców. Domagało się tego łącznie 100 organizacji, bo dołączyły do nas niezrzeszone w KROPS, m.in. z Federacji Ruchów Obrony Życia.

 

Co znalazło się u podstaw porozumienia, tak szerokiej platformy działania, jaką dziś stanowi Koalicja na rzecz Ocalenia Polskiej Szkoły?

Kiedy zakładaliśmy KROPS, zależało nam bardzo na tym, żeby znaleźć wspólny mianownik, który zgromadzi w obronie szkoły bardzo wiele różnych organizacji. Deklaracja ideowa, którą zatwierdziliśmy, jest właśnie taka. Mówi o podstawowych wartościach, o dziedzictwie kulturowym związanym z chrześcijaństwem. Mówi o tradycyjnym modelu rodziny, o poszanowaniu życia od poczęcia do naturalnej śmierci, o prawach rodziców i ich poszanowaniu; o tym, że szkoła ma kształcić, utrzymywać wysoki poziom przekazywania wiedzy.

W Koalicji znalazły się bardzo różne organizacje, zresztą na tym nam zależało. Są i organizacje stricte wolnościowe, które znamy z okresu pandemii. Są organizacje typowo rodzicielskie, które działają już od dawna i mają swoje doświadczenia. Mamy też Federację Weteranów i Sukcesorów Walk o Niepodległość Rzeczypospolitej Polskiej – czyli między innymi żołnierzy Armii Krajowej z okręgu Warszawa czy więźniów politycznych okresu komunistycznego. Mamy prawników, lekarzy, mamy rodziców, nauczycieli, wychowawców, psychologów chrześcijańskich z Poznania.

Udało się to dzięki założeniu, że szukamy tego, co nas łączy, a nie tego, co nas dzieli. Spotykamy się w konkretnym celu walki o szkołę, a to, kto i jak działa na co dzień w innych obszarach, to już jest indywidualna sprawa poszczególnych osób i stowarzyszeń. My jesteśmy wolnościowcami z założenia. Wiemy doskonale, że człowiek jest wolny i może podejmować różne decyzje. Nie wnikamy w to, chyba, że ktoś działa w sprzeczności z naszymi wspólnymi założeniami.

Przyświeca nam od początku postawa z jednej strony otwartości, ale też ograniczonego zaufania. Postawa dialogu, szukania tego, co wspólne, współpracy. Staramy się też nie bazować na jednej organizacji. Mamy więc grono pięciu koordynatorów. Ono zresztą się zmienia, bo z różnych powodów niektórzy musieli to grono opuścić. To zawsze były indywidualne decyzje – czy to związane z sytuacją rodzinną, czy po prostu wybraniem innej drogi niż tylko i wyłącznie stricte działalność społeczna. Jednak ze wszystkimi tymi osobami pozostajemy w bardzo życzliwych, dobrych relacjach. Myślę, że to też jest naszą siłą – tutaj nikt nie stara się „zagarniać pod siebie”, forsować tylko swojego stowarzyszenia. Spotkali się w ramach KROPS ludzie, którzy naprawdę rozumieją, w czym rzecz i jak bardzo potrzebna jest nasza współpraca. Mimo różnorodności – jakkolwiek brzmi dzisiaj to słowo –  mimo tego, że pochodzimy z różnych środowisk, być może mamy trochę inne zdania na różne tematy, to w kwestii dobra naszych dzieci, naszych uczniów, mamy jasno wyrażone i wspólne cele. I to nas łączy.

 

Jakie wyzwania widzą Państwo przed sobą dzisiaj?

Z naszego punktu widzenia byłoby bardzo korzystne dla sprawy, o jaką zabiegamy, gdyby przy obecnym Prezydencie RP powstała podobna rada do spraw edukacji, oświaty jako organ doradczy. Różne ustawy uchwalone z inicjatywy MEN będą bowiem spływać do podpisania przez prezydenta Karola Nawrockiego. Zatem dobrze byłoby, jeśli żeby społeczne organizacje oświatowe, rodzinne, partnerzy społeczni mogli na tym forum coś podpowiadać, opiniować. Pamiętajmy, że pierwsza osoba w państwie dysponuje też prawem do inicjatywy ustawodawczej. Podkreślamy to przy każdej okazji – że jesteśmy otwarci, chętni do współpracy.

Jako nasze najważniejsze wyzwania widzimy dzisiaj powstrzymanie bardzo szkodliwej, ministerialnej  Reformy26. Kompas Jutra. Chcemy też zastopować wspomniany projekt nowelizacji ustawy Prawo Światowe (UD 220).

To są priorytety na ten moment. Jeśli to się uda zrobić, będzie dobrze. Jeśli nie – odkręcenie destrukcji polskiej szkoły nawet przy późniejszej zmianie władzy okaże się znacznie trudniejsze.

Wprowadzenie zapisów obecnych w projekcie UD 220 spowoduje zmianę paradygmatu szkoły, zmianę świadomości i z czasem – transformację społeczną, której skutki będą bardzo, bardzo trudne do naprawienia.

Rozmawiał Roman Motoła

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(2)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie