27 marca 2021

Br. Tadeusz Ruciński FSC: Hiob i śmiech pokutnika

(źródło: pixabay.com)

„Po naprawdę ciężkiej chorobie nikt nie jest już taki sam: staje się znacznie lepszy lub znacznie gorszy.”        

 

Bywa też, że dopiero choroba uprzytamnia chorującemu jego zależność od ludzi i od Boga, a zdrowym daje możność sprawdzenia swojego serca wobec chorego i bliźniego.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Czasy i ludzi w dużej mierze można oceniać po ich stosunku do słabych, bezbronnych i chorych, zwłaszcza tych wymagających dłuższej opieki, a więc cierpliwości, ofiarności, współczucia, troski, poświęcenia czasu, a nawet własnego zdrowia. Ten ostatni rok pseudo epidemii chyba to potwierdził. Obecne czasy bowiem nie lubią raczej chorych – ich widoku, zapachu, skarg, oczekiwań, wymagań. W mediach bowiem króluje człowiek młody, zdrowy, piękny i sprawny, i tym się mierzy wartość człowieka w ogóle.

 

 

Chory to jakby zdefektowane urządzenie, którego nie można naprawić w pięć minut czy pozbyć się go, dając do wymiany… Chory bowiem sam dla siebie jest ciężarem, a co dopiero, gdy staje się nim dla zabieganych, zalęknionych, no i liczących cenne minuty i złotówki bliskich

 

W szpitalach od lat i teraz wciąż się mówi o braku pieniędzy, strzykawek, aparatury, łóżek, leków, etatów, a rzadko się mówi o braku człowieka, który miałby dla chorego trochę czasu, uwagi, troskliwego zasłuchania, niebanalnej pociechy, trochę bezinteresownej i serdecznej posługi. Słowo „Caritas” oznaczało kiedyś właśnie taką miłość – jak balsam dla duszy, bandaż na ranę, jak dłoń na rozpalonym lub spoconym czole czy czyjeś drżącej dłoni. Zanik tej miłości-troski świadczy też o zaniku chrześcijaństwa. Pogańskie mitologie bowiem, sławiły zwykle potężnych herosów, śliczne boginki, wiecznie młode bożyszcza… Biblia natomiast nie stroni od choroby, nieszczęścia i śmierci człowieka. Jest przeraźliwie szczera, gdy mówi o cierpieniu. Jest szczera w prawdzie o człowieku, bo z tej prawdy i na niej buduje dla niego nadzieję.

 

Cóż, człowiekowi zdawało się, że ma teraz genialną wiedzę, wszechpotężną technikę, straszliwą broń, cudotwórczą medycynę i farmakologię, no i ostatnio „zbawienne” szczepionki… Zdawałoby się, że ma wszystko, co do szczęścia i długiego życia mu potrzebne. Aż tu nagle: słabość, wypadek, epidemia, choroba, nieszczęście, niemoc i nie ma człowieka!

 

Nie ma człowieka, który chciałby być bliźnim tak bliskim, żeby nie lękać się strasznej bezradności, bezsilności i zdania na własne marne siły. Nie ma też człowieka, który nie patrzyłby ze strachem czy wstrętem na nieszczęście czy chorobę bliźniego, na jego niemoc, rany, czy kalectwo ciała… Ale który wciąż widziałby w nim zalęknioną duszę i skołatane serce, bo to one stanowią o człowieku jako takim. Nie ma człowieka, który chciałby uszczknąć coś ze swojego cennego czasu, przyjemności, wygody, młodości i podarować z troską, czułością i dyskrecją temu, od kogo nic nie może otrzymać. Nie ma człowieka, który – gdy ktoś traci wiarę i nadzieję – byłby jak Anioł, Apostoł, Pocieszyciel, Dobry Samarytanin. Tak, choroba – własna czy cudza – jest trudną próbą dla każdego – szczególnie w ostatnim czasie, gdy nagle jakoby wszystko zawodzi. Ludzkie serce też.

 

*

 

Pewien pan przestrzegał żelaznej zasady: „Dbaj tylko o siebie, bo inni o ciebie nie zadbają; a teraz każdy dba o siebie”. No więc dbał: o pieniądze, o wygodę i komfort; o zdrowie i sprawność; o przyjemności i rozkosze życia. Nie ożenił się, bo nie chciał marnować zdrowia z kobietą, tyrać na dzieciaki i nic nie mieć z życia. Zawsze zadbany, odkarmiony, wypielęgnowany – wiódł żywot, który zwał błogostanem stoika, starannie chroniąc się od wszystkiego, co mogłoby zakłócić jego spokój, równowagę i bezpieczeństwo. Kiedyś trafił do niego ksiądz po kolędzie i zapytał go: „Czy takie życie ma jakąkolwiek wartość przed Bogiem i dla ludzi?” – „Nie ma Boga – odpowiedział ów pan. – Nie ma żadnego nieba. Raj trzeba sobie urządzić tu i teraz. A inni ludzie? Niech sobie dbają o siebie.” No i żył tak dalej, starannie dbając, by było mu w tym stanie w miarę błogo…

 

Ale pojawił się nagle rak. I zaczął się psuć ów błogostan, bo zaczęło się psuć jego zdrowe i bardzo sprawne dotychczas ciało. Zaczął jeździć po klinikach, wydając istne fortuny na leczenie. Po którymś z rzędu pobycie w sanatorium, wrócił i stanął przed faktem utraty mieszkania. Odnalazł się były właściciel kamienicy, który wszystkich eksmitował. Meble ludzie rozkradli. Zaczął więc szukać krewnych, których przedtem się wyparł, ale oni teraz odpłacili mu się tym samym. Zamieszkał w robotniczym hoteliku, ale nagle splajtował bank, w którym miał resztę pieniędzy. I znalazł się w przytułku. Ktoś z opieki społecznej zawiadomił najbliższą rodzinę. Jego siostra jednak nie przyszła, ale zjawiła się niespodziewanie kilkunastoletnia siostrzenica. Była uczennicą szkoły pielęgniarskiej. Pomyślał więc, że „odrabia” przy nim swoje praktyki. Jednak nie. Była w tych zabiegach wokół niego bardzo czuła i troskliwa. Przyglądał się jej uważnie. Była ładna i mówiła, że ma chłopaka.

 

Dlaczego więc spędzała przy nim tyle czasu? Nie miała go przecież dużo. Nic już nie mógł jej ofiarować. Ponadto, od czasu do czasu czytała mu książki. Zapytał ją więc w końcu: „Powiedz mi, dlaczego ty przy mnie jesteś? Przecież to nic przyjemnego! Dlaczego to robisz?” Spojrzała na niego uważnie, usiadła przy łóżku i patrząc mu w oczy powiedziała: „Bo widzisz, wujku, jest jeszcze Bóg i są jeszcze ludzie. Jesteśmy sobie jakoś wszyscy potrzebni. Nikt nie może być samotną wyspą”. Potem otworzyła książkę i czytała coś o cierpieniach biblijnego Hioba. Poczuł się nim. Tego wieczoru poprosił o księdza… Potem, po długiej spowiedzi, powiedział do siostrzenicy: „Wiesz, jakie to dziwne i niepojęte! To, czego szukałem przez całe życie i nie znalazłem – było w tym jednym geście ręki księdza i w tym białym okruchu Chleba. Goniłem jak szalony za samolubnym błogostanem, a w końcu z nieoczekiwanej strony przyszło… błogosławieństwo.” – „To jest drugie szczęście Hioba, wujku” – powiedziała siostrzenica i zabrała się za czytanie tomu wierszy Anny Kamieńskiej pod tym tytułem.

 

*

 

Cervantes powiedział kiedyś: „Po naprawdę ciężkiej chorobie nikt już nie jest taki sam; staje się znacznie lepszy lub znacznie gorszy.” Tak, choroba może być przekleństwem lub błogosławieństwem. Jest właśnie wyzwaniem dla chorującego i dla kogoś, kto staje wobec chorego. Człowiek nie zna siebie, dopóki nie złoży go ciężka choroba. Mój znajomy określił to tak: „Choroba, to taki surowy egzaminator cierpliwości, wytrzymałości, zaufania do ludzi i do Boga, a tego nikt nas nie uczy. Czasem jest to sprawdzian naszej wiary, która dopiero w chorobie jest albo jej nigdy nie było.” Ten stan, sytuacja, kryzys, mogą być szansą na nawrócenie, zbawienie, ale i zagrożeniem przez rozpacz czy wręcz potępienie. Czasem wiele lub wszystko może zależeć od tego człowieka, który się znalazł przy chorym; od jego wiary, troski, wyrozumiałości.

 

Bywa jednak też, że wszystko, co się przynosi choremu, co się wokół niego robi, co się do niego mówi, jest przez niego postrzegane bardzo podejrzliwie. On wciąż pod tym wszystkim szuka czegoś głębszego niż litość, obowiązek, mus. On chce odnaleźć to, co utwierdzi go w poczuciu, że jest wciąż ważny, szanowany, kochany jako człowiek, ojciec, matka, brat… a nie jak balast, przypadek chorobowy, nieszczęście czy zagrożenie dla rodziny, a i obciążenie finansowe. Narzuca się wtedy pokusa czy „rozwiązanie” w postaci załatwienia mu pielęgniarki, specjalnej terapii, hospicjum… Jeśli rodzina się w tym nie sprawdza, pozostaje to wtedy ludziom obcym, ale bliźnim, którzy będą prawdziwsi w tych wizytach, zabiegach, w obecności, gdy nic za to nie otrzymają, nic ich z tym człowiekiem nie wiąże, nie robią tego dla czyjegoś podziwu czy poklasku. Błogosławieni są wtedy ci, którzy nie opuszczają, którzy pocieszają, przynosząc nadzieję.

 

I w ciężkiej chorobie tkwi więc dobro. Kiedy ciało słabnie, silniej czuje duszę.  „Choroba może prowadzić do niepokoju, do zamknięcia w sobie, czasem nawet do rozpaczy i buntu przeciw Bogu, ale może być drogą do większej dojrzałości, może pomóc lepiej rozeznać w swoim życiu to, co nieistotne, aby zwrócić się ku temu, co istotne. Bardzo często choroba pobudza do szukania Boga i powrotu do Niego.” (KKK 1501)

 

Może więc jest to szansa na… POKUTĘ? – Oj, jak dla wielu strasznie to zabrzmiało, jak echo średniowiecza, procesji pokutników czy biczowników… Sam kiedyś dość długo myślałem, że pokuta to samoudręczenie z mitycznego obrazu sępa wyżerającego odrastającą wątrobę przykutemu do skały Prometeuszowi… Że jest to wleczenie za sobą, jakby kamiennych kul, wciąż przypominających o ciężkich winach czy zbrodniach… Czy wpatrywanie się w puste oczodoły trupiej czaszki ze złowieszczym „memento mori”. I że to wszystko się czyni z lękiem i drżeniem przed wiecznym potępieniem.

 

Wielu tak nadal myśli. Dlatego trudno im wierzyć i polubić Boga takich pokutników czy pokutnic. Niewielu kojarzy pokutę z duchowym uzdrowieniem, wyzwoleniem i odzyskaniem nie znanego może komuś przedtem szczęścia. Pokuta bowiem jest spojrzeniem w twarz swojej winie, grzechom i wyrządzonym krzywdom, aby zapragnąć ich przebaczenia, rozgrzeszenia i wynagrodzenia. Bo to ten ciężar jest często już nie do zniesienia i obracający się w nerwice, obsesje czy coraz częstsze depresje. Albo w nienawiść do innych, do Boga i do siebie samego. Nawrócenie bowiem jest odwróceniem się od zła i grzechu własnego czy wspólnego. Dlatego Anioł w Fatimie aż trzykrotnie wezwał do koniecznej pokuty.

 

Jako, że w literaturze i sztuce wiele jest opowieści i obrazów o legendarnych wręcz pokutnikach i pokutnicach, to ja sięgnę tutaj do jednego z piękniejszych filmów religijno-historycznych (wartego kilku Oscarów) „Misja”. To historia misji założonej i prowadzonej przez jezuitów, w Ameryce Południowej (którejś z mało znanych nam redukcji paragwajskich). Jednym z przybyłych na misję jest Rodrigo Mendoza (gra go Robert De Niro) – były łowca niewolników, traktujący innych w nieczuły i bezwzględny sposób. Po powrocie z kolejnej wyprawy, jego narzeczona wyznaje mu, że kocha jego brata. Gdy Mendoza znajduje ich razem w łóżku, w przypływie wściekłości zabija brata w pojedynku. Chociaż zostaje uniewinniony z zabójstwa, wpada w depresję.

 

Ojciec Gabriel, szef misji, odwiedza Mendozę i wzywa go do podjęcia stosownej pokuty.  Między nimi odbywa się twarda męska rozmowa: „Miałeś odwagę grzeszyć, miej odwagę pokutować” – mówi mu jezuita. Mendoza, więc pakuje do sporego tłumoka zbroje, miecze i rynsztunek, zarzuca go sobie na szyję i plecy, i pnie się z nim w gorę wysokiego i stromego wodospadu. Tę pokutę nałożył już sobie sam. Kiedy osiąga próg wodospadu, napotyka tam czekających Indian, na których niedawno polował i porywał. Któryś z nich podchodzi do pokutnika z maczetą i… odcina mu ten ciężki tobół, który spada w dół. To można uznać za znak odpuszczenia jego grzechów i przebaczenie… To Bóg, ręką Indianina, przecinającego sznur, przywraca mu godność przez mordęgę i łzy pokuty… W tej scenie zbliżają się do niego – zmordowanego, ubłoconego i umorusanego – indiańskie dzieciaki śmiejąc z niego, co pobudza jego samego do wybuchu serdecznego, ozdrowieńczego śmiechu…To jest śmiech pokutnika. Rodrigo Mendoza rozpoczyna nowe życie.

Ale skoro pokutę kojarzymy ze średniowieczem i mnichami, to jeszcze jedna opowieść.

Trudno było wtedy o bardziej uduchowionego i świątobliwego eremitę niż Pachomiusz. Pozbył się już większości potrzeb i pragnień ziemskich, rozpalając tylko tęsknotę za niebem, którym już tu oddychał i przepełniał serce, a z którego potem hojnie udzielał pielgrzymującym do jego eremu, modlitwą, poradą, nauką. Garnęli się do jego mądrości, wyrozumiałości, cierpliwości, ale i nieprzejednania wobec zła i grzechu, z którego ratowała ich skrucha i pokuta, którą przyjmował z łagodnością. Im bliżej czuł się wieczności, tym częściej rozmyślał nad tym, z którym z męczenników, świętych pustelników czy apostołów, mógłby się on porównać. No i obok którego z nich zasiądzie kiedyś w raju.

 

Któreś z tych rozmyślań przerwał mu Anioł, który bezceremonialnie stwierdził, że w oczach Boga jest równy Kulawemu Mikronowi z niedalekiego grodu. I znikł nic nie wyjaśniając. Eremita zaczął dumać nad tym, kim jest ów święty nieznajomy Mikron. Zapragnął go odszukać. Ruszył do grodu, odwiedzając wszystkie klasztory pytając o mnicha z takim imieniem. Nikt jednak nie słyszał o nim. Pytał o niego w szkołach filozofów i retorów, ale nagle jakiś obdartus, słysząc to imię, krzyknął, że taki grywa tu w gospodzie. To było wprost nie do wiary, by ktoś taki mógł przebywać w gospodzie buchającej odorem wina, tłuszczu i wrzawą bynajmniej nie klasztorną. Eremita wszedł tam i ponad tańczącym i spoconym tłumem ujrzał obdartego grajka z czerwonym nochalem przygrywającym na gęślach.

 

Kiedy udało mu się go wywołać, eremita objął go i zapytał o sekret i drogę do świętości, jaką osiągnął. Grajek wybuchnął śmiechem słysząc o głosie Anioła. Kiedy wytarł łzy śmiechu powiedział: „Chyba z ciebie ktoś zakpił, bo nie ma większego gałgana, próżniaka i opoja w całej okolicy. Nigdym się nie stykał z Aniołami, bom był rozbójnikiem i z bandą rzezimieszków napadałem podróżnych. Zwali mnie Makron i drżeli przede mną wszyscy. Nie jednego zabitego miałem na sumieniu.  Aż złamałem nożysko i zacząłem gnić w barłogu. Opuścili mnie wszyscy, tylko żywiła mnie i opatrywała matka chłopaka, którego ubiłem w bójce…Nie pojmowałem tego i zacząłem dumać nad przeklętym swoim życiem. Wstałem z tego łoża w końcu jakby odmieniony. Przezwałem się Mikronem (najmarniejszym) i zabrałem się za ciężką pokutę. Rozgrzeszono mnie i nawet chcieli mnie do klasztoru wziąć, ale gdzie mi tam… Pana Boga więc wciąż przepraszam, a ludziom do tańca grywam, bo lubię, jak się bawią, a wina pociągnę nieraz sporo… Toś zobaczył świętego, nie ma co!” Ktoś z gospody wrzasnął: „Mikron, próżniaku, gdzieś polazł?” I stary pokuśtykał tam, zostawiając oniemiałego eremitę samego.

 

*

 

Pokuta więc, to powolne lub nagłe przejrzenie na oczy, co się wyrabiało i jak się w swoim życiu wszystko stawiało na głowie i przewrócenie tego, by stanęło na nogach. A to przejrzenie często budzi po prostu uzdrawiający płacz i śmiech – z siebie samego i do uśmiechającego się już Boga. Ten śmiech tak bardzo byłby zbawienny dla tych, co nie wierzą w swój grzech, a więc i najdalej im do tej pokuty – do przeobrażenia i wyzwolenia aż do łez. I to oni właśnie ciągną największy ciężar w duszy, choć nie skojarzą go z pokutą. Odsyłam ich do więc Rodriga Mendozy lub Kulawego Mikrona…  Albo do grzesznika z wiersza Małgorzaty Nawrockiej:

 

 

Był sobie grzesznik twardy jak orzech,                                                                                        

z nosem zadartym aż do sufitu.                                                                                               
Myślał, ze wszystko sam zrobić może –                                                                                     
dość ma pieniędzy, zalet i sprytu…
 
Martwił się Pan Bóg: „To ci niezdara!                                                                                           
Im bardziej grzeszy – bardziej się chlubi,                                                                                
Lepszym nic a nic być się nie stara!                                                                                                
Nikt go nie kocha! Nikt go nie lubi!…
 
Trzeba coś zrobić, bo zginie marnie!                                                                                      
To kwestia czasu – siup! – i skończone…                                                                                    
Nie wolno grzeszyć sobie bezkarnie!                                                                                   
Trzeba mu pomóc… Postanowione!
 
Więc… zgubił grzesznik portfel wypchany,                                                                                 
karty do banku, klucze, dyplomy,                                                                                                      
potem wyśmiano go kilka razy                                                                                                                
i dostał burę od własnej żony,
 
Potem nie wyszły mu wielkie plany,                                                                                                   
źle wystartował w ważnych zawodach,                                                                                          
publicznie został oplotkowany,                                                                                                          
stracił opinię, zleciał po schodach…
 
Gdy, z nogą w gipsie, z miną zbolałą                                                                                         
stanął przed lustrem, bliski zawału,                                                                                                     
Pan Bóg do drzwi zapukał nieśmiało…                                                                        
Zamknięte?… Lecz ktoś podszedł pomału
 
od drugiej strony. Klamka opadła.                                                                                         
Wysunął grzesznik nos, potem szyję…                                                                                       
Prędzej się pewnie spodziewał diabła!                                                                                                    
A tutaj… Pan Bóg!…?! Więc grzesznik… wyje!
 
Szlocha! I jeszcze: ryms! – na kolana!                                                                                           
Znów łzy wyciera jak po cebuli…                                                                                                 
Nos oklapł, uszy, duma złamana…                                                                                                       
Co robi Pan Bóg? – to jasne! Tuli!…
 
Tuli nicponia do świętej szaty,                                                                                                                   
gładzi niemądrą, śmieszną łysinę:                                                                                                   
„Chodź wreszcie! Przytul się jak do taty…                                                                                       
Nooo… Umiesz zrobić szczęśliwą minę?”
 
I razem idą sobie na spacer –                                                                                                
odnalezieni dwaj przyjaciele…                                                                                           
Grzesznik jak dzieciak z radości skacze!                                                                     
Potem… znikają obaj w kościele…

 

A w innym wierszu Ks. Twardowski pisze: „Tylko mali grzesznicy spowiadają się długo… Ale wielcy grzesznicy na błysk jeden uklękną i wypłaczą się jednym tchem. Potem noc mają cichą i jak dobry łotr świętą… Byłem z nimi, klękałem, wiem…”

 

 

Br. Tadeusz Ruciński FSC

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(4)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie

Udostępnij przez

Cel na 2024 rok

Skutecznie demaskujemy liberalną i antychrześcijańską hipokryzję. Wspieraj naszą misję!

mamy: 105 295 zł cel: 300 000 zł
35%
wybierz kwotę:
Wspieram