Dzisiaj

Co jest przesądem, a co herezją, czyli dlaczego nie da się budować świata bez Boga

(PCh24.pl))

Z pewnością „postęp” stał się słowem – kluczem, przez który określali się nowożytni, rozumiejąc go po heglowsku jako porzucenie starego porządku, zwyczajnie zakwestionowanie tego, co było wcześniej. Wtedy dopiero uważają, że może pojawić się postęp – łatwiej teraz zrozumieć, dlaczego krytyka Kościoła miała być dla wielu podstawą postępu i nadal dziś wielu uważa, że będą postępowi gdy wszystko, co tradycyjne, osadzone w sprawdzonych formach historycznych – a Kościół wiele takich może pokazać – kiedy to wszystko się odrzuci, obśmieje, wyszydzi. Postępowiec w takim paradygmacie jest bezwzględny dla wszystkiego, co chce go zatrzymać i kwestionuje jego świeckie „dogmaty” – mówi w rozmowie z portalem PCh24 ks. prof. Piotr Roszak.

Zapraszamy na pierwszy odcinek cyklu PCh24.pl o „nowoczesnych herezjach”.

 

Wesprzyj nas już teraz!

Czy można zbudować cywilizację na bazie niemoralności i bezreligijności?

Odpowiadając krótko: nie, bo zawsze pojawi się prędzej czy później jakaś implicytna forma wskazania na priorytety, ocena zachowań, że są dobre lub złe etc. Dlatego nie ma a-moralności, próżni aksjologicznej, ale najczęściej następuje podmiana na inną moralność, gdyż zawsze istnieją kodeksy zachowań, względem których dokonuje się oceny. A więc pytanie brzmi nie „czy”, ale „jaka” moralność rządzi życiem społecznym… Tu pojawia się pierwszy paradoks. Przykładowo niektórzy oburzają się, że obrońcy życia pokazują w czasie publicznej modlitwy zdjęcia abortowanych płodów, aby uwrażliwiać na zło aborcji. W odpowiedzi władze samorządowe zakazują ich eksponowania w miejscach publicznych ze względu na rzekome szkody dla psychiki dzieci. Jednocześnie ci sami ludzie oburzeni na zdjęcia ukazujące prawdę o szkodliwości aborcji, pozwalają na tzw. marsze równości LGBT, eksponujące wyuzdanie i niemoralność. Przechodząc przypadkowo obok takiego wydarzenia naprawdę trzeba zasłaniać oczy dzieciom, aby nie zostały zgorszone. Jak ocenić taką hipokryzję moralności?

Co ciekawe, nawet prawo „wie” o tym, że musi istnieć jakaś aksjologia. Dlatego operuje kategorią „moralności publicznej”, aby sankcjonować np. nieobyczajne zachowania na ulicy etc. Zatem nie jest tak, że każdy może robić w przestrzeni publicznej to, co chce. Problem z tym jest jednak taki, iż na siłę redefiniuje się nam moralność, i to w sposób niedostrzegalny. Na przykład wielkie firmy budują swoje „moralności”, kodeksy zachowań, ubioru, języka… Warto to zauważyć. Kto ustala te moralne reguły? One płyną z chrześcijaństwa czy decyzji prezesa firmy, rady nadzorczej? To efekt kalkulacji, co się opłaca w danej kulturze czy tego, jaka jest prawda?

Wydaje mi się, że podobnie jest z religią i cywilizacją. Może próbuje się żyć bez „widzialnej” religii, ale zostaje niewidzialna, jak u nazistów. Kultywowali oni przecież tajne celebracje i quasi-religijne zachowania ateistyczne. Istniała wręcz „liturgia państwowa” ze swoimi dogmatami, prowadzącymi do znaturalizowania, spłaszczenia religii.

Trudno nie zadać pytania: co to za cywilizacja, która wprowadza nihilizm – przy czym pamiętajmy, co ten termin oznacza. Nie chodzi tylko o brak (nihil) jakichkolwiek wartości, próżnię aksjologiczną, bo zawsze jakieś wartościowanie istnieje, np. ktoś ocenia rzeczy przez pryzmat ich przydatności albo przyjemności. W nihilizmie, zwłaszcza współczesnym, chodzi natomiast o to, że nie ma trwałych wartości. Coś co stanowi uznaną wartość dziś, jutro nie musi już nią być. Fryderyk Nietzsche propagował właśnie taki nihilizm, czyli inżynierię aksjologiczną: my tworzymy sobie wartości, silniejsi społecznie narzucający swoje przekonania innym.

A przecież cywilizacja oznacza porządek. Nie stertę kamieni zrzuconych na budowie w jedno miejsce, lecz hierarchicznie uporządkowanych, wedle pewnej idei. Budować czy tworzyć cywilizację to porządkować różne aktywności człowieka w sensowną całość. Dlatego cywilizacja charakteryzuje się celem, kierunkiem, a nie tylko stopniem technologii jako naczelnym kryterium cywilizacyjnym. W „cywilizację” wpisane jest civilis, a więc pewne relacje społeczne, które doprowadzają do wzrostu, bo sięgają dalej, a na co ukierunkowuje religia. Bez religii cywilizacja kręci się w kółko. A zatem bez moralności i religii można tylko podrabiać cywilizację, niekiedy nawet bardzo dobrze, ale to będzie podróbka.

 

Czy można zbudować cywilizację, której jedynym wyznacznikiem będzie „postęp” – naukowy, medyczny, technologiczny, moralny etc.?

Z pewnością „postęp” stał się słowem – kluczem, przez który określali się nowożytni, rozumiejąc go po heglowsku jako porzucenie starego porządku, zwyczajnie zakwestionowanie tego, co było wcześniej. Wtedy dopiero uważają, że może pojawić się postęp – łatwiej teraz zrozumieć, dlaczego krytyka Kościoła miała być dla wielu podstawą postępu i nadal dziś wielu uważa, że będą postępowi gdy wszystko, co tradycyjne, osadzone w sprawdzonych formach historycznych – a Kościół wiele takich może pokazać – kiedy to wszystko się odrzuci, obśmieje, wyszydzi. Postępowiec w takim paradygmacie jest bezwzględny dla wszystkiego, co chce go zatrzymać i kwestionuje jego świeckie „dogmaty”. Choć biegnie on w przepaść, to uważa, że to jest postęp, bo biegnie najszybciej. Robienie po prostu czegoś „więcej” nie będzie postępem, gdyż nieprzerwane zwiększanie objętości balonu poprzez dmuchanie w niego sprawia, że do czasu jest postęp, ale w konsekwencji balon pęknie.

W postępie nie chodzi więc jedynie o to, aby robić coś więcej, ale by to przybliżało do celu. Postęp jest wtedy, gdy to, kim jestem, moją naturę, rozwijam zgodnie z jej celem. Postęp mierzy się więc stopniem realizacji celu, a nie zwiększaniem możliwości. A żeby znać cel – który zawsze jest ostatni w realizacji, a pierwszy w planowaniu, bo najpierw trzeba coś chcieć zrobić, a potem to wdrożyć – trzeba się wsłuchać w tradycje religijne, odpowiedzieć na pytania fundamentalne: kim jest człowiek, po co żyje i dokąd zmierza.

W ideę postępu wpisane jest rozszerzanie zakresu np. wiedzy. Widać jednak, że bez etycznej odpowiedzi na postęp może być tak, że tworzymy złote więzienie, z którego trudno się wydostać, bo sami się w nim zamykamy. Zwiększanie możliwości działania i oddanie tego w ręce despoty, kogoś opanowanego przez zło, ostatecznie oznacza zniszczenie, zwróci się przeciwko twórcy postępu. Niedawno w związku z rozwojem AI często powtarzano, żeby się zatrzymać, przemyśleć, bo rozwój może prowadzić do katastrofy.

 

Dlaczego „postęp” stał się nowym złotym cielcem, któremu tak wielu bije dziś pokłony?

Bo to droga na skróty i najbardziej widoczny element. Żyjemy w czasie, gdy niestety liczy się to, co zewnętrzne i dajemy się nabrać. Sztuczna inteligencja tworzy obrazy, wkłada w usta teksty niewypowiedziane… Iluzja na każdym kroku, a do tego ocenia się cywilizację przez to, ile osób ma najnowszy sprzęt…

To złoty cielec, zgadzam się, bo tak jak ten biblijny, daje złudne przekonanie, że rozwiąże sprawę; że nie będzie trzeba Boga prosić, obędziemy się bez Niego. To ma zastąpić Boga, który obiecuje inny postęp – moralny, duchowy, religijny – dzięki któremu przez doczesność dojdziemy do wieczności, idąc we właściwą stronę, a nie szybko w błędnym kierunku.

Tak, pogoń za najnowszą wersją (wielu rzeczy i spraw) stała się chorobliwa lub patologiczna. Tym żyje choćby transhumanizm, traktując ideę postępu jako najwyższą władzę. On jest trybunałem, przed którym stają inne sfery życia. Wtedy szuka się „postępowej” szkoły, „postępowych” rodziców i, oczywiście „postępowego” Kościoła. Postęp i ulepszanie człowieka, tzw. human enhancement posunięte do tego, że człowiek powymienia w sobie wszystko na niebiologiczny materiał, tłumacząc sobie, że to po to by długo żyć, w ten sposób jednak sam siebie zniszczy, uczyni post-człowiekiem. To nie są mrzonki, odległe perspektywy, nie – o tym piszą ludzie sprzedający książki w milionach egzemplarzy, jak Harari.

 

Kiedy narodziło się przekonanie, że każdy segment naszego życia – rodzina, gospodarka, polityka, edukacja etc. – powinien być (w imię „postępu”) autonomiczny i niezależny od moralności wynikającej z Dekalogu i prawa naturalnego? Kiedy uznano, że jedynym, co może stanowić ich „źródło kontroli”, są „nauka”, „rozum”, „prawa człowieka” etc.?

Oddzielenie postępu od moralności to w, moim przekonaniu, postulat pozytywizmu, żyjącego niepohamowaną ewolucją, która zaczyna się przenosić na inne obszary życia, przestając być prawidłem powstawania gatunków, a zamienia się w regułę życia społecznego, historii, relacji… Z tego wyłania się pogląd, że skoro wszystko ewolucyjnie zmierza ku doskonałości, to jedynie trzeba się postarać, aby religia temu nie przeszkadzała i nie spowalniała tego procesu. W myśl tej dialektyki, trzeba uwolnić świat od religii, która zniewala, hamuje ewolucje troszcząc się o słabych, głosząc niezrozumiałe miłosierdzie, dokonując ocen moralnych. Zaczyna się wtedy proces „wyzwalania” kolejnych sektorów życia, rodziny, pracy zawodowej od rzekomej opresji religii, tworząc myślenie o dwóch poziomach życia.

Jeden to życie prawdziwe, gdzie toczy się autentyczna egzystencja, a z którego „wyskakujemy” na chwilę (np. na niedzielną Eucharystię). To nie jest – jak katolicyzm pokazywał – przemienianie świata wedle Ewangelii, ale wiara jest wówczas postrzegana jako hobby, które nie powinno mieć wpływu na inne dziedziny życia. Abolicja religii pod koniec XIX wieku znajduje swój wyraz w poglądach Fryderyka Nietzschego. Postulował on „śmierć Boga”, oczywiście w sensie braku Jego wpływu na dziedziny życia: On ma umrzeć w rodzinie, pracy, szpitalu. Ale to wszystko wynika ze sposobu, w jaki postrzegało się działanie łaski. Za tymi postulatami kryły się błędy teologiczne, subiektywizujące doświadczenie łaski (jak w modernizmie, gdzie wszystko kręci się wokół tego, „co kto czuje”, a nie ma niczego obiektywnego) i traktujące je jako dodatek do natury.

Czy to jednak rzeczywiście postęp, że polityka, gospodarka lub rodzina będą wolne od moralności czy od religii? To złudzenie, bo w to miejsce wchodzą inne, niepisane reguły – moralności silniejszego, przyjemności, skuteczności, pragmatyzmu. A przecież im więcej Dekalogu, prawa naturalnego, tym większy postęp, czyli osiąganie celu, dla którego człowiek żyje! To jest postęp – bo prawo naturalne do tego prowadzi. Nie jest ono jak kula u nogi, ale to raczej szyny, po których dojedzie się pewnie do celu.

Ale zauważmy, że pomimo tej agresywnej propagandy postępu wraca świadomość etyczna. Prace komitetów etyki, np. w szpitalach, pokazują, że wcześniejsze bezrefleksyjne stawianie na postęp to samobójstwo cywilizacyjne. Dekalog sprawdził się jako przewodnik w budowaniu jakościowych relacji. Kpienie z niego to dekonfiguracja kultury, odwrócenie biegunów, które prowokuje chaos tam, gdzie się pojawi – czy to będzie szkoła, kultura, biznes…

 

Arcybiskup Fulton Sheen ponad 80 lat temu zwrócił uwagę, że sekularyzm osiąga swój szczyt, kiedy ludzie mówią: „biznes to biznes, religia to religia” – jak gdyby sposób, w jaki człowiek pracuje albo opłaca swoich pracowników, nie miał nic wspólnego z sumieniem i moralną tkanką narodu. Czy A. D. 2025 słowa te są nadal aktualne? A może coś się zmieniło w tej kwestii? Jeśli tak, to na lepsze, czy na gorsze?

Sekularyzm istnieje w wersji dobrej i złej, bo jeśli saeculum to świat, wówczas zajmowanie się z perspektywy chrześcijańskiej naszym światem jest dobre. Takiego sekularyzmu potrzeba chrześcijanom – aby angażowali się w politykę, prowadzili działalność gospodarczą, społeczną, edukacyjną. Nie mogą tego zostawić w rękach ludzi bez odniesienia religijnego, katolickiego. Mamy kochać ten świat, aby go przemieniać, jak przypominał św. Josemaria Escriva. On wręcz mówił: „namiętnie” (hiszp. apasionadamente) kochać świat, nie byle jak, ale z oddaniem i przekonaniem, z pasją, która jest kreatywna.

Ale istnieje też inny sekularyzm, który – jak to przenikliwie widział już abp Sheen – jest sposobem, aby spychać na dalsze pozycje religię, sumienie i moralność. To jest on upadkiem, który tworzy podziały. To mentalność strefy wpływów jak z czasów zimnej wojny, którą zresztą ten rodzaj sekularyzmu i ideologia postępu do dziś prowadzą z religią, a zwłaszcza katolicyzmem, który opiera się ich tyranii. Sekularyzm chciałby poszerzenia swego oddziaływania i wręcz „wyskrobania” – to słowa radykalnych zwolenników oświecenia – resztek tradycji katolickiej z Europy.

Zauważmy przy tym jedną sprawę: czym innym jest odróżnianie, które nie polaryzuje i przeciwstawia, ale chce łączyć. To ważna sztuka, której się uczymy. Nie chodzi jednak o segregowanie, gdzie jestem katolikiem, a gdzie chowam krzyż; gdzie się przyznaję do wiary, a gdzie ukrywam swoją tożsamość. Jeśli zgodzimy się na taki podział, jeśli uważać będziemy, że jako obywatele państwa mamy schować naszą wiarę na dalszy plan, to będzie porażka dla nas. Jednak, co paradoksalne, także dla państwa jako wspólnoty – bo będzie to wspólnota ludzi „ukrywających to, kim są naprawdę”. Ta krótkowzroczność, wynikająca z zaślepienia ideologią wyrzucającą z państwa i jego życia, wszystko, co religijne, jest po prostu szkodliwa.

 

Cały czas pocieszamy się, że w Europie wciąż są miejsca, gdzie kościoły są pełne, gdzie ludzie żyją wiarą w Boga w Trójcy Jedynego. Czy nie jest to jednak robienie dobrej miny do złej gry? Obserwując bowiem ogólny „klimat” widać wyraźnie, że Europa odwraca się od swoich chrześcijańskich korzeni w imię „wartości” antychrześcijańskich, takich jak „postęp”…

Wszystko zawsze zależy od skali, bo co to jest Europa? Jak ją zdefiniujemy? Czy to społeczeństwo zamieszkujące kontynent, czy jego elity? Czy stopień obecności chrześcijaństwa w Europie mierzyć będziemy nagłówkami mainstreamowych mediów, czy praktyką życia? Z pewnością nie ma chrześcijaństwa na sztandarach, ale ono jest ukryte w zachowaniach, w mentalności, kulturze. Dlatego walka z chrześcijaństwem w Europie jest – jak wojna domowa – nieporozumieniem i szkodą wielkich rozmiarów. To bowiem walka z korzeniami, z pniem drzewa, gdy siedzi się na jego gałęzi. To w Santiago de Compostela, w 1982 roku św. Jan Paweł II mówił: „Europo, wróć do swoich korzeni, odkryj, kim jesteś”. Prorocze to były słowa.

Dlatego owego proroczego widzenia z nutą optymizmu ja bym nie nazwał robieniem dobrej miny, raczej przekonaniem, że widzimy dalej i jesteśmy jeszcze w stanie przywrócić tej Europie moc. Ale to my musimy być przekonani o wartości wiary. Tak się już dzieje, wystarczy posłuchać kardynała van Eijka, który musiał zamykać czy sprzedawać kościoły w swojej archidiecezji Amsterdam, a dziś budzą się tam wspólnoty i odzyskują sprawczość, energię. Chodzi o obudzenie misji, przekonania, że jest coś do zrobienia. Nie wrócimy po prostu do chrześcijaństwa z XVII czy XIX wieku, bo nigdy nie wracamy do dawnych epok. Nie da się powtórzyć tamtych relacji, ale można i trzeba umacniać obecność chrześcijaństwa, które jak zaczyn nadal prowadzi do wzrostu. Nie ma Europy bez wiary w Chrystusa, bo tę Europę stworzyła ta wiara. Jak mawiał ks. Janusz Pasierb, Europa sięga tak daleko, jak są tam katedry.

Ale na kanwie tego pytania przychodzi mi na myśl coś jeszcze – niestety, utrwalana przez lata postawa „wstydu” za chrześcijaństwo przynosi efekty wśród Europejczyków. Chociaż jej zwolennicy opowiadają kłamstwa (jak rzekomo Kościół zniewala, przeszkadza w szczęściu; że nic nie przyniósł cywilizacji; że Jezus Chrystus to „przemocowiec” i inne bzdury) to jednak wielu daje się na to nabrać. Dlatego potrzeba akcji „dumny jestem z bycia chrześcijaninem”, odpowiadania sobie na pytania, dlaczego nim jestem. Gdy mamy wojsko, które jest zdemoralizowane, nie wie za kogo walczy, straciło kondycję, nie rozumie po co ma iść na front… Co wówczas zrobić? Podnosić morale, to znaczy pokazywać, dlaczego każdy wysiłek ma sens; że świętowanie niedzieli ma sens, udział w lekcjach religii w szkole ma sens, wspólna modlitwa w domach ma sens, noszenie symboli religijnych ma sens – to jest ten odcinek frontu, który każdy z katolików może zrealizować. Trzeba przestać się wstydzić, bo nie ma czego!

Krajobraz religijny, jaki widzę w Europie, to podskórne przekonanie, że sekularyzm się nie sprawdził, ale… wstyd się do tego przyznać i uznać tym samym, że chrześcijaństwo miało rację… Dlatego ta kultura europejska kluczy się, wije w zeznaniach… Dopiero z Ameryki musiał pojawić się głos wzywający do opamiętania przed szaleństwem i że zdrada wartości podstawowych tego kontynentu to największa tragedia. Można stracić państwo, ale nie można stracić ducha. Dekonfiguracja duchowa Europy jest istotnie głębokim zagrożeniem.

 

Charles Péguy, francuski poeta i dramaturg, który nawrócił się na katolicyzm, napisał: „Nigdy jeszcze to, co doczesne, nie było tak chronione przed tym, co duchowe; i nigdy też to, co duchowe, nie było tak bezbronne wobec tego, co doczesne”. Słowa te padły w latach, kiedy we Francji dokonywał się rozdział państwa od Kościoła. Co taki rozdział oznacza w praktyce, to widzimy chociażby po tym samym kraju, gdzie do Konstytucji wpisano tzw. prawo do aborcji. Niestety, wszystko wskazuje na to, że śladem Francji pójdą inne, niegdyś chrześcijańskie państwa. W dodatku nie widać ani nie słychać jakiejś stanowczej reakcji ze strony Kościoła. Dlaczego? Może uznano, że po ludzku nie da się tego zatrzymać?

Istnieją różne rozdziały Kościoła i struktur państwowych. Niektóre z nich są agresywne, jak okopy na linii frontu oddzielające wrogie oddziały. Wtedy rzeczywiście chcący wprowadzać rozdział państwa od Kościoła będą go rozumieć jako eliminowanie Kościoła z wszystkich sfer, od języka począwszy, po obecność publiczną. Ale są takie rozdziały, których celem jest zobaczyć coś lepiej i stanowią – jak to zresztą sugerują konotacje w języku polskim – rozdziałami jednej książki. Nie ma wrogości, ale współpraca. Nie chodzi o to, aby państwo zastąpiło Kościół, a Kościół państwo, ale by panowała synergia, łączenie sił, przy poszanowaniu specyfiki każdego z podmiotu. Zwłaszcza, że ten sam obywatel jest częścią tych dwóch wspólnot: państwowej i religijnej. To jak, ma się przepołowić? Udawać, że od godz. 6:00 do 14:00 jest obywatelem, a od 14:00 człowiekiem religijnym? Czy o to chodzi zwolennikom radykalnego rozdziału? Albo: głowa należy do religii, a ręka do państwa? Doprowadzam to rozumowanie do absurdu, ale podbijanie takiej wizji jest właśnie destrukcją, nie służy państwu ani obywatelom, ale służy ideologom, im na pewno. Zobaczmy, zawsze istniał rozdział państwa i Kościoła. W średniowieczu nie nachodziły na siebie te władze, bo istniał wielobiegunowy system społeczny, a państwo nie było absolutnym tworem (takowe powstały dopiero w nowożytności, począwszy od XVII wieku). Kościół nie wyręczał państwa, ale z nim współdziałał dla wspólnych celów. Trudno wiec mówić, że tam nastąpiło stopienie w jedno.

Niestety, „wrogi rozdział” prowadzi do takiego czynienia sobie na złość, aby na siłę się wyróżnić i pokazać, że wtedy naprawdę jesteśmy rozdzieleni, gdy u jednego można zrobić to, czego nie można u drugiego. To absurdalne, ale wynika z braku świadomości, kim się jest. Sprzeciw wobec takiego wrogiego rozdziału jest moralnym obowiązkiem. Państwo, które za aksjologię wybiera śmierć nie jest już bowiem wspólnotą, a na pewno nie taką, w której i z którą chrześcijanie mogą współdziałać, gdyż musieliby się zgadzać na degenerację indywidualną i zbiorową, przykładać rękę do rozpadu wspólnoty politycznej. To jest nasz dylemat. Nam naprawdę zależy na wspólnocie politycznej. Dlatego protestujemy przed rzekomym prawem do aborcji, który jest wpuszczeniem logiki śmierci do relacji społecznych. To jak wpuścić do krwi truciznę, która potem krąży po ciele i obejmuje po kolei wszystkie organy. Trzeba to wypłukać, nie dopuścić do krwioobiegu i do zakażenia kolejnych narządów.

 

Jeszcze raz pozwolę sobie powołać się na abp. Sheena, który w latach 40. XX wieku zwracał uwagę na hasła, jakie głoszą ówcześni „prorocy zagłady”, postulujący likwidację nauczania religii i etyki w szkołach. A brzmiały one: „nie ma dość czasu na religię”, „nie chcemy łączenia Kościoła i państwa” albo „religia jest w porządku dla jednostek, które jej potrzebują, ale nie ma żadnego związku z polityką czy gospodarką”. To samo słyszymy obecnie od zwolenników anty-religijnej rewolucji, jaką próbuje przeprowadzić w polskich szkołach minister Nowacka… „Zły” nie jest w stanie wymyślić nic nowego? Cały czas używa tych samych zagrywek?

Celna uwaga – kreatywność nie jest cechą Złego. On jest powtarzalny i przewidywalny, a jego inteligencja (bo jest inteligencją bez miłości) będzie dosadna, przeraźliwie racjonalna na swój sposób (tzn. uzasadniająca zło), ale nie będzie tam żadnej nowości. Tylko dobro jest kreatywne, bo jest czymś pozytywnym, zło zaś jest negacją.

Jednocześnie te powtarzane od lat argumenty są nadal wypowiadane, ale nie traktuje się ich poważnie… Bo skoro powinno się zostawić religię dla tych, co jej potrzebują, to skąd opór aby zapytać polskie społeczeństwo, czy chce religii; rozmawiać z Episkopatem i innymi związkami wyznaniowymi traktując ich podmiotowo, a nie przedmiotowo? Dlaczego głos rodziców jest lekceważony? Przecież to jest ostentacyjne ignorowanie większości w imię własnych ideologicznych uprzedzeń.

Pamiętajmy, że jak wirusy się mutują, tak bywa z tymi pierwotnymi argumentami anty-religijnymi. Na szczęście da się jednak wyodrębnić ich wspólne części, dlatego brzmią tak znajomo dla katolickiego ucha. Stare herezje się powtarzają i nie dziwię się, że nauka teologii powiązana jest ze znajomością herezji, błędów w nauce wiary, takich jak gnoza, manicheizm, arianizm, pelagianizm… Przecież to wraca w nowej postaci.

Zadziwiające jednak w tym wszystkim jest to, że ciągle pojawia się ten sam argument, aby „uniepotrzebnić” – że tak powiem – religię; uczynić ja nieprzydatną, zbędną, przeszkadzającą, zniewalającą… Zobaczmy, w jaki sposób współczesne elity liberalne etykietują katolicyzm. To nie jest siła napędowa rozwoju cywilizacji i kultury, choć przecież to dzięki katolickim naukowcom świat poszedł ogromnie do przodu, a prawa człowieka wyrosły na gruncie świata chrześcijańskiego, a nie np. chińskiego. Jednak katolicyzm, ich zdaniem, to zacofanie, ograniczenie i nie ma związku z życiem społecznym. Zadziwiające, naprawdę, zwłaszcza, gdy weźmiemy do ręki artykuły naukowe, operujące metodami empirycznymi, opowiadające o tym, jak pozytywnie wpływa religia na ludzi w trudnym sytuacjach (np. na migrantów z wojny w Ukrainie), w szpitalach, czy jak przekłada się na jakość życia rodzinnego. Religia pomaga, nie przeszkadza. O tym mówią dane, napisano naprawdę wiele artykułów naukowych, można sprawdzić w bazach danych… To dlaczego się z religią walczy? Jedyne co przychodzi na myśl, to właśnie – w imię ideologii.

 

Papież Pius XII stwierdził, że utrata Boga spowodowała próżnię, której nie jest w stanie wypełnić żaden narodowy czy internacjonalistyczny mit. Moim zdaniem, to dobra i oczywista diagnoza. Dlaczego jednak przez 80 lat nie udało się znaleźć skutecznego lekarstwa na chorobę opisaną przez Piusa XII?



Wydaje mi się, że diagnoza Piusa XII dotknęła ważnej kwestii, od której wszystko inne zależy, a czego wielu woli nie dostrzegać. Bo to nie jest tak, że nie ma znaczenia, czy ktoś wierzy w Boga, czy nie: to ma oczywiste znaczenie. Przekłada się na jego postawę wobec rożnych kwestii społecznych. To jest potwierdzone empirycznie, nie trzeba do tego teologicznych teorii. Brak wiary w Boga; wiary, która jest czymś naturalnym dla człowieka, bywa zaspokajany różnych aktywnościami i mitami, bo to nie jest wybór między Bogiem a brakiem Boga, tylko jakiego boga będę sobie ustanawiał – prawdziwego czy fałszywego. To podobnie jak z jedzeniem: nie można „nie jeść” (jeśli się chce przeżyć), ale pozostaje pytanie, co będę jadł, czy prawdziwy pokarm, czy fast food. Człowiek rzekomo twierdzący, że w nic nie wierzy, nie tylko przekonuje się – gdy uczciwie spojrzy na swoje życie – że jednak w coś/kogoś wierzy. To jednak warunek, bo trzeba wierzyć w coś, aby iść dalej i rozumieć, np. wierzyć w założenia danej nauki, że możemy coś poznać, że świat jest racjonalny. Miał rację św. Anzelm: wierzymy, aby rozumieć… wiara jest „po coś”.

Wydaje mi się, iż słowa Piusa XII pokazujące, co się dzieje, gdy porzuca się Boga, nie straciły nic na swej aktualności. Papież bowiem zwraca uwagę, że utrata wiary to jak nitka w swetrze. Zaczyna on się pruć, ścieg za ściegiem, a wówczas nic z niego nie pozostaje. Posłuchamy tej wnikliwej analizy Piusa XII, pisanej jakby na współczesne okoliczności:

„W tej atmosferze wyobcowania od Boga i dechrystianizacji myślenie i planowanie, oceny i działania ludzi musiały się stać materialistyczne i jednostronne, nacechowane dążeniem do prostej wielkości i ekspansji przestrzennej, nie uznającym żadnych granic pożądaniem coraz większego posiadania dóbr i władzy, wyścigiem za szybszą, bogatszą i lepszą produkcją wszelkich rzeczy, co postrzegano jako prowadzące do ewolucji materialnej i postępu. Te same symptomy ujawniły się w polityce jako nieograniczony pęd do ekspansji i poszerzania wpływu politycznego bez względu na standardy moralne: w życiu ekonomicznym przejawiły się one w dominacji gigantycznych koncernów i trustów, w sferze społecznej – w tworzeniu się w miastach i okręgach zdominowanych przez przemysł i handel ogromnych skupisk ludzi, czemu towarzyszy całkowite wykorzenienie tych ludzkich mas, które tracą swoje standardy życia, domy, prace, miłości i nienawiści. Ta nowa koncepcja myślenia i życia sprawia, że wszelkie idee życia społecznego przeniknięte zostają charakterem czysto mechanicystycznym”.

Czy nie słychać komentatorów życia społecznego, którzy bronią paradygmatu mechanistycznego, operują językiem „systemów”, nieubłaganych oddziaływań etc. gdzie gubi się wolność? Pius XII zachęcał do szukania symptomów tego procesu, byśmy myśleli „przyczynowo” a nie „objawowo”; a dla mnie to dwa różne sposoby myślenia: bo albo skupiam się na skutkach, objawach i próbuję je tylko ukryć, albo podejmuję trudną sztukę zwalczenia choroby u źródeł, w jej przyczynach. Dwie różne mentalności. Mam wrażenie, że Pius XII nie tylko trafnie diagnozował, ale jeszcze pokazał dlaczego tak jest, jak twierdził.

 

Abp Fulton Sheen w książce „Wojna a rewolucja” wskazuje pięć „przesądów”, które opanowały umysły ludzi w pierwszej połowi XX wieku. Są to: postęp, scjentyzm, relatywizm, materializm i rozwiązłość. Hierarcha liczył, że uda się z nich wyleczyć ludzkość. Tak się, niestety nie stało. Czy w związku z tym A. D. 2025 możemy mówić już nie o „przesądach”, tylko o „herezjach”?

Nie rezygnowałbym z tej nadziei abp. Sheena, byśmy nie oceniali wszystkiego naszą miarą. Jeszcze do przysłowiowego „wczoraj” wydawało się, że scjentyzm czy relatywizm kompletnie opanowały umysły zachodnich społeczeństw. Pojawiają się jednak jaskółki zwiastujące zmianę, ukazującą niewydolność systemów. One się rozpadają na naszych oczach. Scjentyzm utrzymuje się, ale nie w grupach naukowych, lecz w formie spopularyzowanej, która wierzy, że nauka wszystko rozwiąże, np. kolejne pandemie, stworzy szczepionki… Jednak rośnie, a nie zmniejsza się grupa ludzi, którzy widzą, że nauka ma swoje limity; że one są w nią wpisane, a nie są czymś przejściowym.

Wspomniana przez Pana droga od „przesądów” do „herezji” rzeczywiście jednak ma miejsce, gdyż różnica między tymi dwoma postawami wiąże się z ugruntowaniem poglądów: przesąd jest pozbawiony argumentów, nie sili się na tworzenie całościowego spojrzenia, funkcjonuje jako przedracjonalne spojrzenie. Natomiast herezja jest ugruntowaniem błędnego twierdzenia, trwaniem przy nim i propagowaniem tego. Istotnie, coś co dawniej było przesądem, jest dziś herezją, bo rości sobie pretensje do bycia jedyną prawdą.

Choć z kościelnego języka na kazaniach czy katechezach znikł termin „herezja”, wskazujący etymologicznie na „podział”, oddzielenie od pnia wiary, to warto sobie uświadomić, aby nie być naiwnym, że mają miejsce takie sytuacje, wypaczenia wiary, manipulowanie nią. Nie wszyscy są tego samego ducha. Trzeba się uwrażliwić na herezje, nie bać się ich tak nazywać, bo choć dla niektórych cnotą jest wątpienie czy wymyślanie coraz to nowych herezji, to jednak to nie rozwija wiary. Nie można tego gloryfikować jako przejawów wolności, której prawdziwym wyrazem jest pogłębianie wiary, a nie jej modyfikowanie.

Bóg zapłać za rozmowę.

Tomasz Kolanek

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(1)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie