Czy heroiny z filmów z Demi Moore, Angeliną Jolie i Charlize Theron przyczyniły się do tego, że bohaterki głośnego ostatnio dokumentu What is a Woman? nie potrafią już odpowiedzieć na pytanie: Kim jest kobieta?
Kino jest zawsze parę kroków w tyle za rewolucją. Z prostego powodu – żeby wytwórnia zarobiła swoje setki milionów, to ktoś musi to oglądać, a większość ludzi nie chce oglądać ideologicznych gniotów, tylko dobre filmy. Dlatego wydaje się, że feminizm zatryumfował w Hollywood dopiero w latach 2000, gdy kultura popularna dojrzała do tego, by ubrać ten przekaz w konwencję bohaterską, znaną dotychczas z filmów o twardzielach. Pytanie brzmi: czy to w tym przebraniu udało się wprowadzić ostateczny etap rewolucji płciowej do popkultury?
W każdym razie zaczęło się od J.I. Jane. Mamy rok 1997, a więc koniec lat 90., wraz z którymi wygasły ostatnie szczątki normalnych wzorców w kulturze masowej. Postać, w którą wcieliła się Demi Moore, udaje faceta, ale już przełamuje stereotyp – już pokazuje, że kobieta może być mężczyzną, nawet lepiej niż większość mężczyzn.
Wesprzyj nas już teraz!
Przychodzi nowe milenium. Symboliczny przełom, wyznaczający moment śmierci kultury. Rok 2001 i na (niekomputerowych) ekranach widzimy po raz pierwszy Larę Croft. Wojowniczka grana przez Angelinę Jolie już nie udaje mężczyzny. Ma fantazję, jest brawurowa, nieco niedojrzała, ale piękna i pociągająca. Ale nie radzi sobie w relacjach z mężczyznami…
Gdy jednak przeskoczymy do roku 2010, spotykamy już… Evelyn Salt. Bohaterka, również świetnie zagrana przez Angelinę, nie ma już problemów Lary Croft. Jest kochającą, czułą żoną, natomiast zawodowo jako agentka CIA rozwala wszystkich i wszystko.
Jak wisienki na tort wskazują dziś kolejne kreacje z Charlize Theron: Furiosa w Mad Maxie, bardziej hardcorowa wersja Evelyn Salt w Atomic Blonde czy mitologiczna Andromache w The Old Guard. Et voilà – nowy archetyp zaszczepiony w dojrzałej formie…?
Jednocześnie trzeba przyznać, że postacie bohaterek walczących nie gorzej niż mężczyźni, a nawet nimi dowodzących, nie były obce historii białego człowieka. Już w wyobraźni starożytnych powstała Atena, bogini wojny, Anglicy mają swoją Lady Marion, towarzyszkę Robin Hooda, Kościół powszechny może poszczycić się Joanną d’Arc, a Polska Emilią Plater czy Inką. XX-wieczna – przy tym jak najbardziej katolicka kultura – przestawia nam z kolei choćby Éowinę, siekącą wrogów księżniczkę Rohanu z Władcy pierścieni. Szczególnie w kontekście wspomnianej Andromache ze Scytii, narzuca się spostrzeżenie: czyż legendarna konwencja i moc opowieści jako taka nie są tutaj po prostu określoną potrzebą kulturową, która zawsze towarzyszyła człowiekowi? Można wręcz zapytać: co jest złego w postaciach granych przez Demi Moore, Angelinę Jolie i Charlize Theron?
Z drugiej strony czy odpowiedź nie jest oczywista? Żadna z dawnych heroin nie walczyła przecież o obalenie tradycyjnego porządku społecznego czy płciowego, ani nie była w tym celu przez żadnych narratorów kulturowych wykorzystywana. Niemniej warto warto przyjrzeć się owym bohaterskim rysom kobiecym, a doskonałej okazji dostarczy nam książka Antymaryja autorstwa amerykańskiej pisarki, filozof(ki?), żony i matki – Carrie Gress.
Stara, Nowa – i znów stara – Ewa
Przez Maryję Bóg dokonał prawdziwej rewolucji, nadając kobiecie godność, której – poza dziedziną politeistycznych mitów – odmawiała jej ludzkość. Przyznaje to nawet niekatolicki filozof XIX-wieczny William Lecky, który stwierdza: Już nie niewolnica czy zabawka mężczyzny, już nie kojarzona z pojęciami degradacji czy zmysłowości – w osobie Dziewicy Matki kobieta wzniosła się w nową sferę i stała się przedmiotem pełnego szacunku hołdu, o jakim starożytność nie miała pojęcia. Porewolucyjna kultura masowa odwróciła znów ten porządek, najpierw uprzedmiotowiając kobietę, a potem popadając w drugą skrajność – swoistego „ubóstwienia” jej w niebywałej dotąd niezależności, którą – co warto zaznaczyć – nie cieszyli się nawet mężczyźni, w większości powołani przecież do obowiązków mężów i ojców… Wszystko to, jak wskazuje Gress, w imię lucyferycznego kłamstwa: że ludzka natura może ulec zmianie.
Na początku wspomnianej książki pojawia się zapis osobliwego rytuału towarzyszącego spotkaniu kółka nowojorskich feministek (które potem założyły Narodową Organizację Kobiet), zaczerpniętego z obyczajów maoistycznych Chin. Feministki niczym litanię recytowały odpowiedzi na pytania swojej liderki:
– Dlaczego tu dziś jesteśmy?
– Aby zrobić rewolucję.
– Jaką rewolucję?
– Rewolucję kulturalną.
– A jak przeprowadzić rewolucję kulturalną?
– Niszcząc amerykańską rodzinę!
– Jak zniszczyć rodzinę?
– Niszcząc amerykańskiego patriarchę.
– A jak zniszczymy amerykańskiego patriarchę?
– Odbierając mu władzę!
– Jak to zrobimy?
– Niszcząc monogamię!
– Jak możemy zniszczyć monogamię?
– Promując rozwiązłość, erotyzm, prostytucję i homoseksualizm!
Autorka Antymaryji przywołuje też świadectwo niejakiej Sue Ellen Browder, feministycznej dziennikarki z magazynu Cosmopolitan, która odpowiadała swego czasu za redagowanie działu poświęconego „cosmo-dziewczynom”, a więc za kreowanie (w domyśle: zmyślonych) historii kobiet, które miały być wzorem wyzwolonego i stylowego życia. Była jedna niepisana zasada, kobieta taka „nie mogła być dziewicą ani matką”. Wydaje się, że ta zasada znajduje swoje potwierdzenie się to w kobiecym kinie „heroicznym”, z drobnymi wyjątkami, takimi jak bohaterka Kill Billa.
Mamy więc z jednej strony zanegowanie wartości dziewictwa, a co za tym idzie – obyczajności, która jest przecież podstawą szczęścia rodzinnego i pomyślności narodów. Z drugiej strony ruguje się macierzyństwo jako stan ograniczający rozwój zawodowy kobiety, skąd już prosta droga do twierdzenia, że zabijanie dzieci jest konieczne, by zagwarantować niedoszłej matce szczęśliwe życie.
Pytanie o to, czy któraś z wymienionych bohaterek filmowych jest lub byłaby skłonna zostać matką, jest chyba retoryczne… Jednocześnie trudno się dziwić, że kolejnym krokiem będzie już idealna forma emancypacji od potrzeby bycia z mężczyzną, jaką zdaniem innej cytowanej w książce Antymaryja feministki, Elizabeth Gould Davis, jest… lesbijstwo. Dołóżmy do tego zrównanie płci (usunięcie naturalnych różnic pomiędzy kobietą i mężczyzną) i mamy wypisz wymaluj nowy wspaniały świat…
Być może to zbieg okoliczności, ale właśnie Angelina Jolie deklarowała się jako osoba biseksualna i stwierdziła kiedyś, że pociągają ją zarówno męskie kobiety, jak i mężczyźni z nadreprezentacją cech kobiecych. Również Charlize Theron przyznała kiedyś, że „eksperymentowała z kobietami”. Niezależnie od stopnia zaangażowania konkretnych osób, to jednak grzech przeciwko naturze wydaje się doskonale komponować z kulturowym programem eliminacji tradycyjnych ról społecznych.
Sam biseksualizm trudno też będzie uznać wyłącznie za „lżejszą” formę homoseksualizmu, jeżeli przytoczymy wypowiedź dwóch feministek ze starszej i nowszej fali – Simone de Beauvoir i Glorii Steinem. Sam w sobie homoseksualizm jest tak samo ograniczający jak heteroseksualizm: ideałem powinna być zdolność kochania kobiety albo mężczyzny, tej czy tego bez różnicy, bez odczuwania lęku, ograniczeń czy zobowiązań – stwierdziła ta pierwsza ta pierwsza. Społeczeństwem równości płciowej będzie takie społeczeństwo, w którym słowo „płeć” nie będzie istniało: w którym każdy będzie mógł być sobą – dodała druga.
Kolejnym etapem może być już tylko „transpłciowość”, choć tu akurat Angelina i Brad Pitt postawili swojej córce twarde granice, chroniąc ją od skutków tego obłędu. Natomiast Charlize nie miała już tyle oleju w głowie, gdy wzywała cały świat, aby zwracał się do jej syna jak do dziewczynki…
Ale czy Demi Moore, Angelina Jolie i Charlize Theron mają cokolwiek wspólnego z feministycznymi „wiedźmami” z maoistycznymi rytuałami przywołanymi na początku? Raczej niewiele i może właśnie dlatego, że nie są brzydkie, wulgarne i rozwrzeszczane w wiecowym szale, to mimochodem dołożyły swoją cegiełkę do dzieła rozmontowania tradycyjnego porządku płciowego…?
Ale – powie ktoś – to wszystko tylko poszlaki, a tak w ogóle to tylko rozrywka. Owszem i, co więcej, wypada zapytać, czy wizerunek wykreowany przez wspomniane aktorki jest w ogóle inspiracją dla innych kobiet, czy może, jak dawniej – pożywką dla męskiej fascynacji? Czy kształtuje on kobiecość, czy tylko odzwierciedla ducha czasów, nie przyspieszając bynajmniej biegu rewolucji tożsamościowej? Trudno byłoby, bez pogłębionej analizy, udzielić odpowiedzi na tego typu pytania.
Wiele wskazuje na to, że Lara Croft czy różne wcielenia Theron to faktycznie tylko rozrywka i to w większości dla mężczyzn. Niemniej na kanwie tych produkcji filmowych warto zastanowić się nad głębszym problemem. Gdy bowiem odejmiemy od Lary Croft cały urok osobisty i adrenalinę, jakiej dostarczają jej przygody, to czy nie zbliżymy się do postaci współczesnej „wyzwolonej” kobiety, która – wprawdzie nie tak brawurowo – ale rozprawia się z otaczającym światem, pokazując wszem wobec, że mężczyzna nie jest jej do niczego potrzebny?
Role płciowe z jakiegoś powodu zostały zapisane w naturze przy akcie stworzenia. Jak pisze Carrie Gress, omawiając wyniki badań nad kulturami matriarchalnymi, odbierz mężczyźnie odpowiedzialność za przewodzenie, ochronę, opiekę i ogólny dobrobyt swojego ludu czy rodziny, a skończy on jako byt rozproszony, pozbawiony celu, zagubiony. Mężczyzna nie jest przyzwyczajony, by rywalizować z kobietą, a tym bardziej walczyć z nią o pierwszeństwo w ich własnym domu, dlatego tak częste jest dzisiaj zjawisko rządzenia przez kobiety przy jednoczesnym usuwaniu się mężczyzn w cień (a potem wszyscy narzekają na kryzys męstwa!).
Jak temu zaradzić? Proste odwrócenie biegu kultury nie wystarczy. Przed rokiem 2000 mieliśmy bowiem lansowanie w popkulturze wzorców „macho” wprawdzie męskich, ale w dużej mierze była to męskość utożsamiana przez feministki z testosteronem, a w niewielkim stopniu męstwo rozumiane jako cnota, która najszlachetniejszych osobników czyniła niegdyś prawdziwymi przywódcami i kochającymi głowami rodzin.
Odpowiedzią jest powrót do źródeł. Zarówno uznanie porządku naturalnego, który możemy rozpoznać nieuprzedzonym umysłem, jak i korzystanie ze wzorców, dla zrozumienia których potrzeba nieco nadprzyrodzonej mądrości. Weźmy choćby Świętą Rodzinę. Cnoty Matki Najświętszej nie są dziś w cenie, ale to właśnie one sprawiły, że stała się „drugą Ewą”, która przywróciła harmonię w ludzkim społeczeństwie. Jej oblubieniec Józef jest z kolei chyba najbardziej niezrozumianym świętym. Na przeciwności nie reaguje zaciskaniem pięści, przekleństwami albo prostym „mam to gdzieś”. Jego zaparcie się samego siebie, zaufanie, wiara w prawdomówność małżonki, zgoda na to, co podsuwa pozornie niesprzyjająca Opatrzność, są przeciwieństwem cech, które chwali dzisiaj świat.
Kim jest Anty-Maryja? Tą, która uwierzyła w największe kłamstwo szatana – że można zmienić własną naturę. Konsekwencją jest chaos w społeczeństwie, czego nie zmienią najbardziej bohaterskie wizerunki kobiet ratujących świat (przy założeniu, że nie ma nic złego w kobiecie ratującej świat, również z bronią w ręku, o ile jej walka nie jest motywowana wspomnianym kłamstwem). Pokorne fiat to wstęp do uzdrowienia tej sytuacji, a bez dobrowolnego przyjęcia znów ról płynących z naszej ludzkiej natury przezwyciężenie kryzysu męstwa – i mniej zauważalnego kryzysu kobiecości – nie będzie możliwe.
Filip Obara
Dekonstrukcja po katolicku: James Bond jako agent rewolucji seksualnej
Słodki sen liberalizmu i epoka żywych trupów. Kiedy umarła kultura?
Słodki sen liberalizmu i epoka żywych trupów. Kiedy umarła kultura?