14 marca 2012

Perła świata przeminionego

(fot. lestat/commons.wikimedia/GNUlicence)

Fenomen Łańcuta polega na tym, że niewyjaśnionym zrządzeniem Opatrzności owa najsłynniejsza obecnie w Polsce rezydencja magnacka przetrwała dziejowe burze w stanie niemal nienaruszonym – nie tylko zamek, ale również otaczający go rozległy park wraz z ogrodowymi budynkami, kompleksem hippicznym oraz zapleczem administracyjnym – i do dnia dzisiejszego roztacza niepowtarzalny czar, stanowiąc jeden z niewielu okruchów brutalnie zamordowanego świata, któremu raczej niesądzone zmartwychpowstanie.

 Do Łańcuta zazwyczaj przyjeżdża się w jednym celu – żeby zwiedzić zamek. Przybywający ledwie muskają okiem samo miasto, spiesznie dążąc ku bramie parku, w którym otworzą się przed nimi wrota czasu. Dlatego najpierw – o mieście.

Zostało ono założone przez Kazimierza Wielkiego na prawie magdeburskim około roku 1349, zasiedlone przez kolonistów niemieckich ze śląskiego miasta Landeshut (obecnie Kamienna Góra w województwie dolnośląskim), powszechnie notabene przez polskich podróżników w XIX wieku zwane Łańcutem. Nazwa kazimierzowskiej fundacji w poszczególnych zapisach i dokumentach stopniowo się spolszczała: Landshut (1375), Landssuth (1381), Lanchth (1384), by pod koniec XV wieku osiągnąć formę zbliżoną do obecnej: Lanczuth (1494). Położone na ważnym szlaku komunikacyjnym i dynamicznie się rozwijające miasto, od samego początku swego istnienia żyło w cieniu wzniesionego mniej więcej równolegle zamku.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Domena królewskich faworytów

Większość przewodników i opracowań na temat historii Łańcuta skupia się na okresie, w którym stanowił on domenę Lubomirskich i Potockich, czasy wcześniejsze – kiedy miastem i zamkiem władali Pileccy i Stadniccy – kwitując zdawkową zaledwie informacją. Nie od rzeczy więc będzie wyobrazić sobie drewnianą, choć możliwe, że częściowo również murowaną forteczkę (która do końca XVI stulecia skutecznie odpierała rejzy tatarskie) i kipiące wokół niej ­życie.

Dostrzegam więc oczyma wyobraźni Władysława Jagiełłę, dwukrotnie odwiedzającego Łańcut: po raz pierwszy w roku 1410 – by się z kuzynem Witoldem naradzić, jak przeciw Krzyżakowi poczynać, po raz drugi zaś siedem lat później – w konkury do córki Pileckich, Elżbiety. Królewski mariaż wzmocnił pozycję rodu i tak już znaczącego w Królestwie Polskim (pierwszy właściciel Łańcuta Otto z Pilczy herbu Topór był wszak zaufanym współpracownikiem Kazimierza Wielkiego, jego żona Jadwiga zaś została matką chrzestną Jagiełły). Kolejne pokolenia Pileckich trzymały się dworu, a monarchowie udzielali im swych ­względów. Dwa razy jeszcze stary zamek w Łańcucie gościł koronowane głowy: Kazimierza Jagiellończyka w roku 1471 i Zygmunta Starego w roku 1509.

 

W jaskini zbójców

Ostatni z Pileckich, zmarły w latach 90-tych XVI wieku, na mocy testamentu przekazał dobra łańcuckie żonie, Annie z Sieneńskich, ta zaś wymieniła się nimi ze Stanisławem Stadnickim ze Żmigrodu. Tu zachodzi – jak to ujęła Maria Dąbrowska – zmiana w „scenach mojego widzenia”. Miejsce zatroskanych o losy królestwa zajmują nędzne kreatury. Łańcut w rękach osławionego „Diabła” stał się wszak jaskinią zbójców. Nowy pan na Łańcucie wadził się ze wszystkimi i o wszystko: przeciwko kanclerzowi Zamoyskiemu stanął pod Byczyną, stosunek do Zygmunta III Wazy wyraził przystając do rokoszu Zebrzydowskiego, przede wszystkim zaś najeżdżał i rabował dobra sąsiadów. Niemal słyszę zgiełk rozwydrzonych grasantów, przekleństwa najemników…

 

Jak nierzadko w podobnych przypadkach bywa, rozzuchwalony ponad miarę Stadnicki zadarł w końcu z mocniejszym od siebie. Starosta leżajski Łukasz Opaliński, wspierany militarnie przez panią na Jarosławiu Annę Ostrogską, w roku 1608 zdobył łańcucki zamek i pozwolił swym żołnierzom go spalić, samego zaś „Diabła” jego ludzie dopadli i ubili kilkanaście miesięcy później pod Tarnawą nieopodal Chyrowa.

 

Niedaleko jednak pada jabłko od jabłoni – wredny charakter ojca odziedziczyli synowie, nie bez przyczyny zwani „diablętami”. Ci kontynuowali bandycki proceder, przez co podobnie do ojca skończyli, uprzednio jednak najmłodszy Stanisław, zmuszony do spłaty częścią swego majątku długu zaciągniętego u starosty ruskiego Stanisława Lubomirskiego, zdecydował się odsprzedać mu także resztę swych dóbr.

 

Palazzo in fortezza

Lubomirskim, w których rękach Łańcut pozostanie przez kolejne dwa stulecia, zawdzięcza tutejszy zamek nową bryłę. Stanisław Lubomirski – jeden z najpotężniejszych magnatów Rzeczypospolitej – zapragnął bowiem wznieść rezydencję godną swej pozycji, a Łańcut akurat leżał niemal w samym centrum jego rozległych włości.

 

W latach 1629-1641 z pogorzeliska po starym zamku wyrósł znamienity przykład modnego podówczas na zachodzie stylu palazzo in fortezza, mającego łączyć wygodę z obronnością. Barokową budowlę usytuowaną na planie kwadratu, z czterema masywnymi wieżami na narożach i wewnętrznym dziedzińcem, otoczono wałem z bastionami oraz suchą fosą, nad którą przerzucono zwodzony most. Uzbrojona w osiemdziesiąt dział forteca stanowić miała dla każdego ewentualnego agresora trudny orzech do zgryzienia, co zresztą sprawdzono podczas „potopu” szwedzkiego.

Zamek łańcucki stał się także polskim poligonem doświadczalnym dla specjalnie sprowadzonego w roku 1664 z Niderlandów przez Jerzego Sebastiana Lubomirskiego zdolnego architekta Tylmana z Gameren. Przeprowadził on restaurację budynku oraz dodatkowo usprawnił system umocnień, czyniąc z łańcuckiej siedziby fortecę prawdziwie nie do zdobycia (czego ponownie doświadczą Szwedzi na przełomie roku 1702 i 1703).

 

Ulubiony artysta Lubomirskich powróci do Łańcuta w roku 1688 (już jako imć Gamerski – tak się bowiem był rozmiłował w swej nowej ojczyźnie, że przyjął polską kulturę za własną, nawrócił się na katolicyzm, po czym, nobilitowany, przywdział kontusz jako prawy Sarmata), by na zlecenie Stanisława Herakliusza Lubomirskiego ratować zamek dotknięty pożarem – to wówczas wieże flankujące fasadę wzbogaciły się o charakterystyczne baniaste hełmy.

 

Rozmyślam o tym, gdy mój wzrok ślizga się po ich pokrytej patyną powierzchni – stoję nad fosą, sycąc oczy widokiem niemal żywcem przeniesionym z chwil rozkwitu i schyłku potęgi Rzeczypospolitej. Widzę niewielki orszak Jana Kazimierza wracającego z wygnania, by 22 stycznia 1656 roku w Łańcucie zatwierdzić królewskim majestatem zawiązanie konfederacji generalnej przeciwko szwedzkiemu najeźdźcy; widzę Jerzego Lubomirskiego, jak wśród gorączki rokoszowej opuszcza swą sadybę, by ruszyć pod Mątwy do bratobójczej rozprawy; w jednym z okien dostrzegam pochyloną nad sekretarzykiem sylwetkę jego syna Herakliusza, zatopionego w twórczej pracy – pewnie pisze Rozmowy Artaksesa i Ewandra albo De vanitate consiliorum; wreszcie przed oczyma błyska mi scena ogłoszenia tu 18 lipca 1704 roku, w obecności Augusta II Sasa, manifestu przeciw Stanisławowi Leszczyńskiemu i popierającym go Szwedom…

 

Ale oto wkraczam w zamkowe wnętrza, gdzie „wieje” duch księżnej marszałkowej.

 

Modnie i z rozmachem

Czy estetka szczycąca się wysublimowanym, artystycznym smakiem, kolekcjonerka sztuki i opiekunka artystów mogła mieszkać w fortecy, do tego barokowej – wysoce już w jej czasach niemodnej? Żadną miarą! Dlatego też Izabela z Czartoryskich, wdowa po marszałku koronnym, wielkim Stanisławie Lubomirskim postanowiła przekształcić swą łańcucką rezydencję w pałac z bajki, stopniem przepychu ilustrujący status najbogatszej damy ginącej Rzeczypospolitej, właścicielki czternastu miast i bez mała czterystu wsi.

 

Przede wszystkim więc zlikwidowano obronne wały – nie były już potrzebne, skoro imperatorowa i państwa ościenne przywróciły spokojność obywatelom naszym – i zastąpiono je lipowymi alejami, za którymi rozciągał się angielski ogród. Aigner, Bauman i Zug poddali totalnej metamorfozie wnętrza, urządzając rokokowe i klasycystyczne salony i mieszkalne apartamenty (w tym dwa egzotyczne: turecki i chiński), a także salę balową, wielką jadalnię, pawilon biblioteczny i domowy teatrzyk (w którym odbyła się prapremiera specjalnie dlań napisanych Parad Jana Potockiego). Wszystko miało być en vogue.

 

Księżna marszałkowa nie znała słowa „niemożliwe” – aby oglądać swą kolekcję rzeźb pod włoskim niebem kazała importować słoneczną Italię do Łańcuta. Czyż wszak nie temu miało służyć ozdobienie zamienionego w galerię zamkowego korytarza iluzjonistyczną dekoracją malarską wywołującą złudzenie skąpanej w ciepłych promieniach altany pośród ruin?

 

Łańcut księżnej Izabeli tętnił intensywnym życiem towarzyskim, bo też nigdy zamek nie miał tylu mieszkańców – po rewolucji francuskiej znalazło w nim schronienie liczne grono emigrantów, między innymi hrabia Prowansji (późniejszy Ludwik XVIII) czy spowiednik królowej Marii Antoniny i ostatni przeor opactwa w Cluny, biskup Louis de Sabran.

 

Życie jak w… Łańcucie

Po śmierci księżnej marszałkowej w roku 1816 Łańcut na mocy testamentu trafił w ręce jej wnuków po najmłodszej córce – Alfreda i Artura, synów Jana Potockiego, znanego masona, autora Rękopisu znalezionego w Saragossie, by po dokonanym przez braci podziale majątku ostatecznie znaleźć się we władaniu Alfreda i jego potomków. Dla Potockich Łańcut stał się rodowym gniazdem (albowiem gałąź hetmańska, z której wywodził się pierwszy ordynat wyprzedała na przełomie XVIII i XIX wieku swe historyczne siedziby), toteż oni zainwestowali tu najwięcej serca i zaangażowania (o pieniądzach nie wspominając).

 

Staraniem Potockich – zwłaszcza zaś trzeciego ordynatorostwa, Romana i Elżbiety z Radziwiłłów, którzy dokonali gruntownej modernizacji praktycznie całego łańcuckiego majątku – rokokowy pałac z bajki stał się nowoczesną rezydencją w stylu angielskim, łączącą wykwint, przepych i luksus z nowoczesnością (w postaci chociażby kanalizacji, elektryczności, telefonu i wszelkich innych nowinek technicznych). Nie mogło być inaczej, skoro kolejni ordynaci – znakomicie ustosunkowani na wiedeńskim dworze i pełniący prominentne funkcje w cesarstwie (drugi ordynat Alfred Józef był namiestnikiem Galicji i premierem austro-węgierskiego rządu) – wprowadzali prowincjonalny Łańcut coraz głębiej w krwiobieg kultury i polityki europejskiej.

 

Wystarczy pomyśleć, spoglądając na położone wówczas przepięknie intarsjowane posadzki mijanych sal, jak wysoko postawione stopy po nich stąpały. Wystarczy – zapatrzywszy się w pochodzącą z owego czasu neobarokową elewację zamku – wyobrazić sobie, ile ważnych, nieoficjalnych rozmów odbyto, jadąc na konne polowania par force.

Na przestrzeni ostatnich dwóch wieków istnienia łańcuckiej rezydencji odwiedzał ją kwiat europejskiej arystokracji i dyplomacji. Gościła tu para królewska Rumunii, austriaccy arcyksiążęta Rudolf i Franciszek Ferdynand z małżonkami, książę i księżna Kentu, pretendent do tronu szwedzkiego książę Gustaw Waza, prezydent Mościcki, minister Beck i liczni ambasadorowie.

 

Na wszystkich bawiących w Łańcucie zarówno samo miejsce, jak i sposób przyjęcia wywierały niewypowiedziane wrażenie. Wszyscy też nieodmiennie wyrażali najszczerszy podziw. Co to za raj tutaj – pisał do żony Wojciech Kossak, a szambelan wiedeńskiego dworu wspominał, iż sam pobyt w cudnym Łańcucie był rozrywką, natomiast amerykańska dziennikarka nie zabłądziła w zamkowych wnętrzach jedynie dlatego, że co kilkadziesiąt kroków stał służący. Marthę Blair z „Washington Herald Times” zachwycił przede wszystkim luksus apartamentów gościnnych (moja sypialnia to marzenie – pisała) oraz duże, ocieplane, w pełni nowoczesne łazienki. Rumuński król Ferdynand orzekł zaś, iż jego nie byłoby stać na podobny dom.

 

Pustka nie do zapełnienia

Dziś, z pełni bogactwa łańcuckiej rezydencji zdajemy sobie sprawę nie tyle podziwiając zgromadzone tu – licznie – pamiątki przeszłości, co zastanawiając się, czego wśród nich brakuje.

 

Nie znajdziemy już bowiem w Łańcucie mnóstwa dzieł sztuki na najwyższym poziomie, mogących stanowić prawdziwą ozdobę każdej galerii. Nie zobaczymy płócien Snydersa, Watteau, Bouchera, Fragonarda ani najcenniejszych mebli wykonanych przez znakomitych ebenistów Cressenta i Oebena. Ścian nie zdobią osiemnastowieczne gobeliny z Aubson, a podłóg starsze o wiek a nawet dwa – perskie kobierce. Brakuje rzeźb Bartela, Thordwalsena i Teneraniego, drogocennej porcelany (z chińskim serwisem z okresu k’ang hi na czele), a także złotych i srebrnych zastaw stołowych (wśród nich serwisu do kawy po Janie III Sobieskim, pierwotnie należącego do Kara Mustafy). Nie ma bezcennego zbioru starodruków i archiwaliów oraz saneczek królowej Francji Marii Leszczyńskiej.

 

Nigdy nie zapomnę, jak podczas mej pierwszej wizyty w zamku – gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych – przewodniczka oburzonym tonem głosiła, iż w lipcu 1944 roku ostatni ordynat ­Alfred ­Potocki wyjechał do Lichtensteinu, uciekając przed zbliżającym się frontem wschodnim i wywiózł na Zachód jedenaście wagonów dobra narodowego! Na uwagę mojej Mamy, że przecież swoje wywoził, kobieta spojrzała na nas takim wzrokiem, że odechciało się nam dopytywać, dlaczego w Lichtensteinie miałoby być tym dziełom sztuki gorzej niż w ­Ermitażu…

 

Dziś już takich bzdur nie usłyszymy – poznamy za to opowieść o mądrym zarządcy majątku, który tuż przed wkroczeniem Sowietów wywiesił na frontonie zamku napis Muziej Polskowo Naroda i sowieckim oficerze, który nie wiedzieć czemu to uszanował. Podobno z wykształcenia był historykiem sztuki.

 

Tak czy inaczej, Sowieci spędzili w łańcuckim zamku tylko jeden dzień (do dziś pozostały na parkietach ślady po wytaczanych beczkach piwa) niczego nie rabując ani nie dewastując. A mogło być zupełnie inaczej – w nieodległym Krasiczynie przy blasku ognisk z parkietowych klepek odbywały się dantejskie sceny.

 

Opatrzność niezbadanym wyrokiem postanowiła ocalić Łańcut – być może po to, by przyjeżdżający tu Polacy uświadamiali sobie, co stracili: ojczyznę potężną i bogatą. Wszystkich, którym tłoczony latami w krwiobieg marksizm każe w tym miejscu zerwać się z miejsca z repliką, że tym bogactwem cieszyli się tylko obszarnicy, pragnę osadzić krótką repliką: odrzućcie komunały i pomyślcie – przecież każdy majątek ziemski stanowił przedsiębiorstwo dające zatrudnienie ogromnej liczbie osób. Łańcucki zamek przez wieki żył z miastem i otaczającymi go wsiami w symbiozie, ponadto jego właściciele poczuwali się do opieki nad poddanymi.

 

Jako troskliwą opiekunkę zapamiętano księżnę marszałkową Izabelę Lubomirską (skądinąd, jak pamiętamy, wcielenie „żony modnej”). Nie było wioski, w której by nie zbudowała szkoły, szpitala, nie sprowadziła lekarza czy akuszerki. Jej administratorzy mieli obowiązek czuwania nad tymi zakładami dobroczynnymi, gdyż chociaż chciała, aby wszystko w niej było wyszukane i wytworne, nie zapominała o biednych – czytamy w pamiętniku niechętnej jej powinowatej. Pierwszy ordynat założył w Łańcucie cukrownię, wytwórnię likierów, browar i garbarnię – któż, jak nie okoliczni mieszkańcy, znalazł w nich pracę? Ostatni właściciel zamku zaś w trudnych latach okupacji hitlerowskiej organizował wydawanie posiłków dla mieszkańców miasta i wielu swych poddanych uratował od wywózki na roboty.

 

To tylko garść przykładów przed ostateczną konstatacją: czy zniszczenie Polski pałaców i folwarków przyniosło narodziny Polski szklanych domów i ogólnej szczęśliwości, czy też nędznych blokowisk i budzących rozpacz pegieerów?

 

Jerzy Wolak

 

Tekst ukazał się w nr 19 dwumiesięcznika ” Polonia Christiana”

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie

Udostępnij przez

Cel na 2024 rok

Skutecznie demaskujemy liberalną i antychrześcijańską hipokryzję. Wspieraj naszą misję!

mamy: 132 773 zł cel: 300 000 zł
44%
wybierz kwotę:
Wspieram