27 listopada 2015

Piekielne kolubryny pod jasnogórskim szańcem

(fot.Reprodukcja FoKa/FORUM)

Wojska jenerała Müllera, które nastąpiły pod klasztor w dniu 18 listopada 1655 roku natychmiast rozświetliły okolice pożarami podpalonych wiosek. Obrońcy odpowiedzieli na to gwałtownym ogniem działowym. Stropieni najeźdźcy zaproponowali układy. Odtąd codziennością stały się przewlekłe pertraktacje, przerywane od czasu do czasu gwałtowną palbą artyleryjską.

 

Twarzą w twarz

Wesprzyj nas już teraz!

Podczas oblężenia nie doszło do szturmu generalnego. Nie było Szwedów wdzierających się na szańce – wszakże wcale nie z powodu opieszałości.

Szturm miałby sens wówczas, gdyby wcześniej artylerzyści lub minerzy zdołali dokonać dużego wyłomu w murach, przez który mogłyby wedrzeć się oddziały piechoty. Tego jednak oblegającym nie udało się osiągnąć, mimo iż włożyli w swą pracę wiele wysiłku.

 

Wprawdzie Szwedzi czynili również przygotowania do tradycyjnego szturmu z wykorzystaniem drabin oraz „machin oblężniczych do murów” (zapewne wież na kołach lub może mobilnych taranów?). Jeżeli ostatecznie nie zdecydowali się na taką formę ataku, to zapewne z obawy przed jego niepewnym wynikiem, a za to pewnymi dużymi stratami własnymi. Przekonali się wcześniej na własnej skórze, że jasnogórscy dysponują dużą siłą ognia oraz wybitnymi umiejętnościami strzeleckimi. Gdy w zasięgu ognia obrońców pojawiła się machina oblężnicza ustawiona na kołach, została natychmiast zdruzgotana pociskami.

 

Kilka razy doszło natomiast do walki wręcz przy okazji „wycieczek”, to jest wypadów zbrojnych zorganizowanych przez obrońców. Między innymi w nocy z 24 na 25 listopada pan Piotr Czarniecki na czele 60 żołnierzy wyruszył przeciw bateriom wroga. Pod osłoną ciemności zlikwidowano straże nieprzyjaciela, a następnie zagwożdżono dwa działa i dokonano rzezi ich obsługi oraz piechoty; wśród zabitych znaleźli się kierujący pracami oblężniczymi pułkownicy Horn i de Fossis. Następnie jasnogórscy wycofali się bezpiecznie, poza jednym, w chaosie walki omyłkowo zastrzelonym przez towarzyszy.

 

Jeszcze donioślejsza w skutkach była wycieczka z 20 grudnia. Zaskakujący, dokonany w biały dzień atak 30 jasnogórców prowadzonych przez Stefana Zamojskiego doprowadził do przerwania wrogich prac minerskich. Wycięto w pień górników kopiących korytarz minowy (ocalało tylko dwóch), zniszczono ich narzędzia, rozproszono osłaniający ich oddział piechoty, a na koniec zajęto pobliską redutę szwedzką, gdzie zagwożdżono dwa działa. Straty obrońców znów ograniczyły się do jednego zabitego.

 

Groza murołomów

Poza „wycieczkami” główny ciężar batalii spadł po obu stronach na barki artylerzystów.

Müller przywiódł ze sobą początkowo 10 lekkich armat polowych i regimentarzowych, zdolnych wyrzucać kule o wagoniarze od 3 do 6 funtów. Poczyniły one pewne szkody w systemie umocnienień, ale ich główna rola sprowadziła się do nękania oblężonych.

 

Obrońcy posiadali tuzin ciężkich dział 12-funtowych, nie licząc kilkunastu (od ośmiu do osiemnastu) lżejszych armatek. Przewaga w sile ognia była po ich stronie, i nie zmieniło tego wzmocnienie artylerii szwedzkiej o kolejne działa polowe przybyłe wraz z nowymi oddziałami.

 

Całkowicie nowa sytuacja powstała w dniu 10 grudnia, po nadesłaniu z Krakowa sześciu ciężkich dział oblężniczych – owych słynnych sienkiewiczowskich „piekielnych kolubryn”. Wprawdzie cztery z nich były tylko 12-funtówkami (zatem jedynie dorównywały one największym armatom obrońców). Prawdziwy problem stanowiły dwa pozostałe działa.

 

W ostatnim stuleciu wylano morze atramentu udowadniając, że największa armata szwedzka wcale nie była kolubryną zdolną wyrzucać 26-funtowe pociski. Istotnie, najgroźniejsze  monstra w puszkarskim bestiariuszu Müllera strzelały nieco mniejszymi, bo 24-funtowymi pociskami – za to tych armat było aż dwie. Zaliczano je do klasy półkartaun, zaś o ich możliwościach świadczyła ich potoczna nazwa – murołomy.

 

Już nazajutrz po przybyciu „kolubryn” na klasztor spadła prawdziwa nawała ognia. Naliczono 340 większych i mniejszych kul armatnich, jakie w tym dniu uderzyły w sanktuarium. Jak na tamte czasy i jak na tak niewielki obiekt było to znaczne natężenie ostrzału. Klasztorne mury dzielnie zniosły zadane im ciosy, choć wyrządzone szkody były znaczne. Pojawiły się pierwsze znaczące wyłomy. Jeszcze gorszy był potężny wstrząs psychologiczny, jakiemu zostali poddani obrońcy. Szokujące wrażenie wywarła na nich zwłaszcza śmierć trzech towarzyszy, którym kula armatnia oderwała głowy.

Obrońcy odpowiedzieli na ostrzał całą mocą ognia, jakim dysponowali. W tym dniu udało im się rozbić jedno mniejsze działo szwedzkie i ubić sześciu wrogich puszkarzy.

 

„Piekielne kolubryny” i moc Bożego Narodzenia

Bombardowanie podjęto w następnych dniach. Obie strony nie żałowały prochu. Wyrwy w szańcach obrony powiększały się. Jasnogórcy strzelali z równą zawziętością i wreszcie, w dniu 14 grudnia odnieśli piękny sukces. Pocisk z 12-funtówki dosięgnął jednego z murołomów, strzaskał jego lawetę i uszkodził lufę.

 

Wymiana ognia trwała również w następnych dniach, choć możliwości oblegających znacząco obniżyły się. Ostatnie duże bombardowanie przeprowadzili w dniu Bożego Narodzenia. Obustronna kanonada trwała do godzin wieczornych, kiedy to półkartauna szwedzka eksplodowała z hukiem, „z taką siłą, iż kawałki drzewa na parę stajań rozrzuciło”. (Kordecki). Wbrew temu, co napisał Henryk Sienkiewicz, nie było w tym udziału jasnogórskiego sabotażysty. Wolno uznać owo zdarzenie za przypadek, choć obrońcy nie mieli wątpliwości, że był to kolejny cud – jakich wiele doświadczyli w owych trudnych tygodniach.

 

W tym momencie Szwedzi dysponowali jeszcze 17 armatami (wcześniej cztery zagwoździli im obrońcy, a kilka uległo zniszczeniu podczas pojedynków artyleryjskich bądź pękło w wyniku zużycia). Jednak po utracie obu ciężkich murołomów oraz po wybiciu zespołu minerskiego Müller nie mógł wiele zaszkodzić jasnogórskim szańcom.

 

W trakcie walk Szwedzi wystrzelili na klasztor setki pocisków, ale solidne mury i – jak powszechnie wierzono – opieka Boska pozwoliły na zminimalizowanie strat. Ogółem w wyniku ostrzału artyleryjskiego poległo tylko czterech obrońców. Kolejnych dwóch padło w trakcie „wycieczek”.

 

Zamach na polską duszę

27 grudnia Szwedzi zwinęli oblężenie. W pierwszym kwartale następnego roku jeszcze czterokrotnie zjawili się pod murami klasztoru, za każdym razem doznając sromotnej porażki.

Przez wiele dziesięcioleci nikt nie miał wątpliwości, że znaczenie skutecznej obrony jasnogórskiej fortecy wykracza daleko poza zwykły militarny sukces mierzony liczbą poległych nieprzyjaciół. Że jasnogórcy zburzyli mit niezwyciężoności Szwedów, a świętokradcza napaść na sanktuarium poderwała katolickie masy do walki z najeźdźcą.

 

W XX stuleciu pojawiła się teoria, wedle której obrona Jasnej Góry nie miała żadnego poważnego znaczenia w ówczesnej sytuacji. Rzekomo batalia miała być wydarzeniem lokalnym, nie dostrzeżonym przez niemal nikogo, a dopiero po latach rozdmuchanym przez polską propagandę. Owo zadziwiające twierdzenie było usilnie podtrzymywane w okresie PRL przez komunistyczne czynniki oficjalne, a i dziś znajduje ono swych wyznawców.

 

To nic, że hrabia Wrzesowicz za plecami Müllera pisał obłudne listy do szwedzkiego króla, ubolewając nad niewłaściwym sposobem prowadzenie oblężenia, będącego „porywaniem się na polską duszę”, skutkiem czego „rujnują się zupełnie pułki, kwatery, kraj”.

 

To nic, że sam Karol Gustaw nakazał Müllerowi przerwać akcję, argumentując to wzburzeniem Polaków.

 

To nic, że na wiadomość o oblężeniu starosta babimojski Krzysztof Żegocki poderwał do walki zbrojną partię w spacyfikowanej już Wielkopolsce i ruszył klasztorowi z odsieczą. Że to samo uczynili powstańcy z Podkarpacia pod wodzą księdza Stanisława Kaszkowica, rotmistrza Jana Karwackiego i Jana Grzegorza Torysińskiego, i jeszcze ich towarzysze broni z wieluńskiego, gdzie odsiecz zorganizował rotmistrz Stanisław Kulesza, i z księstwa siewierskiego, gdzie ludzi poderwał do czynu paulin Marceli Tomicki. Że już z początkiem stycznia 1656 roku pod Jasną Górą stanęło 6000 zbrojnego ludu, „Najświętszej Panience na ratunek”.

 

To nic, że uczestnicy zawiązanej w grudniu 1655 r. konfederacji tyszowieckiej jako powód wystąpienia przeciw Szwedowi wymieniali między innymi właśnie napaść na klasztor.

 

To nic, że polski król-wygnaniec, widząc poruszenie w kraju, postanowił wracać na ojczystą ziemię, a uczyniwszy to, złożył w lwowskiej katedrze uroczyste śluby, ogłaszając Matkę Bożą Częstochowską – Patronką i Królową Polski.

 

To nic wreszcie, że skuteczna obrona klasztoru stała się głośna w krajach Europy Zachodniej, że dostrzegła ją największa gazeta francuska „Gazette de France”. Jakimś niepojętym trafem – tak przynajmniej uważają malkontenci – jedynie ówcześni Polacy mieli nie zauważyć tego fenomenu

 

Tęsknota za piękną klęską

Podsumujmy: co najwyżej trzystu polskich katolików przez ponad miesiąc stawiało opór kilku tysiącom najeźdźców, w czasie kiedy niemal cały kraj oporu zaniechał. Przez kilka długich tygodni jedno z największych w tej części Polski zgrupowań wojsk nieprzyjaciela, dotąd kroczącego w aurze niezwyciężoności, teraz okazywało podbitemu narodowi swą bezradność.

Wydawać by się mogło, że to powód do dumy dla każdego Polaka. Tymczasem jakże często na obrońców Jasnej Góry wylewano kubły pomyj, pod pretekstem walki z prawdziwymi i rzekomymi mitami. Szczególnie intensywną nawałę „demitologizujących” ataków mieliśmy w czasach PRL, gdy „odbrązawianie” zasłużonych katolików stało się intratnym zajęciem wśród historyków, publicystów i pisarzy. Doszło nawet do kuriozalnych oskarżeń przeora Augustyna Kordeckiego o… zdradę.

Komendant twierdzy łączył militarny kunszt z umiejętnościami dyplomatycznymi. Swą misję ratowania cudownego sanktuarium wykonał wzorowo. Jeszcze przed oblężeniem, po ucieczce z kraju króla Jana Kazimierza, przeor Kordecki nie zrywając z nim kontaktów równocześnie oficjalnie uznał zwierzchność szwedzkiego monarchy (tak samo uczyniła większość polskiej szlachty), w zamian otrzymując gwarancję bezpieczeństwa („salwę gwardię”) od feldmarszałka Wittenberga. Nigdy jednak nie zgodził się na wpuszczenie w klasztorne mury załogi szwedzkiej, czego żądał najeźdźca. To zaś w efekcie doprowadziło do akcji korpusu Müllera.

 

Wówczas przeor zagrzewał do walki, zwalczał stronnictwo „pacyfistów”, z żelazną konsekwencją podtrzymywał wolę oporu. Miał jednak świadomość szczupłości własnych sił i kiedy tylko mógł, chętnie podejmował rokowania z wrogiem, zgadzając się na zawieszenia broni. Paktowanie przeciągał w nieskończoność, zyskując na czasie, którym wróg nie dysponował. Na koniec Müller, pragnąc odejść z twarzą zażądał jedynie zapłacenia kontrybucji  w wysokości 60 000 talarów. Nie uzyskał nawet tego. Przeor okazał się zarówno lwem, jak i lisem.

 

Taki pragmatyzm nie mieści się w głowach niektórym komentatorom, którzy wprawdzie nigdy nie powąchali prochu, ale chętnie żądają absolutnej niezłomności od tych, którzy stawali ze śmiercią twarzą w twarz. Trudno oprzeć się wrażeniu, że dla tych naszych rodaków zwycięski heros jest postacią… mniej ciekawą. Dla nich godne opiewania są tylko mogiły przegranych bohaterów. Zapewne woleliby oglądać ruiny i zgliszcza klasztoru, na których mogliby opłakiwać kolejną narodową klęskę, nazwaną dla potrzeb chwili „zwycięstwem moralnym”…

 

Tyrania heretyków

Nie brakło u nas autorów, którzy boleli również nad „obskurantyzmem” jasnogórskich zakonników, ponoć przeciwstawiających się „wielkiej, uniwersalnej idei protestanckiej”.

Być może tu właśnie znajduje się istota sporu. Chwała Jasnej Góry uwiera tych ludzi – i dobrze, że tak się dzieje. Niechaj ich uwiera. Gdy w trakcie oblężenia część obrońców jęła się wahać, kiedy pojawiły się nastroje paniki, wówczas ojciec Kordecki rzekł z prostotą;

 

 „Przeraża nas, nierycerskich ludzi, grożące niebezpieczeństwo, które chociaż bez wątpienia jest okropnym, nie jest przecież tak nadzwyczaj wielkim, ażeby miało zachwiać naszą stałość w obronie Wiary, Świętego Obrazu i własnego dobra. (…) My przynajmniej niektórzy mamy to stałe przedsięwzięcie unikać obcowania z heretyckim narodem, którego tyrańskim panowaniem wiecznie się brzydzimy.”

 

 

 

Andrzej Solak

 

 

 

 

 

 

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij