Współczesny Kościół całkowicie pozwolił się porwać przekonaniu, że islam jest religią pokoju, zaś jego wyznawcy są głównymi ofiarami wypaczania mahometańskiego przesłania oraz towarzyszącej owemu wypaczaniu przemocy. Kiedy mamy do czynienia z ideami oderwanymi od rzeczywistości, zazwyczaj dochodzi do konfrontacji pomiędzy tymi ideami a rzeczywistością właśnie. Jakie będą tego konsekwencje?
Pogląd zakładający, że islam jest religią pokoju stał się narzucanym ze wszystkich stron dogmatem. Odżywa on ze szczególną siłą przy okazji obchodów Dnia Islamu w Kościele. Głównym celem tego przedsięwzięcia nie jest jednak modlitwa o nawrócenie mahometan ani też łączność z Kościołem prześladowanym przez wyznawców „proroka”. Chodzi o przeżywanie duchowej łączności z muzułmanami poprzez wspólne modlitwy.
Wesprzyj nas już teraz!
Można spokojnie założyć, że kiedy słyszymy polityków zapewniających, że islam nie ma nic wspólnego z przemocą, ich motywacje służą interesom państw lub sił politycznych, które reprezentują. Czy jednak to samo można powiedzieć o Kościele katolickim? To chyba przypadek nieco inny, jednak warto zastanowić się, czemu z ust papieża, biskupów i zwykłych księży tak często możemy usłyszeć o tym, że każda religia ma „swoich fundamentalistów” i że współczesny terroryzm islamski jest wynaturzeniem pokojowego nauczania Mahometa. Jakie są skutki takiego postępowania?
Oswajamy muzułmanów
Załóżmy, że hierarchowie mają wprawdzie pewne wątpliwości co do pokojowej natury islamu, a taktyka dialogu i porozumienia między religiami stosowana jest przez nich z przyczyn strategicznych. Wszak wielu chrześcijan wciąż mieszka na Bliskim Wschodzie i w innych państwach świata muzułmańskiego. Istnieje zatem ryzyko, że nieopatrznie dobrane słowa mogłyby postawić ich w niebezpiecznej sytuacji. Widzieliśmy jak działa ten mechanizm po wykładzie wygłoszonym przez Ojca Świętego Benedykta XVI w Ratyzbonie. Muzułmanie swój gniew wyładowywali wówczas na żyjących pośród nich chrześcijanach. Raporty dotyczące prześladowań religijnych wskazują na eskalację problemu, dlaczego zatem jeszcze bardziej pogarszać sytuację wyznawców Chrystusa w krajach zdominowanych przez mahometanizm? Ta linia myślenia, którą nazwijmy umownie argumentem zachowawczym, jest jednym z najczęściej przywoływanych powodów dla konieczności podejmowania inicjatyw dialogu religijnego, takich, jak Dzień Islamu w Kościele.
Kolejny argument oparty jest na mechanizmie samospełniającej się przepowiedni. Nie jest on często werbalizowany explicite, ale widać go wyraźnie w ogromnej nadziei, jaka towarzyszy każdemu spotkaniu międzyreligijnemu, każdemu forum dialogu, każdej próbie „budowania mostów”. Argument zasadza się na przekonaniu, że pozytywne myślenie i dużo ciepłych słów o tym, jak wiele obie religie mają ze sobą wspólnego, jak są sobie bliskie, staną się samospełniającą się przepowiednią. Im więcej razy i z im większym przekonaniem powtórzone zostaną takie hasła, tym więcej ludzi w nie uwierzy i w końcu nawet islamiści zaczną się zachowywać zgodnie z ich brzemieniem.
Oczywiście to podejście nie jest skierowane do nich; na celowniku są tzw. umiarkowani muzułmanie, którzy dzięki takim zabiegom mają stać się jeszcze bardziej umiarkowani w swoim umiarkowaniu. Gdyby Kościół Katolicki zaczął wypowiadać się krytycznie na temat islamu, nie zaś na temat „garstki ekstremistów, która wypacza jego nauki”, zachodziłoby ryzyko zantagonizowania muzułmanów, a nawet ich radykalizacji. Zatem ze strategicznego punktu widzenia lepiej podkreślać podobieństwa pomiędzy islamem i chrześcijaństwem, zamiast uwypuklać liczne różnice. Lepiej zamiatać brudy pod dywan „wspólnych” modlitw – jeżeli bowiem będą nas muzułmanie postrzegać jako „siostrzaną religię abrahamiczną”, większa jest szansa na to, że chrześcijanie mieszkający w krajach muzułmańskich będą traktowani z szacunkiem, a przynajmniej tolerowani bez otwartej wrogości.
Trzeba przyznać, że taka taktyka da się obronić. W islamie potwarz, obraza i świętokradztwo (pod którą to kategorię podpada większość z tego, co przeciętny Europejczyk zalicza do kategorii „debata krytyczna”) są traktowane bardzo poważnie, szczególnie jeśli dotyczą Mahometa. Jak pisze William Kilpatrick, jedna z książek na temat szariatu definiuje potwarz jako „powiedzenie o człowieku czegoś, co mu się nie podoba”; to dość szeroka definicja. Zgodnie z takim rozumowaniem strach, że mówienie o ciemnej stronie islamu poprowadzi do eskalacji przemocy, jest w pełni uzasadniony.
Ustępujący to znaczy słaby
Z drugiej strony istnieje jednak wiele powodów do kwestionowania appeasement stosowanego przez Kościół. Pierwszym i podstawowym jest to, że polityka ustępstw nie działa i nie przynosi owoców (poza powstawaniem kolejnych dokumentów, ale papier, jak wiadomo, zniesie wszystko). Chrześcijanie w krajach muzułmańskich tysiącami umierają za wiarę bądź są zmuszeni z nich uciekać, opuszczając miejsca, które były niegdyś kolebkami chrześcijaństwa. Skala tego problemu urasta do rozmiarów ludobójstwa.
Dlaczego dyplomatyczne podejście zawodzi? Spójrzmy na to od strony islamu, religii, która w pierwszym rzędzie szanuje siłę. Religii, którą przyniesiono światu wymachując mieczem. Zapewnienia, że było inaczej usłyszymy od zwesternizowanych przywódców wspólnot muzułmańskich na Zachodzie – których nie poważają nawet ich właśni współwyznawcy – lub od progresywnych przedstawicieli świata naukowego, tak reprezentatywnych dla ogółu muzułmanów, jak ksiądz Kazimierz Sowa jest reprezentatywny dla ogółu księży.
Chomeini powiedział kiedyś, że „ci, którzy nic nie wiedzą o islamie myślą, że odradza on wojnę; są to głupcy”. Wielu muzułmanów zgadza się z Chomeinim. Co więcej, nie obchodzi ich to, czy islam jest pokojowo nastawiony, czy też nie – obchodzi ich to, że Bóg jest po ich stronie. W ich rozumieniu jest: tego dowodzi Koran i tego dowodzi słabość oponenta bez względu na to, czy walka toczy się na polu bitwy, na sali konferencyjnej, czy w przestrzeni duchowej. Trzeba zatem pamiętać, że polityka ustępstw i przemilczeń ze strony Kościoła umacnia tylko przekonanie dzielone przez wielu muzułmanów: chrześcijaństwo jest religią niedoskonałą, słabą i niewartą szacunku. Okrzyk „Allach akbar” nie oznacza „dialogujmy”, tylko „Bóg jest większy”. Z perspektywy muzułmanina to jego Allach jest większy od Boga chrześcijan.
Nie mówienie, czy nie robienie niczego, co mogłoby być obraźliwe dla muzułmanów tylko z pozoru wydaje się dobrym pomysłem. Kiedy się już tę taktykę przyjmie, bardzo trudno wyznaczyć granicę uników i przemilczeń. W końcu słowo „islam” oznacza „poddanie” i to ta postawa dowodzi, że nie-muzułmanie okazują szacunek. Katolicy, którzy obawiają się obrażenia wyznawców Mahometa, powinni przypominać sobie od czasu do czasu, że w Arabii Saudyjskiej sama obecność krzyża jest uznawana za obraźliwą.
„Stop” dla konwertytów
Obecne podejście do islamu ze strony Kościoła katolickiego ma jeszcze jeden skutek uboczny, a jest nim izolowanie muzułmanów, którzy nie do końca są usatysfakcjonowani obecnym stanem rzeczy. Islam nie jest religią w rozumieniu zachodnim (czymś, co da się sprowadzić do sfery prywatnej). Jest opresyjnym systemem regulującym całość ludzkiego życia, począwszy od tego na którym boku śpi, skończywszy na tym jak płaci podatki. Wielu muzułmanów odczuwa ciężar tej teokracji; w swoich przemówieniach mówił o tym m. in. egipski prezydent el-Sisi. Kiedy nawet przywódcy Kościoła odmawiają uznania tego problemu, ludzie dla których ciężar islamu staje się nie do zniesienia, naprawdę nie mają się do kogo zwrócić. Problem narasta, kiedy episkopaty prześcigają się w wyrażaniu swojego szacunku dla religii Mahometa i wyrażają solidarność z jej przywódcami. Muzułmanie zniechęceni do tego, co prezentuje sobą islam raczej nie konwertują się na religię, która z taką dumą staje w jednym szeregu z tym, co chcieliby pozostawić za sobą.
Wszystko to oznacza, że współczesna postawa unikowego dialogu nie pozwoli pozyskać wielu sojuszników pośród muzułmanów. Zdecydowanie nie sprzyja też ewangelizacji, jednocześnie zaś stawia w bardzo trudnej sytuacji wielu chrześcijan. Po pierwsze, jest zniewagą dla wszystkich, którzy padli ofiarami prześladowań z rąk wyznawców Mahometa. Pokazy jedności, solidarności, wspólne modły z mahometanami przekreślają sens ofiar tych, którzy mieli odwagę opierać się islamowi. Proszę sobie wyobrazić sobie, jak czuje się ktoś, kogo rodzina i przyjaciele stracili życie, słysząc, że religia, której wyznawcy byli oprawcami, jest ceniona i szanowana przez jego Kościół.
Nie oznacza to, że papież i biskupi nie powinni wyrażać swoich opinii na temat islamu w sposób dyplomatyczny; Kościół zawsze umiał zachować złoty środek w swoich działaniach. Wystarczy przypomnieć sobie czasy II wojny światowej czy czasy komunizmu. Stanowisko Kościoła było jasne, ale jego przesłanie na tyle delikatne, żeby nie narażać na większe niebezpieczeństwa katolików ani Żydów (którym owi katolicy nieśli pomoc z narażeniem swojego życia). Nie czyniono tego wychwalając Hitlera, nobilitując jego ideologię ani solidaryzując się z jego działaniami.
Niewątpliwie jednak tamta dyplomacja opierała się na doskonałym zrozumieniu ideologii świeckich totalitaryzmów; zrozumieniu którego hierarchom dzisiaj zdecydowanie brakuje w odniesieniu do religijnego totalitaryzmu islamu. Obecny asymetryczny dialog z religią Mahometa wyrasta z myślenia życzeniowego, nie zaś ze zrozumienia rzeczywistości, co jak papież Franciszek sam zauważył w Evangelii Gaudium, ma niebezpieczne skutki, gdyż idea oderwana od rzeczywistości rodzi nieskuteczne idealizmy (232).
Zderzenie z rzeczywistością
Jest to najlepszy opis stosunku Kościoła wobec islamu; podejścia które wyrządziło wiele zła nie tylko prześladowanym wspólnotom chrześcijańskim z krajów muzułmańskich, ale także katolikom mieszkającym na „bezpiecznym” Zachodzie. Ci, którzy od Kościoła czerpią swoje zrozumienie nie mają najmniejszego pojęcia o niebezpieczeństwach związanych z mahometanizmem. Dzieje się tak ponieważ nie wskazują na to ani dokumenty kościelne, ani jego działania (czy też ich brak). Lumen Gentium, Nostra Aetate, Katechizm Kościoła Katolickiego, Evangelii Gaudium, wszystkie wspominają o islamie, ale w sposób, który nie budzi żadnych obaw czy obiekcji. Katolik, który zastanawia się, co ma myśleć na temat terroryzmu islamskiego, zagląda do swojego katechizmu, żeby przeczytać, że muzułmanie „razem z nami wielbią jednego, miłosiernego Boga” i uznaje, że zgodnie z tym terroryzm islamski nie ma nic wspólnego z islamem. Z kolei katolik opierający swoją diagnozę sytuacji na źródłach pozakościelnych będzie cierpiał z powodu dysonansu poznawczego. Z jednej strony słyszy on zapewnienia ze strony Kościoła o tym, że islam jest pokojową religią podobną do chrześcijaństwa, widzi rok za rokiem kolejny Dzień Islamu, kolejne inicjatywy dialogu międzyreligijnego i czyta kolejne dokumenty o tym, że wielbimy „jednego Boga”. Z drugiej zaś ogląda wiadomości, widzi świat wokół siebie. Chcąc nie chcąc, musi uznać ogromny rozdźwięk pomiędzy oboma rzeczywistościami.
Kiedy mamy do czynienia z „ideami oderwanymi od rzeczywistości”, zazwyczaj dochodzi do sytuacji konfrontacji jednego z drugim. Wraz z upływem czasu, kiedy ataków terrorystycznych, obcinania głów, napadów na kościoły, zastraszania, będzie coraz więcej także na Zachodzie, dysonans poznawczy katolika zostanie zastąpiony całkowitym brakiem szacunku dla Kościoła i jego przedstawicieli powtarzających jak katarynki bajkę o „autentycznym” i „nieautentycznym” islamie. Nie oznacza to, że wszyscy wierni stracą wiarę. Oznacza to, że przestaną brać swoich biskupów oraz proboszczów na poważnie i ufać im w kwestiach religii Mahometa. Dlatego właśnie należy skończyć z nieroztropnym zwyczajem organizowania Dni Islamu w Kościele i całkowicie zmienić swoje podejście do dialogu z jego wyznawcami. Na takie, które nie będzie zniewagą dla chrześcijan prześladowanych i zwodzeniem na manowce tych katolików, którzy swoją wiedzę o islamie czerpią od hierarchów kościelnych.
Monika Gabriela Bartoszewicz