28 stycznia 2020

Bez twardego oparcia się na Logosie nie będzie kontrrewolucji!

(źródło: pixabay.com)

Jest tylko jeden sposób na kontrrewolucję: twarde opieranie się na Logosie, odrzucenie sofistyki i nazywanie rzeczy po imieniu. Nie wolno akceptować błędnych sądów tylko dlatego, że stoją za nimi autorytety. Kto tego nie rozumie pozostaje nieustannie więźniem dialektyki – mówi w rozmowie z Tomaszem D. Kolankiem Paweł Lisicki (redaktor naczelny „Do Rzeczy”).

 

Stosunek do Mszy Świętej to tylko kolejny przykład „parszywości czasów”, w jakich przyszło żyć współczesnym ludziom. Owa „parszywość” to poza wszelką wątpliwość efekt kryzysu trawiącego Kościół katolicki. Według jednych rozpoczął się on w momencie rozpoczęcia dialogu ekumenicznego z Żydami. Inni uważają, że jego praprzyczyną był Sobór Watykański II. Jeszcze inni uważają, że kryzys zaczął się w momencie opublikowania przez papieża Franciszka adhortacji posynodalnej „Amoris Laetitia”. Czy Pana zdaniem któraś z wymienionych przyczyn kryzysu jest właściwa, czy może raczej powinniśmy jej szukać gdzieś indziej?

Wesprzyj nas już teraz!

Nie mam wątpliwości, że taką przyczyną był Sobór Watykański II i jego dokumenty. Tak, powtarzam, nie ich interpretacje, ale same (naturalnie nie całe) dokumenty. Znaleźć tam bowiem można piękne frazy, z których przebija dziwaczna, optymistyczna i naiwna wiara w świat. Są też takie, których nie sposób po prostu zrozumieć. Nie są to drobiazgi. Kryje się za nimi całkiem osobliwe rozumienie świata i misji Kościoła.

 

Czy mógłby Pan podać jakiś przykład?

Oczywiście! W deklaracji Dignitatis humanae Kościół stwierdzał: „W naszej epoce ludzie coraz więcej uświadamiają sobie godność osoby ludzkiej i coraz bardziej rośnie liczba tych, którzy się domagają, aby w działaniu ludzie cieszyli się i kierowali własną rozwagą oraz odpowiedzialną wolnością, nie przymuszani, lecz wiedzeni świadomością obowiązku”. No po prostu wspaniała epoka! Ta teza w świetle tego, co widzimy od kilkudziesięciu lat jest zupełnie nie do utrzymania. W zderzeniu z faktami – powszechną akceptacją aborcji, eutanazji czy tzw. związków osób jednopłciowych – opowieść o „coraz większym uświadomieniu sobie godności osoby ludzkiej” przez współczesnych ludzi brzmi jak ponury żart.

 

W kwestii formalnej: jest dokładnie odwrotnie! Nigdy jeszcze człowiek i jego godność nie były tak zagrożone. Nigdy jeszcze człowiek nie miał takich trudności, żeby uznać swoją wyższość i inność w stosunku do świata zwierzęcego.

 

Podobny optymizm uderza w innych fragmentach tekstów soborowych, choćby w konstytucji duszpasterskiej Gaudium et spes. Można w niej przeczytać, że „wedle niemal zgodnego zapatrywania wierzących i niewierzących wszystkie rzeczy, które są na ziemi, należy skierować ku człowiekowi, stanowiącemu ich ośrodek i szczyt”. To twierdzenie jest jednak jawnie fałszywe. Nie da się utrzymywać, że „wierzący i niewierzący” tak samo lub nawet podobnie postrzegają człowieka jako szczyt i ośrodek dążeń ziemskich. Dla Kościoła to Bóg, a nie człowiek, przede wszystkim, jest szczytem i ośrodkiem. Wszystko co ziemskie ma być odniesione do Boga. Doczesne życie człowieka nigdy nie jest celem ostatecznym.

 

Jakich wierzących mieli zatem na myśli ojcowie soborowi? Co to za wierzący, dla których „wszystkie rzeczy, które są na ziemi, należy skierować ku człowiekowi, stanowiącemu ich ośrodek i szczyt”? Chrześcijanie nigdy wcześniej tak nie uważali. Mówili Ad majorem Dei gloriam, albo, soli Deo gloria. Poza tym, o jakim człowieku tu mowa? O człowieku, który rozumie, że jego pierwszym obowiązkiem jest cześć i posłuszeństwo Bogu, czy też o człowieku, który sam chce ustanawiać prawo i który sądzi, że nie istnieją obiektywne miary dobra i zła?

Zmiany prawne i społeczne ostatnich lat wyraźnie pokazują, że o żadnym wspólnym pojmowaniu człowieka przez wierzących i niewierzących mowy nie ma: dla tych drugich człowiek jest ośrodkiem i celem, bo sam decyduje o swej płci, o granicach życia, zabijając nienarodzonych, i granicach śmierci, przyjmując prawa dopuszczające zabijanie chorych.

 

Wróćmy jednak do dokumentów soborowych. Ten sam optymizm w niektórych fragmentach wręcz zapiera dech w piersiach. W XXIV rozdziale konstytucji pojawia się twierdzenie, że „człowiek jest jedynym na ziemi stworzeniem, którego Bóg chciał dla niego samego”. To coś absolutnie niebywałego. Przecież cała Tradycja uczy wyraźnie, przed chwilą cytowałem te nauki, że Bóg chciał stworzenia dla Siebie! Wszystko, w tym człowieka, uczynił dla swojej chwały! Gdyby celem stworzenia był, jak utrzymują autorzy „Gaudium et Spes” człowiek, a nie Bóg, to człowiek byłby Bogiem. Oznaczałoby to przecież, że świat powstał nie ze względu na Boga, ale na człowieka – to oznacza twierdzenie, że Bóg chciał człowieka dla niego samego.

 

Dlaczego zatem mówi się o człowieku jako o stworzeniu, skoro przypisuje mu się cechy Stwórcy – to, że Bóg chciał go dla niego samego?

To zdanie jest po prostu fałszywe i nie do obrony, tylko tyle mogę powiedzieć. Przejdźmy dalej do rzeczy, która długo nie dawała mi spokoju: słowa, z których wynika, że automatycznie, z samego faktu narodzin Chrystusa moja natura, natura każdego poszczególnego człowieka „została wyniesiona do takiej wysokiej godności, że zjednoczył się ze mną, z każdym człowiekiem” Syn Boży. Pan rozumie, co to musi za sobą pociągać?

 

Przypominam, że zgodnie z nauką Soboru Trydenckiego wskutek grzechu Adama każdy z nas, ja, Pan, każdy czytelnik tego tekstu, każdy człowiek, utracił świętość i odziedziczył grzech będący śmiercią duszy i może się z tego wydobyć jedynie przez wiarę i chrzest. No to jak to pogodzić ze sobą? Jak mam rozumieć, że teraz, kiedy z panem rozmawiam, ja, który wiem o swojej niegodności i słabości, już jestem zjednoczony na zawsze z Synem Bożym? Muszę to uznać albo za szaleństwo, albo przejaw pychy. Jak to może być, że od chwili poczęcia mam naturę wywyższoną i zjednoczoną z Synem Bożym oraz jednocześnie naturę upadłą i gdyby nie chrzest i wiara nie uciekłbym przed gniewem Bożym? Nie ma takiej sztuczki dialektycznej, która to połączy. Dalej. Jeśli od chwili poczęcia z każdym człowiekiem zjednoczył się Syn Boży to czy człowiek może w ogóle zostać potępiony? Wynikałoby z tego, że również w piekle przebywa Syn Boży. I jak to zjednoczenie zachodzi, skoro nic o tym nie wiem i wiedzieć nie muszę? Czysty rahneryzm.

 

Te soborowe twierdzenia, które stały się zasadami w relacjach ze światem są zatem naiwne i nie do obrony. One także rozbrajają i paraliżują Kościół od środka. Skoro Syn Boży już z każdym z ludzi z osobna się zjednoczył, to Kościołowi pozostaje w zasadzie jedno: walka o pokój i bezpieczeństwo, walka z uprzedzeniami, bo to, co najważniejsze – zbawienie i zjednoczenie z Synem Bożym – już się automatycznie dokonało.

 

To samo dotyczy przyniesionego przez Sobór nowego rozumienia innych religii. Podam przykład, który mnie bardzo poruszył. Jak wiadomo głównym zwolennikiem odczytywania Soboru w duchu Tradycji był papież Benedykt XVI. Uważał on, że problemem nie są same teksty dokumentów, ale ich późniejsze wypaczenie, dokonane czy to przez radykalnych teologów, czy przez dziennikarzy. Żeby zatem obronić Sobór, utrzymywał Benedykt XVI, należy wspierać „hermeneutykę ciągłości”, czyli odczytywać to co pozornie nowe i zaskakujące w świetle Tradycji. Tylko, że to zadanie niewykonalne.

 

Takich przykładów niespójności i braku logiki mógłbym podawać wiele. Mają one jeden podstawowy efekt: u źródła już paraliżują podstawową władzę duszy, jaką jest właściwe rozumowanie. Zniesienie zasady sprzeczności, co dawno, dawno temu pokazywał Arystoteles, uniemożliwia poprawne myślenie i ujmowanie bytu. Zamiast być posłusznym Prawdzie katolicy stają się dialektykami. Wciąż próbują przejść do porządku nad sprzecznościami. Zamiast bronić Prawdy tworzone są łamańce umysłowe, pseudorozwiązania.

 

Jak w związku z tym oprzeć rewolucji, skoro wewnętrznie Kościół znajduje się w stanie ciągłego myślowego zamętu? Jak przeprowadzić skuteczną kontrrewolucję?

Jest tylko jeden sposób na kontrrewolucję: twarde opieranie się na Logosie. Tak, odrzucenie sofistyki i nazywanie rzeczy po imieniu. Nie wolno akceptować błędnych sądów tylko dlatego, że stoją za nimi autorytety. Kto tego nie rozumie pozostaje nieustannie więźniem dialektyki. Wiemy jak skończył się dialog Kościoła z judaizmem i jak katastrofalne skutki przyniósł. Równie dobrze mógłbym mówić o zatrutych owocach dialogu z islamem, kiedy to właśnie w samych tekstach Soboru pojawia się, twórczo rozwinięte, twierdzenie, że chrześcijanie i muzułmanie oddają cześć temu samemu Bogu. Znowu, teza jawnie niedorzeczna, zrównująca chrześcijańską Trójcę z muzułmańską monadą.

 

Dialog międzyreligijny wprowadził relatywizm w samą duszę Kościoła. Kto zaakceptuje twierdzenie, zgodnie z którym chrześcijaństwo i judaizm są dwiema równoważnymi sposobami rozumienia Słowa Boga lub twierdzi, że oddawać cześć Trójcy i Allahowi jest tym samym, ten skazuje się na przebywanie w jaskini sofistyki. 

 

Jednym ze skutków kryzysu trawiącego Kościół jest bez wątpienia ogromne rozbicie struktury Kościoła, który przez wieki był monarchiczny i hierarchiczny. Teraz okazuje się, że tego typu tradycyjne podejście to już przeszłość i w Kościele powinna rządzić tzw. synodalność, czyli mówiąc kolokwialnie totalna demokracja. Do czego to prowadzi, mogliśmy przekonać się podczas pierwszego synodu papieża Franciszka na temat rodziny, kiedy to „postępowym kręgom” zabrakło dosłownie kilku głosów do nie tyle zmiany, co naruszenia doktryny i powiedzenia przedwstępnego „TAK” dla błogosławienia tzw. homo-małżeństw. Wiemy również, że synodalność ma być domeną nie tylko Watykanu, ale i poszczególnych episkopatów, diecezji, a nawet parafii. Zapytam wprost: po co to wszystko?

A ja odpowiem wprost: nie mam zielonego pojęcia. To, że Kościół jest zbudowany na Piotrze wynika z istoty Objawienia. To mówił sam Pan Jezus. Podobnie to On przekazał Piotrowi klucze i władzę. Władza w Kościele przychodzi z góry, z nieba. Papież nie jest prezydentem, wybieranym w wyborach, podobnie biskupi nie są ministrami czy pełnomocnikami. Są następcami apostołów. Tych, których, jak podkreśla to Pismo, wybrał i powołał sam Pan Jezus. Dlaczego tych, a nie innych? Nie wiemy. W każdym razie od samego początku władza i autorytet w Kościele przychodzą z góry. Więcej. Jezus, kiedy ustanawia Szymona Piotrem, i ogłasza, że „Ty jesteś Piotr [czyli Skała], i na tej Skale zbuduję Kościół mój”, wyraźnie mówi „Kościół mój”. Nie żaden inny, ale „mój”. Dokładnie to samo pisze w liście do Koryntian święty Paweł, kiedy mówi, że jedynym fundamentem jest Jezus Chrystus i to do niego należy tak Apollos, jak Kefas czy sam Paweł. To Bóg objawił prawdę o Chrystusie Piotrowi i to Chrystus wybrał go na skałę dla „swojego” Kościoła.

 

Papież nie jest panem Kościoła, nie ma Kościoła tego lub innego papieża – jest on zawsze ze swojej natury Kościołem Chrystusa, a papież jest jego wikariuszem, przedstawicielem, zastępcą na ziemi. Hierarchiczność i monarchiczność zakorzenione są w samej naturze Kościoła, w tym, że jak powiedziałem jest On w pewnym sensie Królestwem Bożym na ziemi. Skoro Jezus jest królem Izraela, to należało oczekiwać, że wyznaczy, tak jak to było w starożytnym Izraelu, swego pierwszego ministra, wikariusza, wezyra. Nim jest właśnie Piotr. Jest jak Józef, który zarządza ziemiami Egiptu, sprawuje władzę w imieniu faraona. Otóż w podobny sposób władzę w imieniu króla, Chrystusa, sprawuje każdy następny papież. Skoro zaś Kościół przypomina Królestwo, jest duchowym królestwem, to znaczy, że monarchiczność i hierarchiczność są wbudowane w jego naturę. Gdyby Chrystus powiedział, że przynosi nie Królestwo Niebieskie, ale republikę lub demokrację, może sytuacja wyglądałaby inaczej. Ale przyniósł On królestwo.

 

Obecne rządy synodalności to formuła nowa, zaskakująca, to forma demokratyzacji Kościoła. Nagle okazuje się, że egalitaryzm, który w takim stopniu zdominował nasze świeckie myślenie, ma też zapanować w Kościele. Jak to w praktyce wygląda i do czego prowadzi doskonale pokazują dzieje poszczególnych wspólnot protestanckich. Tam to jest dopiero synodalność! Każdy pastor ma swoją wspólnotę. Swoją doktrynę, swoje natchnienia. A jeśli nie zgadza się z pozostałymi to w oparciu o doświadczenie Ducha po prostu sobie nowy kościół zakłada. Nic dziwnego, że w tej chwili takich wspólnot jest kilkadziesiąt tysięcy. Synodalność jest pierwszym krokiem w tę stronę.

 

Kim jest z tego punktu widzenia papież? Notariuszem? Biernym świadkiem?

Nie sposób powiedzieć! Może być notariuszem, może być biernym świadkiem, może być arbitrem między różnymi wspólnotami, głoszącymi przeciwne sobie nauki, albo sam Pan Bóg jedynie wie kim!

 

Współcześni teologowie mówią, że dawny scentralizowany Kościół ma zastąpić obecny, synodalny, dawną ortodoksję prymat podejścia duszpasterskiego. W obu przypadkach wyraźnie widać wpływ myślenia marksistowskiego. Prymat podejścia duszpasterskiego to w języku marksistów przewaga praktyki nad teorią. Dość to koszmarne, nieprawdaż, że używamy języka lewicy do opisania zmian w Kościele?

 

Zwrócił Pan uwagę na to głosowanie w sprawie „przedwstępnego błogosławieństwa dla homoseksualistów”. Przypomnę tylko, że chodziło o stwierdzenie, że w związkach homoseksualnych „są elementy” dobrego – stabilność choćby, troska o drugiego. Zwolennikami takiego rozwiązania było wielu biskupów i kardynałów – co samo w sobie jest niebywałym skandalem.

 

Okazuje się, że wielu ojców tego synodu straciło wiarę katolicką. Przecież potępienie aktów homoseksualnych, zaliczane zawsze do tzw. grzechów wołających o pomstę do nieba, jest stałym elementem nauki katolickiej. Ci ludzie, którzy za tym rozwiązaniem głosowali, nie rozpłynęli się w powietrzu. Oni jedynie nie zdołali zdobyć wystarczającej liczby głosów. Tym, co w tej sytuacji było potrzebne – w taki sposób zachowałby się wcześniej Kościół – było mocne potwierdzenie grzeszności aktów homoseksualnych, wezwanie homoseksualistów do nawrócenia, ogłoszenie, że popełniając grzech sodomii człowiek sam skazuje siebie na wieczne potępienie i jednoznaczne potępienie tzw. kultury homoseksualnej. Tak prawdziwy synod potępiłby i wykluczył z Kościoła tych teologów i biskupów, którzy głoszą poparcie dla postulatów ruchu homoseksualnego. Dlaczego tak się nie stało?

 

Warto zauważyć, że słowa o „elementach, pierwiastkach dobra” obecnych rzekomo w relacjach homoseksualnych stanowią niemal co do słowa przeniesienie soborowej nauki o innych religiach i o ekumenizmie oraz zastosowanie jej w odniesieniu do homoseksualizmu. To jest ten sam sposób rozumowania. Tak jak ojcowie soborowi uznali, że w innych religiach „są elementy dobra”, tak niektórzy uczestnicy synodu zastosowali tę regułę wobec homoseksualizmu. Widać tu jak na dłoni całkowitą fałszywość tego podejścia. Widać, do czego prowadzi koncepcja gradacji, stopniowania prawdy.

 

Zgodnie z nią tak jak nie ma wyboru między prawdą i fałszem, tak nie ma wyboru między dobrem a złem. Inne religie nie są, jak zawsze nauczał Kościół, fałszywe, ale trochę mniej prawdziwe. Kolejne fałszerstwa okazują się mniej dokładnymi zbliżeniami do Prawdy. Tylko, że wskutek takiego podejścia Prawda staje się sparaliżowana. Nie myśli się już w kategoriach sprzeczności, ale dialektyki. Prawdą jest, że Bóg jest w Trójcy Jedyny, mniejszą prawdą jest, że jest On jeden i nie może mieć Syna, jeszcze mniejszą jest, że bogów jest wielu. Nawet to, że Go nie ma, może okazać się za sprawą tego pokrętnego myślenia nie kłamstwem i nie zaprzeczeniem istnienia Boga, ale innym rodzajem prawdy.

 

Można powiedzieć, że ten, kto nie wierzy w Boga wciąż wierzy w nieskończoność ludzkiego ducha. Tak samo dzieje się z etyką: związek mężczyzny i kobiety jest dobry, a związek dwóch panów lub pań jest mniej dobry.

 

Ciekawe jak zgodnie z ta koncepcją ocenić związek np. pani i psa?

To dobre pytanie. Przecież tam też są „elementy dobra”, np. troska, czułość, pewna trwałość relacji, zadowolenie, przyjemność. Ale pójdźmy jeszcze dalej: jak ocenić związek nie dwóch, ale, powiedzmy, trzech panów? Widać, że gradacyjna koncepcja prawdy prowadzi nas do absurdów i katastrofy etycznej.

 

Tak jak powiedziałem, ci ludzie po synodzie nie zniknęli, oni jedynie przegrali głosowanie. W ich świadomości w ogóle nie ma już miejsca dla obiektywnej prawdy, której należałoby się podporządkować. Reguła to tylko efekt pewnej społecznej konwencji. Dlatego ma Pan tylu niemieckich biskupów, którzy gotowi są błogosławić grzech i publicznie chwalić moralny skandal homoseksualizmu.

 

Pytał Pan: po co to wszystko? Teraz już na poważnie: tak naprawdę chodzi tylko o jedną rzecz. Współczesne społeczeństwo nie jest w stanie ścierpieć istnienia zewnętrznego sędziego. Dlatego próbuje się raz po raz przejąć kontrolę nad Kościołem i doprowadzić do jego kapitulacji. Synodalność jest krokiem w tę stronę. A ci, którzy się za nią opowiadają, zdradzili Kościół i Chrystusa, przeszli na stronę Księcia tego świata. Jemu chcą służyć, jemu bić brawo. Są jak Judasz, który za pieniądze wydał swego Pana. Tak i oni wydają dziś Chrystusa.

 

Dziękuję za rozmowę.

Tomasz D. Kolanek

 

Powyższa rozmowa stanowi fragment książki pt. „Czas szaleństwa czy czas wiary? O kryzysie z Kościele, fałszywym ekumenizmie, myślicielach nowej lewicy i czasach ostatecznych z Pawłem Lisickim rozmawia Tomasz D. Kolanek”. Przedmowę do publikacji napisał Krystian Kratiuk.

 

 

Czas szaleństwa czy czas wiary?

Autor: Paweł Lisicki, Tomasz D. Kolanek

Wydawnictwo: Arcana

Rok wydania: 2019

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 292

Format: 14.8 x 21.0 cm

Numer ISBN: 978-83-65350-49-7

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij