No to teraz już wszystko wiadomo – rozbiory Polski nie były, jak twierdzą polscy pieczeniarze i nacjonaliści, narodowym dramatem i haniebnym pogwałceniem prawa międzynarodowego i prawa Bożego (pamiętajmy: wszystkie osiemnastowieczne konwencje rozbiorowe zaczynały się od bluźnierczej w tym kontekście inwokacji: „W Imię Trójcy Przenajświętszej”). Dzięki świątecznemu wydaniu GW – przygotowanemu z okazji obchodów Narodowego Święta Niepodległości A.D. 2013 – wiemy już, że rozbiory Polski w osiemnastym wieku były wielkim dziełem modernizacyjnym, niezmierzonym dobrodziejstwem cywilizacyjnym dla naszego narodu; takim pierwszym transferem europejskich środków pomocowych dla umęczonych indolencją szlachty ziem polskich, a zwłaszcza zamieszkujących je polskich włościan. Tako rzecze dr Jan Sowa, socjolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego wywiadzie dla GW.
Niedawno na łamach magazynu PCh pisałem o starej pruskiej (niemieckiej) propagandzie tzw. kulturtregerstwa, uzasadniającej przemoc rozbiorów. Nie przypuszczałem, że tak szybko piewcy „wielkiej kulturowej pracy” Niemców ( i innych zaborców) ujawnią się w naszych czasach nad Wisłą.
Wesprzyj nas już teraz!
Interlokutor GW buduje swoją wypowiedź na znanym wszystkim propagandystom schemacie półprawd i niedomówień. Inaczej mówiąc: doskonale kłamie prawdą. Prawdą było bowiem, że w okresie rozbiorów doszło na ziemiach polskich do realizacji procesu uwłaszczenia, zjawiska trudnego przecież do przecenienia nie tylko pod względem gospodarczym. Tyle, że nie było tak – jak można odnieść wrażenie z wypowiedzi dr. Sowy – że zaborcy przestępowali z nogi na nogę z niecierpliwego pragnienia obdarzenia wolnością i ziemią polskiego chłopa. W zaborze austriackim uwłaszczenie zaczęto przeprowadzać dopiero po 1848 roku, w rosyjskim jeszcze później, bo po upadku powstania styczniowego (a więc siedemdziesiąt lat po trzecim rozbiorze). Najwcześniej zaczęło się ono w zaborze pruskim – de facto zaraz po 1815 roku, ale trwało do końca lat sześćdziesiątych XIX wieku.
Jednak to, że naród polski stał się na przełomie XIX i XX wieku „narodem nowoczesnym” odbyło się nie dzięki, ale wbrew intencjom władz zaborczych. Bismarck nie krył się na przykład z tym, że strategicznym celem jego rządów jest trwałe zasymilowanie (czyt. zgermanizowanie) „mówiących po polsku Prusaków” (polnisch redende Preussen). Myślał tutaj przede wszystkim o polskich włościanach nad Wartą i Wisłą. Temu celowi miało służyć uwłaszczenie i przeprowadzana równocześnie propaganda w duchu: „widzicie, kto dał wam ziemię. Nie polscy panowie, zainteresowani tylko buntami przeciw Jego Pruskiej Królewskiej Mości”. Znane są też wypowiedzi Bismarcka, który wielki „potencjał germanizacyjny” dostrzegał również w rozbudowie połączeń kolejowych na ziemiach zaboru pruskiego. Kolej w XIX wieku była wszak – obok maszyny parowej- ikoną postępu cywilizacyjnego. Dla władz pruskich okazywała się również poręcznym narzędziem w polityce germanizacyjnej.
To, że polityka ta w zaborze pruskim nie odniosła pełnego sukcesu, zawdzięczamy w dużej mierze polskiemu ruchowi organicznikowskiemu, nazywanemu przez historyków „polską samomodernizacją”. Uczniowie i naśladowcy Karola Marcinkowskiego, Hipolita Cegielskiego czy Tytusa Działyńskiego potrafili wykorzystać postęp techniczny i rozwój gospodarczy oraz instytucjonalną modernizację w obrębie monarchii pruskiej dla naszych, narodowych celów. Trzeba bowiem pamiętać, że powstawanie nowych czytelni ludowych, polskich kas i banków „zarobkowo- pożyczkowych” czy kół śpiewaczych nie było celem samym w sobie, ale miało służyć celowi wyższemu: budowaniu „towarzyskości społecznej” Polaków (Karol Marcinkowski) czyli konsolidowaniu narodowej wspólnoty.
Można jednak argumentować, że bez funkcjonowania pruskiego Rechststaat (państwa prawa), które dawało ramy prawno-instytucjonalne dla ruchu organicznikowskiego, ten by nie powstał. Zgoda. Jednak trzeba zauważyć, że im bliżej dwudziestego wieku, tym bardziej pruskie „państwo prawa” zaczęło się kruszyć. Uchwalenie przez pruski parlament (nie ogólnoniemiecki Reichstag) w 1908 roku prawa o przymusowym wywłaszczaniu własności polskiej na ziemiach zaboru pruskiego jest tutaj koronnym dowodem.
Każdy, kto zajmował się historią gospodarczą Prus w XIX wieku, wie, jakim ciosem dla pruskich portów nadbałtyckich było zniknięcie pod koniec XVIII wieku zaplecza gospodarczego w postaci wielkiej Rzeczypospolitej. Jak bardzo na tym ucierpiał Gdańsk, tracący w XIX wieku coraz bardziej pozycję największego pruskiego portu handlowego nad Bałtykiem na rzecz Szczecina – „obsługującego” rozrastający się Berlin, połączony drogą wodną (Odra) i koleją ze Śląskiem.
Wystarczy rzut oka na mapę, by uświadomić sobie banalny (niemniej jednak prawdziwy) fakt, że wszystkie zabory były peryferiami państw zaborczych. Nie tylko w sensie geograficznym. Pozostając przy przykładzie zaboru pruskiego, należy zauważyć, że tą peryferyjność dostrzegały władze w Berlinie. Na przełomie XIX i XX wieku zainicjowano więc w Prusach tzw. Hebungspolitik („politykę podnoszenia”), która za pomocą wielkich subwencji rządowych (doktorze Sowo – znowu fundusze pomocowe!) miała „cywilizacyjnie podnieść” Wielkopolskę. Miliony marek – na tamte czasy sumy gigantyczne – szły więc na specjalne dodatki płacowe dla niemieckich urzędników i nauczycieli decydujących się na pracę w „Marchii Wschodniej” („Ostmarkenzulage” – „dodatek marchijny”), finansowanie istniejącej od 1886 roku Komisji Kolonizacyjnej oraz na germanizację przestrzeni publicznej (np. wybudowanie w 1910 roku w Poznaniu Zamku Cesarskiego).
Jednak mimo tych wielkich funduszy pomocowych (avant la lettre) doszło do zjawiska, które niemieccy historycy nazywają „Ostflucht” – „ucieczką ze Wschodu” czyli nasilającej się w początkach XX wieku – jeszcze przed wybuchem I wojny światowej – migracji Niemców ze wschodnich prowincji Prus do środkowych i zachodnich Niemiec. Skoro więc nastąpił tak wielki skok modernizacyjny na ziemiach polskich pod pruskimi rządami, dlaczego Niemcy stamtąd uciekali? Poczekajmy i poczytajmy GW, to się dowiemy: winna była duszna atmosfera stwarzana przez polskich nacjonalistów, stosujących przemoc słowną i przemoc symboliczną wobec pruskich cywilizatorów – na przykład we Wrześni w 1901 roku czy na łamach polskiej prasy rozpętującej kampanię nienawiści pod szyldem „swój do swego”. Na to nakładało się typowo polskie pieczeniarstwo, por. aferę wokół wozu Drzymały (tutaj sprawa jest cokolwiek delikatna, w końcu Michał Drzymała był chłopem, powinien więc czuć szczególną wdzięczność wobec idącej z Berlina modernizacji, ale i w tym przypadku górę wzięła typowa polska roszczeniowość i antysemityzm). Ta ostatnia kwesta jest bardzo istotna, bowiem zjawisko „Ostfluchtu” dotyczyło w zaborze pruskim nie tylko ludności niemieckiej, ale i społeczności żydowskiej.
Zanim Radio Erewań odniesie się do tych wszystkich kwestii, chciałbym jako osoba ceniąca sobie europejskie standardy wolności badań naukowych skierować apel do ministry nauki, pani prof. Kudryckiej o wysłanie w związku z wypowiedziami dr. Sowy pilnej kontroli ministerialnej na UJ. W końcu precedens już jest.
Grzegorz Kucharczyk