Chrześcijaństwo w „Grze o tron”? Wolne żarty – pomyślałem, czytając tekst i komentarze na ten temat. A jednak! Nie brakuje osób, które wbrew zdrowemu rozsądkowi w serialu pełnym przemocy, seksu i nihilizmu doszukują się wzniosłych wartości.
Jak to nihilizm? Przecież w „Grze o tron” nie brakuje pozytywnych bohaterów. Są nawet wątki heroiczne, stanowiące rzekomy dowód, iż autorzy serialu promują ideę solidarności w konfrontacji ze złem, a nawet odmiany życia przez niektóre postacie w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Przecież największe kanalie, owiane złą sławą w poprzednich sezonach, stają do walki w obronie świata ludzi, rezygnując poniekąd z dotychczasowego rozbójniczego życia.
Wesprzyj nas już teraz!
Od razu przywodzi nam to na myśl bohatera „Potopu” Andrzeja Kmicica, który nahulawszy się z bandą nikczemnych towarzyszy, w obliczu kary decyduje się odmienić swoje życie i odegrać ważną rolę w walce ze szwedzkim agresorem. W tle jest oczywiście również łzawe love story.
Stawiam jednak dolary przeciwko orzechom, że w Sienkiewiczowskiej powieści nie znajdziecie ani odrażających scen seksu, ani tym bardziej gwałtu czy kadrów pełnych zwierzęcej brutalności. Owszem, są wojna, i zdrada, jest też miłość i nieco swawoli. No, ale – wybaczcie – Michał Wołodyjowski nie jest homoseksualistą oddającym się odrażającym praktykom wespół z Panem Zagłobą, a to, co stało się po ślubie Oleńki i Andrzeja owiane zostało tajemnicą milczenia. Sienkiewicz nie każe nam też czytać o kastracjach, nikt w jego powieści nie pluje krwią na wszystkie strony świata, ani nie realizuje chorych pragnień w przydrożnych lupanarach. A mimo to – o dziwo – poznawszy tę historię, nie mamy wątpliwości, kto jest w niej odrażającą kanalią i zdrajcą, a kto bohaterem. Słowem, mamy do czynienia ze znakomitą i pełnokrwistą opowieścią.
„Gra o tron” natomiast jest opowiastką skrajnie prymitywną. Stanowi tandetny obraz średniowiecza przeznaczony zresztą dla widza, żyjącego w oparach kłamstwa o tamtych czasach. Nie od dzisiaj wiadomo, że mianem „średniowiecza” określa się niebyłe czasy, w których kobiety żyły pod terrorem mężczyzn, ludzie mordowali się na ulicach jak potłuczeni a władza stanowiła afrodyzjak, dla którego ówcześni byli w stanie poświęcić wszystko. „Gra o tron” to mistrzowski zapis tych wszystkich bzdur, z domieszką fantazji: smokami, olbrzymami, karłami, psychopatycznymi kapłanami niewiadomo jakiej religii i wieloma innymi fajerwerkami.
Zapewne nieźle się to ogląda, wszak serial obfituje w efekty specjalne, jest zrobiony z rozmachem i niezłym suspensem. Tylko co z tego wynika? Nic. Wbrew zapewnieniom pewnego – o zgrozo! – amerykańskiego jezuity (już sama zbitka tych słów może, przyznajmy, budzić niepokój), w „Grze o tron” nie ma ani krztyny chrześcijańskich wartości. To znaczy, owszem, jeśli ktoś bardzo się wysili, to w każdym, nawet najbardziej obscenicznym filmie, dostrzeże coś dobrego. Na tym bowiem polega sztuka budowania historii, by odwoływać się do archetypów i heurystycznego myślenia odbiorców. Nie ma historii bez pozytywnego bohatera, niechby i popapranego, ale jednak wykazującego się pewnym heroizmem. Każdy szanujący się scenarzysta zadba o to, by z napisanej przez niego opowieści można było wysnuć jakiś morał. Nawet, jeśli miałby to być bieda morał.
Jeśli ktoś zada sobie odrobinę trudu i włączy telewizor wczesnym wieczorem, prędzej czy później natrafi na absurdalne miniprogramy, w których bohaterowie tasiemcowych polskich seriali z pasją opowiadają o granych przez siebie rolach. Do banalnych profili swoich postaci dorabiają skomplikowane ideologie, dowodząc odbiorcom, że oglądając prosty jak budowa cepa serial, biorą udział w jakimś niezwykłym spektaklu, obcując tym samym z wysoką kulturą. A w gruncie rzeczy karmieni są przecież fast foodem – nie dość, że szybko przygotowanym, to w dodatku moralnie niezdrowym.
Trochę podobnie jest z „Grą o tron”. Nie dajmy sobie wmówić, że oto twórcy odsłaniają przed nami skomplikowane mechanizmy walki o władzę, że inspirują się przy tym historią średniowiecza, że pokazują nam, jak to było w minionych, pełnych rzekomego prymitywizmu czasach. I nie dajmy się przekonać, że o to dostajemy inspirowaną chrześcijaństwem opowieść. Marcin Luter, gdy zaczynał głosić swoje herezje, również zapewniał w listach do papieża, iż jego jednym celem jest troska o dobro Kościoła oraz czystość doktryny. Szybko jednak pozbył się zasłony dymnej, głosząc brutalne filipiki przeciwko papieżowi, wytaczając wojnę zakonom a przede wszystkim: dokonując gwałtu na doktrynie.
Nie dajcie się zwieść naiwnym komentatorom, zapewniającym, że „Gra o tron” to serial wartościowy. To brutalna i pełna wynaturzeń prymitywna rozrywka. Jej demoralizujący charakter nie podlega wątpliwościom. I pozostaje współczuć tym, którzy ulegli chorej fascynacji tym obrazem. Innego rodzaju fascynacji w tym przypadku raczej nie jest możliwa.
Tomasz Figura