Są dwa takie miejsca, które choć należą do zupełnie odmiennych porządków, swoją wyjątkowością sprawiają, iż przybywający tam Polacy mogą choć przez chwilę poczuć się naprawdę „razem”. Tego niecodziennego doświadczenia poczucia wspólnoty możemy zaznać w szczególny sposób na Jasnej Górze oraz na… stadionie, gdy mecz rozgrywa polska reprezentacja.
Być może to zestawienie wyda się niektórym głęboko oburzające. Spieszę jednak z wyjaśnieniami, że nie o szokowanie tu idzie, ale o potrzebę odnalezienia przestrzeni, w której nie tylko tracą na znaczeniu codzienne potyczki polityczne, ale miejsca gdzie narodowe swary wręcz nie mają wstępu ustępując przed sprawami o niebo od siebie ważniejszymi.
Wesprzyj nas już teraz!
W jasnogórskim sanktuarium pierzchają one w obliczu naszej wiary świętej katolickiej. Na stadionie kruszą się zaś wobec patriotycznego uniesienia, do którego zdolni są jedynie ludzie, dla których Polska jest Polską, a nie „tym krajem”.
Oba te archipelagi normalności, choć tak różne od siebie, stanowią miejsce spotkań osób, którym jeszcze na czymś zależy, jeszcze o coś chodzi. Do tych miejsc nie skierują swych kroków owładnięci filozofią „tumiwisizmu”. Tacy, co to nie są ani zimni, ani gorący i wiodący swój żywot w oparciu o potrzebę posiadania ciepłej wody w kranie. Im się po prostu nie będzie chciało, wszak obecność we wspomnianych miejsca będzie wiązała się z określonymi niedogodnościami i wyrzeczeniami. Na te w ich życiu miejsca nie ma.
Tym, co potęguje zdolność przyciągania przez Jasną Górę oraz stadion tak wielu osób, jest z pewnością fakt, iż są to miejsca gdzie człowiek może pokazać swoje prawdziwe oblicze.
W jasnogórskim sanktuarium nikt nie zabroni mu modlić się do utraty tchu, klęczeć do bólu kolan, a uronione tu łzy nikogo nie skłonią do kpin. A przecież, na co dzień nie jest o taki komfort łatwo: szydercze spojrzenia kierowane ukradkiem na ludzi wykonujących znak krzyża na początku podróży, czy przed jedzeniem, zalew najgorszych antykatolickich plugastw wypisywanych i wygadywanych przez rożnego autoramentu mądrali, czy wreszcie panosząca się dyktatura neutralności światopoglądowej nakazująca zawieszanie swoich przekonań na „haku” przed wejście do biura, uczelni, zakładu pracy… Na Jasnej Górze temu wszystkiemu mówi się – wstęp surowo wzbroniony.
Podobnie sprawy mają się w trakcie obecności na stadionie – miejscu nieporównywalnym z żadnym kościołem, ale miejscem w którym z dumą wznosić można (tak nienawidzone dziś przez wielu) biało-czerwone barwy i wyśpiewywać do zdarcia gardła narodowy hymn. Nikogo tym się nie zgorszy, nie narazi się na zarzut ulegania „faszystowskiej” mentalności. Tutaj nie trzeba wstydzić się, że jest się Polakiem oraz, że jest się z tego faktu niesamowicie dumny. Na co dzień, choć z pewnością obserwujemy w tej materii dokonującą się „dobrą zmianę” tak dobrze nie jest. Lewacko-liberalne media wciąż jeszcze nie zmarnują żadnej okazji, aby uprawiać tzw. pedagogikę wstydu. Na szczęście trafia ona do coraz węższego kręgu…
Zatem tym, co ewidentnie łączy te miejsca to z jednej strony pogarda salonowego establishmentu, a z drugiej możliwość „bycia sobą”. Te przyczółki dają także wyjątkową możliwość dostrzeżenia, iż w swoich „dziwactwach” nie jest się samotnym. Pobyt na Jasnej Górze, a w innym wymiarze również na stadionie sprawia, że z łatwością nabiera się pewności, że jest nas wielu. Tak tworzy się prawdziwa wspólnota, nie ta zwieziona partyjnym autokarem, czy ukonstytuowana na nienawiści i chęci pokazania wrogowi, mówiąc bardzo delikatnie „gdzie raki zimują”. W tych miejscach ludzie gromadzą się gdyż chcą być „prawdziwi” i móc spoglądając na otaczające ich twarze powiedzieć: jesteśmy u siebie, tu gdzie kłamstwa uderzające w to, co dla nich najdroższe – Boga i Ojczyznę, nie mają wstępu.
Łukasz Karpiel