Prawdopodobnie każdy uczestnik niedzielnych bądź tygodniowych Mszy świętych w kościołach parafialnych zdążył zauważyć, że w ostatnich latach nastąpił zdecydowany spadek liczby chłopców i młodzieńców służących przy ołtarzu. Jakie są tego przyczyny? Czy w najbliższych kilkunastu latach będzie komu służyć do Mszy świętej?
Prawdopodobnie większość z mężczyzn mających za sobą ministrancki „staż” wspomina ten czas z rozrzewnieniem. Kontakt ze starszymi kolegami i księżmi, wyróżnienie polegające na możliwości podawania kapłanowi ampułek czy uderzania w gong lub dzwonienia, poczucie pewnej elitarności i znajomość zagadnień, których nie znali koledzy nie-ministranci. A przy okazji – co docenia się po latach – szkoła dyscypliny, samokontroli, obycia w miejscach publicznych. Bo komu z ministrantów nie zdarzyło się narzekać w myślach, że trzeba wstać o piątej czy szóstej, by zdążyć na poranną Mszę świętą, gdy ma się „dyżur”? A przecież mimo to wstawaliśmy i z zaspanymi oczyma wędrowaliśmy do świątyni, gdzie służyliśmy nie tyle przecież księdzu, co samemu Bogu. Albo czy nie było w wieku ośmiu czy dziewięciu lat prawdziwą szkołą pamięci przyswojenie nazw i znaczeń wielu trudnych terminów liturgicznych, takich jak choralista, prefacja, mitra czy krucyferariusz? I wreszcie kolejny etap posługi ministranckiej, czyli odczytywanie słowa Bożego – nauka odwagi, dykcji, wreszcie siłą rzeczy chłonięcie tekstu biblijnego i poznawanie historii zbawienia. Wszystko to czynione bezinteresownie, niekiedy jedynie wynagradzane przez parafian podczas tak zwanej „kolędy” – wizyty duszpasterskiej.
Wesprzyj nas już teraz!
Oczywiście realia w parafiach były i są różne. Być może ktoś stwierdzi, że w powyższych zdaniach nieco idealizuję ministrancką brać, a w rzeczywistości nie było tak optymistycznie. Na pewno bywało różnie. Faktem jest jednak, że ministrantów przy ołtarzu bywało w uroczystości wyjątkowo wielu, zdecydowanie więcej niż współcześnie. Sam przez czternaście lat (2003-2017) pełniłem służbę w jednej z krakowskich parafii i obserwowałem jak – mimo starań duszpasterzy – liczba ministrantów i lektorów systematycznie malała. Na początku było nas wszystkich około stu dwudziestu. Pod koniec – około czterdziestu. Podobnym doświadczeniem dzielą się kapłani posługujący w różnych diecezjach Polski, a w jednej z parafii w Polsce południowej nie było nawet chętnych do towarzyszeniu księdzu w „kolędzie”.
Na pewno przyczyn tej sytuacji jest wiele. Nie można lekceważyć opinii tych, którzy zwracają uwagę na stale pogłębiający się niż demograficzny. W roku 1991 urodziło się w Polsce niespełna 550 tys. dzieci. Z kolei w roku 2011 (wkrótce chłopcy z tego rocznika zasilą służbę liturgiczną) jedynie 388 tys. Myliłby się wszelako ten, kto by sądził, że demografia jest jedyną przyczyną takiego stanu rzeczy.
Kilkukrotnie mając okazję rozmawiać z mężczyznami mającymi synów w wieku ośmiu-dziewięciu lat słyszałem o tym, że ojcowie ci obawiają się posyłać synów w szeregi ministranckie. Zaważyły na tym ujawniane co jakiś czas skandale pedofilskie, gdy przypadki homoseksualnego wykorzystywania chłopców przez księży nie spotykały się z adekwatną reakcją władz duchownych, które niestety nie zawsze wypalały tę zarazę ogniem i mieczem. I nawet jeśli przyznamy, że są to przypadki marginalne, to jednak do obawy i strachu niektórych rodziców należy podejść z szacunkiem.
Osobnym z kolei problemem, prawdopodobnie najbardziej decydującym o spadku liczby ministrantów przy ołtarzu, są zmiany cywilizacyjne, które zachodzą w Polsce w ostatnich kilkunastu latach, a więc przede wszystkim przyspieszona laicyzacja społeczeństwa. Coraz mniej dzieci ma kontakt z żywą wiarą, a nawet z tradycją chrześcijańską. Wina leży po stronie rodziców i dziadków, dla których sprawy wiary nie zawsze były decydujące. Co więcej, w obecnych czasach z posługą ministrancką – nawet uatrakcyjnioną wspólnymi wyjazdami, grami w piłkę nożną czy „ministranckim” grillem – wygrywa smartfon i komputer. Zanikają więzi koleżeńskie i przyjacielskie, podwórka – kiedyś tak pełne dzieci – dziś świecą pustkami.
Ktoś może twierdzić, że przecież to nie jest wyjątkowo istotne ilu jest ministrantów. Pamiętajmy jednak o tym, że służba przy ołtarzu jest prawdziwą szkołą wiary. Nawet jeśli ktoś po latach spędzonych w służbie liturgicznej odchodzi od Boga, to jednak wie do Kogo i czego wrócić. Co więcej, nie można zapomnieć o jego latach spędzonych w łasce i wzmocnionych posługą przy ołtarzu, które być może – Bóg to wie – zadecydują o losie wiecznym. Ponadto służba liturgiczna to także jedna z pierwszych szkół dla przyszłych kapłanów. Choć nie istnieje obowiązek bycia ministrantem przed wstąpieniem do seminarium, to jednak w zdecydowanej większości przypadków taka była naturalna droga rozwoju powołania. Spadek liczby ministrantów oznacza także w konsekwencji spadek liczby kapłanów.
A zatem czy będzie w najbliższych latach komu służyć przy ołtarzu? Ilu będzie naśladowców anonimowego chłopca z Ewangelii wg św. Jana, który podał Zbawicielowi chleb i ryby przed ich cudownym rozmnożeniem? Ilu naśladowców świętych Tarsycjusza, Stanisława Kostki, Alojzego Gonzagi czy Dominika Savio? Ilu wreszcie wyśpiewujących ministrancki hymn „Króluj nam Chryste zawsze i wszędzie, to nasze rycerskie hasło”? Do modlitw o liczne i święte powołania kapłańskie dołączmy też modlitwę za rodziców i ich synów, by zdecydowali się na podjęcie służby przy ołtarzu, przynoszącej chwałę nie kapłanowi, ale Chrystusowi.
Kajetan Rajski