19 czerwca 2013

Kłamstwo w mistrzowskim opakowaniu

(Mariusz Pilis w trakcie szczecińskiego pokazu "Buntu stadionów". Fot. Gonti Film)

Generalnie polskie kino nie liczy się w świecie. Naszym produkcjom  wojennym, razem wziętym, daleko do formalnego mistrzostwa, jakie osiągnęli twórcy serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”. Tak naprawdę „leżymy” nie tylko w kontekście dialogu historycznego, ale i też umiejętności profesjonalnego pokazywania naszego punktu widzenia – mówi w rozmowie z PCh24.pl Mariusz Pilis, reżyser-dokumentalista.

 

Przeciętny Europejczyk niespecjalnie ma ochotę uczyć się historii i wiedzę o niej czerpie najchętniej z popkultury. Czego „dowiedział” się z emitowanego obecnie przez TVP serialu pt. „Nasze matki, nasi ojcowie”?

Wesprzyj nas już teraz!

 

– Opowiedziana w filmie historia ma wymiar personalny, ludzki. Wymiar zderzenia młodości z okropnościami totalitaryzmu. Patrząc na ten film od strony profesjonalnej, warsztatowej, jest to doskonały obraz. Stylistycznie wiarygodny, przekonujący, wpływający na emocje. Niemniej jednak, mówiąc delikatnie, jest to zarazem film szkodliwy, wręcz kłamliwy czy obraźliwy nie tylko w stosunku do nas, Polaków (zawarte w obrazie wątki polskie to nie jedyny element tej produkcji, zakłamujący rzeczywistość II wojny światowej). Co najmniej równie istotne jest to, co Niemcy próbują tu przemycić w kwestii własnego wizerunku i roli w okresie II wojny światowej.

 

 Ten film rzeczywiście zachwyca swoją formą. Powiedziałbym wręcz, że jest to przykład występowania sztuki w służbie ideologii i tak go należy odbierać. Widzowi niewyrobionemu pozostawi bardzo skrzywiony obraz tego, co w trakcie II wojny światowej działo się w Niemczech, z Niemcami, itd. Nie chciałbym tutaj wchodzić w szczegóły, podawać konkretnych przykładów, zrobiłem to na łamach tygodnika „Sieci”. Wiele elementów filmu sugeruje, że nie tylko Niemcy zachowywali się w porządku wobec ofiar, ale i tak naprawdę wojna w Polsce pokazana została tylko i wyłącznie jako tło do pokazania losów Żydów. „Nasze matki, nasi ojcowie” to obraz, o którym powiedzieć można: „dobry film, ale kłamliwa historia”.

 

Widz tego serialu otrzymuje bardzo nierzetelny obraz historii. Przede wszystkim, mamy do czynienia z bardzo jednoznacznym, negatywnym, antysemickim wizerunkiem Armii Krajowej. W ustach polskich partyzantów pojawiają się skrajne, rasistowskie teksty. Generalnie, jeżeli chodzi o mój odbiór tego filmu, z wymienionych powodów miałem duży dysonans.

 

Pan jednak zachęcał do obejrzenia go, dlaczego?

 

– Ten film otwiera całą serię pytań, które tak naprawdę każdy tutaj powinien postawić, sobie samemu i nie tylko. Pytań dotyczących sytuacji w Polsce, tego, co dzieje się w dziedzinach kultury, sztuki, historii, edukacji… Mamy na tych polach potężne problemy. Generalnie polskie kino nie liczy się w świecie. Naszym produkcjom  wojennym, razem wziętym, daleko do formalnego mistrzostwa, jakie osiągnęli twórcy owej niemieckiej produkcji. Tak naprawdę więc „leżymy” nie tylko w kontekście dialogu historycznego, ale i też umiejętności profesjonalnego pokazywania naszego punktu widzenia. To, że Niemcy doskonale rozumieją możliwość przemycania za pośrednictwem kina różnego rodzaju treści ideologicznych jest pewne. Wydaje się natomiast, że my podchodzimy do tej kwestii z dużą niefrasobliwością. Mam jednak wrażenie, że powinniśmy przede wszystkim zadawać pytania tutaj, ponieważ ten film pokazuje, jak daleko w tyle jesteśmy i rodzi się pytanie, dlaczego tak jest? To jest pytanie do bardzo wielu instytucji, od Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej poczynając, po ministerstwo kultury, ministerstwo edukacji i wiele, wiele instytucji, które uczestniczą w owym – że tak powiem – „nicnierobieniu” w tym obszarze. Tymczasem, jak widać, jest to czas, w którym nasi sąsiedzi – bo Rosjanie również – działają w tej sferze bardzo aktywnie. Widzą i realizują potrzebę komunikowania się ze społeczeństwami na tematy historyczne poprzez sztukę, chociażby poprzez filmy fabularne. My tego robić nie potrafimy, jesteśmy skoncentrowani zaledwie na oprotestowywaniu tego typu produkcji godzących w nasze dobre imię. To zła droga, kompletnie odtwórcza, a to oznacza, że nasze instytucje powołane do tego, by „dialog” z historią podjąć, nic nie robią.

 

Wracając do pytania: trzeba ten film  zobaczyć, trzeba wiedzieć, dlaczego należy wywalić szefa telewizji, dlaczego powinniśmy pozbyć się szefa PISF, trzeba wiedzieć, dlaczego minister kultury powinien odpowiadać za niepodejmowanie różnego rodzaju działań i inicjatyw zmierzających do tego, by takie filmy się nie pokazywały, i tak dalej, i tak dalej. Nie możemy o tym mówić, nie widząc tego obrazu, trzeba go zobaczyć!

 

W jakimś wymiarze II wojna światowa toczy się w dalszym ciągu, tylko na innych polach.

 

– Gdyby się nie rozgrywała, nie byłoby tego filmu. Walka o pamięć, o to, co Polacy i inne narody będą kojarzyć na temat Niemców i ich roli w II wojnie światowej, trwa do dzisiaj. Wymiernym elementem tego zmagania jest ów film, ale nie tylko. Są publikacje, różnego rodzaju zakłamania, choćby prasowe, dotyczące niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, itd. Zresztą w tym serialu też mamy taką sytuację. W sposób pośredni, ale absolutnie perfidny podaje się tam dane geograficzne, które w rzeczywistości nie miały nic wspólnego z polskim terytorium, bo w tamtym okresie, także do 1939 roku, należały do III Rzeszy. Pokazywana jest, na przykład droga do Auschwitz, a poszczególne miejscowości opisywane są mianem Polen. Tymczasem, jak wiadomo w październiku 1939 roku Auschwitz zostało wcielone do terytorium niemieckiej Rzeszy. Pokazywanie, że tragiczne losy żydowskie rozgrywały się na terenie Polski (pomimo że chodzi o dzisiejsze Gliwice, Krapkowice czy inne miasta, które do nas nie należały) jest klasycznym kłamstwem. Rodzi się pytanie, czemu to ma służyć? Znając trochę filmowe rzemiosło dochodzę do wniosku, że tak naprawdę celem twórców serialu jest wdrukowanie widzom przeświadczenia, iż Auschwitz to obóz polski.

 

Czy ten film zainspirował może Pana do jakiejś filmowej riposty?

 

– Pracuję nad swoimi dokumentami w sposób niezależny od tego, co dzieje się dookoła. Nie staram się tworzyć na zasadzie reakcji na coś, co pojawia się w filmowym obiegu. Nastąpiła jednak pewna czasowa zbieżność w związku z tym, że pracuję obecnie nad tematem dotyczącym niemieckiej pamięci historycznej odnoszącej się do czasów II wojny światowej. Ten dokument zapewne będzie gotowy w ciągu roku. Sądzę, iż na pewno nie będzie kłamliwy, nie pokaże wojennej rzeczywistości w taki sposób jak „Nasze matki, nasi ojcowie”. Będę się starał pracować tylko i wyłącznie na świadkach oraz dokumentach, a historia, na którą natrafiłem jest absolutnie wstrząsająca.

 

Czy może Pan zdradzić coś więcej?

 

– Film dotyczy niemieckiego mordu na Żydach i Polakach w 1943 roku. Przygotowuję go wspólnie z IPN, myślę, że jeszcze kilka innych podmiotów przyłączy się do tego projektu, który jest przedsięwzięciem o wymiarze i zasięgu międzynarodowym.

 

A jak toczy się i rozwija życie „Buntu stadionów”?

 

– Nie mam ostatnio ani dnia wolnego w związku z tym filmem. Jeżdżę i prezentuję go, gdzie tylko mogę, w ciągu ostatniego 1,5 miesiąca odbyło się już kilkadziesiąt pokazów. Wyruszam w czwartek do Wielkiej Brytanii, Irlandii, chciałbym do wakacji zakończyć ten etap promocji „Buntu…”, chociaż od września mam zamiar poważnie poszerzyć grono jego odbiorców. Biorąc pod uwagę liczbę odsłon samego filmu, jak i jego zwiastunów szacuję, że tylko poprzez internet obejrzało go ponad pół miliona widzów.

 

Dziękuję za rozmowę.

 

Rozmawiał Roman Motoła

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij