27 lutego 2020

Konserwatywne początki ekologii, czyli o czym lewica woli nie wiedzieć

(Fotograf: Radoslaw Jozwiak/Archiwum: Forum)

Ugrupowania lewicowe były pionierami zmian ustawodawczych, jeśli chodzi o ochronę i dobrostan zwierząt – powiedział kandydat na prezydenta Robert Biedroń. Czy ma rację? Najwyższy czas odkłamać kolejny mit, jakoby idea ochrony przyrody wyszła przede wszystkim od środowisk lewicowych, gdyż jest wręcz przeciwnie!

 

Dzisiaj mówiąc „ekologia” myślimy – lewica. Przed oczami stają nam wdrapujący się na kominy ekoterroryści, młodzież robiąca z wagarów sposób na życie, czy przypinający się do drzew obrońcy bekasów, dzikich chomików czy kornika drukarza. Widzimy jak osoby o najbardziej radykalnym lewicowym światopoglądzie przekształcają swoje pisma (np. „Krytyka Polityczna”) w coś na kształt podręcznika do przyrody skrzyżowanego z Manifestem Komunistycznym. Etycy, których głównym zadaniem była obrona wyimaginowanego „prawa do aborcji”, dzisiaj postulują przyznanie praw obywatelskich (albo przynajmniej status uchodźców) zwierzętom. Współczesne feministki stają w obronie krów, gdyż dzisiaj „feminizm to walka o prawa zwierząt”.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Dzisiaj troska o środowisko naturalne – przynajmniej patrząc okiem opinii publicznej – na dobre zagościła na sztandarach lewicy. Prawdziwi terenowi przedstawiciele ekologii opartej na rzetelnych badaniach nauki – myśliwi i leśnicy – odsądzani są od czci i wiary, przypina im się łatki „morderców” czy „zerwiskórów” i przeszkadza w polowaniach. Wśród lewicy panuje powszechne przekonanie, że – o ironio! – lasy państwowe należy sprywatyzować i oddać w ręce kolektywów zarządzanych przez podstarzałych hippisów wespół z bliżej nieokreślonymi „ekspertami”. Wszystko dlatego, że drzewa są od kochania i przytulania, a nie do racjonalnego gospodarowania z pożytkiem zarówno dla przyrody jak i człowieka.

 

Nie zawsze tak było. Kiedyś to właśnie lewica, idąc w awangardzie „postępu”, postulowała powszechną industrializację i elektryfikację, a w marzeniach socjalistów idealne miasto wyglądało jak mechaniczny smok ziejący dymem tysiąca kominów. Socjalistom zajętym „troską” o zamieszkujących coraz gęściej zaludnione miasta proletariuszy nawet przez myśl nie przeszło, by postulować ochronę zagrożonego gatunku czy wydzielać dziki teren o wyjątkowych walorach estetycznych i edukacyjnych dla całego społeczeństwa. Ich celem – w zdecydowanej większości – była międzynarodowa rewolucja.

 

Cofnijmy się do początków XX wieku, kiedy w Polsce ochrona przyrody zaczęła przybierać nowoczesny, zbliżony do dzisiejszego charakter. Otóż wśród badaczy pracujących na rzecz powstania parków narodowych i prawa chroniącego zagrożone gatunki, występowało powszechne przekonanie, że nie da się oddzielić miłości do przyrody od przywiązania do ziemi ojczystej.

 

„Przez naukę, krzewienie oświaty, a zwłaszcza idei ochrony przyrody, szukałem dróg odzyskania i utrzymania niepodległości naszego narodu” – pisał nestor polskiego (i nie tylko!) ruchu ochroniarskiego prof. Władysław Szafer. Jemu zawdzięczamy powstanie parków narodowych i odtworzenie populacji żubra w Puszczy Białowieskiej. W 1934 roku, między innymi z jego inicjatywy, uchwalono pierwszą kompleksową ustawę o ochronie przyrody. Miłość do ojczyzny i troską o przyrodę były dla niego synonimem. Twierdził, że prawdziwe poznanie przyrody własnego kraju prowadzi do jego umiłowania, co stanowi fundament patriotyzmu.

 

Podobnie uważał Aleksander Janowski, przyjaciel Szafera i prekursor w Polsce turystyki alternatywnej spod znaku namiotu, ogniska i kajaku. W dziele „Nasza Ojczyzna” z 1921 roku pisał: „Jakież to bogactwo i jaka wielka rozmaitość ziemi, i ludu na tak wielkim obszarze! A jednak te wielkie różnice, tę wielką rozmaitość sprzęga jedna wielka myśl, jedna idea: to wszystko Polska (…) Wszak lubisz książki, które czytasz, dobrzy to przyjaciele i bracia. A księgi swej ziemi miałbyś nie kochać? Tej księgi żywej, szumiącej lasem i szemrzącej falą wód, księgi rozśpiewanej skowronkową pieśnią i słowiczym zawodzeniem, klekotem bociana i ćwierkaniem wróblej gromady”. Dla nich idea parku narodowego, pomnika przyrody czy ochrony zagrożonych gatunków miała służyć wychowaniu młodzieży w miłości do kraju rodzinnego.

 

„Chodzi tu o poznanie i to poznanie w naturze, okolicy choćby najbliższej, ale poznanie wszechstronne jej przyrody, jej ludu, obyczajów, budownictwa, zabytków historycznych (…) nauka taka nie tylko powiększa zasób wiadomości i kształci zmysł obserwacyjny, ale, co podkreślają bardzo mocno nasi sąsiedzi, staje się jedną z najsilniejszych podstaw miłości ojczyzny” – pisał prof. Jan Gwalbert Pawlikowski w 1913 roku.

 

Ówczesnym ekologom nawet do głowy nie przyszło, by ochrona przyrody ograniczyła się do nieingerencji człowieka w środowisko naturalne. Dla nich troska o środowisko naturalne nie stanowiła – postulowanej tak często dzisiaj – zasady nieingerencji ze względu na przyrodę samą w sobie, postrzeganą jako osobny byt rządzący się swoimi prawami. „Ochrona przyrody staje się tu synonimem prawdziwie racjonalnej ochronnej, stale kontrolowanej gospodarki siłami produkcyjnymi przyrody” – podkreślał prof. Adam Wodziczko, biolog i botanik związany z Uniwersytetem Poznańskim. Wodziczko stworzył nawet specjalną dziedzinę naukową traktującą o stosunku człowieka do przyrody – fizjokratykę.

 

Natomiast zdaniem Pawlikowskiego, w ochronie zagrożonych gatunków „mogą tutaj być stosowane nie tylko środki negatywne ochrony, ale pozytywne, rozszerzania i rozmnażania”.

 

„Prąd tego rodzaju nie może zatrzymać się przed względami archeologiczno-muzealnymi. Może być więc tak, że za jeden z środków prowadzących do celu, uzna on kiedyś w większej niż dotąd mierze – aklimatyzację” – pisał Pawlikowski. Jego słowa okazały się prorocze. Dzisiaj widzimy jak w odpowiedniej regulacji ekosystemu potrzebna jest ingerencja człowieka, czy to przez odstrzał sanitarny, czy przez dostateczne zarybianie itd.

 

Dzisiaj tematyka ochrony przyrody została zawłaszczona w dużej mierze przez nurt, który Pawlikowski określał jako przeciwny wartościom kulturowym, a w dzisiejszym wydaniu można by go określić wręcz antykulturą. Jego promotorzy otwarcie stawiają linie demarkacyjną pomiędzy konfliktem cywilizacji i przyrody, kultury i natury. Już wtedy, zdaniem Pawlikowskiego, było to do gruntu błędne założenie: „stan dawny minął bezpowrotnie; ten co przyjdzie, będzie zgoła czymś nowym (…) odnowiona przyroda nie będzie już tym, czym była dawniej: będzie ona nieodzownie nosić w sobie cechy tworu kultury (…) Hasło powrotu do przyrody, to nie hasło abdykacji kultury – to hasło walki kultury prawdziwej z pseudokulturą – to hasło walki o najwyższe kulturalne dobra”.

 

Dawni ekolodzy wiedzieli, że skuteczna i prawdziwa ochrona przyrody wyjdzie jedynie od ludzi miłujących swoją ojczyznę. Jak twierdził wybitny konserwatysta sir Roger Scruton, pragnąc rzeczywiście rozwiązać kryzys ekologiczny, należy wpoić całemu pokoleniu ukochanie domu rodzinnego wraz z otaczającym go krajobrazem – nauczyć „ojkofilii”.

 

Jakże dalekie są to ideały od dzisiejszych infantylnych haseł wypisywanych przez młodzież podczas strajków klimatycznych. Jak niewiele ma to wspólnego z postulatami, że ekologia i walka z klimatem to walka z „patriarchatem, rasizmem i nierównościami”. Ileż złego można uczynić, oddając kwestie troski o ekosystemy w ręce scentralizowanych, przepełnionych etatyzmem i socjalistycznymi zapędami międzynarodowych organizacji typu Unia Europejska.

 

Jak stwierdzał Jesus Huerta de Soto „najbardziej destrukcyjne zagrożenia dla środowiska naturalnego; zanieczyszczenia, wymieranie gatunków, wyczerpanie surowców naturalnych i wyniszczenie środowiska w ogólności nie są wcale rezultatem rozwoju gospodarczego, działalności rynkowej i spontanicznego systemu organizacji społecznej opartej na wolnej przedsiębiorczości, lecz pojawiają się zawsze tam, gdzie państwo systematycznie, instytucjonalnie i przymusowo interweniuje, w mniejszym lub większym stopniu zaburzając spontaniczny proces koordynacji i dostosowania pojawiający się na rynku zawsze wtedy, gdy ludzie mają możliwość swobodnego praktykowania przedsiębiorczości i wchodzenia w interakcje z samymi sobą oraz z innymi gatunkami i zasobami naturalnymi” („Sprawiedliwość a Efektywność”).

 

My, Polacy, odczuliśmy to najlepiej na swojej skórze. Patrząc na „osiągnięcia” w tym zakresie PRL-u nie można nie zgodzić się z diagnozą hiszpańskiego ekonomisty.

 

Lewica zainteresowała się ekologią w momencie, gdy dostrzegła jej rewolucyjny potencjał. Tak samo jak w przypadku tzw. mniejszości seksualnych, wybiera się nadużycia, by zbudować narrację przekonującą do zmiany dotychczasowego porządku. Dzisiaj zwierzęta hodowlane, zagrożone gatunki, ekosystemy czy wręcz cała planeta stanowią nowy proletariat wymagający wyzwolenia z rzekomego ucisku człowieka. Ile ma to wspólnego z rzeczywistą troską o przyrodę? Niewykluczone, że prekursorzy polskiej ekologii, widząc dzisiejsze strajki klimatyczne, przywiązywanie się do drzew, wspinaczki na fabryczne kominy czy kradzież zwierząt hodowlanych długo wychodziliby z szoku. A dziś pewnie przewracają się w grobach.

 

 

Piotr Relich

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij