19 marca 2020

Liturgia w czasach zarazy

(Fotograf: HENRYK PRZONDZIONO/Archiwum: Gość Niedzielny)

Obecnie niewątpliwie przeżywamy ogromną próbę wiary. I nie chodzi tutaj tylko o zachowanie zaufania względem dobroci Pana Boga w obliczu pandemii. Nie chodzi również o to, że przed nadejściem epidemii do naszego kraju wielu chrześcijan ostentacyjnie deklarowało, jakoby nie mogli żyć bez Eucharystii, i skandalem im się wydawała perspektywa fizycznego nieuczestniczenia w liturgii, natomiast zderzenie się z rzeczywistością wirusa wszystkie te deklaracje bardzo szybko zweryfikowała.

 

Wesprzyj nas już teraz!

 

Rzeczywiście tak jest, że łatwo nam deklarować heroiczne wyznania, kiedy one nie mają szans być sprawdzonymi. Łatwo wierzyć w radykalizm Ewangelii, kiedy nikt nie domaga się sprawdzenia autentyzmu tego radykalizmu. Obecnie jednak żyjemy w dobie rzeczywistej próby. A próba ta różne rodzi postawy – coraz bardziej skrajne postawy. Wszystko w nas aż kipi i pęka. I nie ulega wątpliwości, że próbujemy znaleźć najlepsze wyjście, tak by ocalić i życie i wiarę.

 

Warto jednak zauważyć, że obecne twarde zderzenie z rzeczywistością nie tylko obnaża naszą wiarę (lub raczej niewiarę), ale że też często ją oczyszcza z naiwności. Na szczęście pięknoduchem można być tylko dopóki fakty nie zweryfikują wiary osadzonej w realnym życiu. I taki proces również dokonuje się na naszych oczach.

 

Z jednej strony zatem realizm zagrożenia obnażył naiwne myślenie, z drugiej jest sprawdzianem naszej wiary. I tutaj dochodzimy do sedna sprawy, czyli do wyczucia równowagi. Bo błędem jest pod wpływem doświadczenia całkowicie zanegować górnolotne deklaracje czasu spokoju, racjonalizując i relatywizując twierdzenia naszej wiary. Ale też błędem jest trwać w postawie pięknoducha zupełnie obojętnego na rzeczywistość i upartego w swoich oderwanych od życia twierdzeniach.

 

Chodzi tutaj więc o bardzo trudne zachowanie wyczucia między tym, co należne jest Bogu, a tym, co jest naszą powinnością względem świata zagrożonego pandemią.

 

„My nie możemy żyć bez Eucharystii”, chyba że…

Poszukiwanie takiego wyczucia, i to bardzo szybkie poszukiwanie mogliśmy w ostatnich dniach zobaczyć na naszych oczach. Jego przebieg był bardzo gwałtowny. Pierwsze oświadczenia episkopatu oscylowały wokół poszukiwania rozwiązania, które starało się nie odrzucać ani wcześniejszych heroicznych deklaracji, według których czymś niewyobrażalnym jest brak uczestnictwa w liturgii, ani też nie lekceważyć zagrożenia i wstępnych obostrzeń, sugerujących zmniejszenie zgromadzeń i skupisk ludzkich. Rozwiązaniem miało być zwiększenie ilości mszy w celu rozładowania tłumów.

 

Następne obostrzenia okazały się jednak tak radykalne, że chcąc zachować przyjęty wstępnie model równowagi należało przeformułować sposób zachowania wierności temu, co boskie. Najpierw, w obliczu niemożliwości zrealizowania postulatu uczestnictwa wszystkich (wobec zakazu zgromadzeń powyżej 50 osób), episkopat wystosował dyspensę dla różnych grup wiernych. I w tym momencie wydaje się, że chociaż owa równowaga zaczęła się załamywać, to jednak mieściła się w zwyczajnym i tradycyjnym  modelu postępowania w tak ekstremalnych sytuacjach (co postaram się uzasadnić w dalszym tekście). Jednakże bardzo szybko od pełnej bólu, troski i poczucia konieczności dyspensy, narracja przerodziła się w zachętę a następnie aprobatę i pochwałę fizycznego nieuczestniczenia w liturgii niedzielnej. Owej aprobacie począł nadto towarzyszyć ostracyzm względem tych, którzy nadal deklarowali bezwzględnie uczestnictwo w Eucharystii. Taka postawa zaczęła być szybko piętnowana jako nieodpowiedzialna i wręcz niechrześcijańska. Usłyszeć można było nawet potępienia z kościelnych ambon, tych którzy odważyli się zgromadzić na liturgii w kościołach, które to kościoły notabene decyzją pasterzy miały być otwarte! A to już wydaje się uderzać w kilka aspektów naszej wiary – przynajmniej wiary takiej, jak ją rozumiała dwutysiącletnia tradycja Kościoła.

 

Uporządkujmy zatem:

1) w obliczu zagrożenia, które jeszcze nie stało się obecne w naszym kraju deklarujemy, że nie możemy żyć bez Eucharystii;

2) Episkopat postuluje zwiększenie ilości mszy, żeby wszyscy mogli uczestniczyć w Eucharystii;

3) Państwo wydaje zakaz zgromadzeń powyżej 50 osób;

4) Episkopat aby dostosować się do trudnych obostrzeń wydaje dyspensę (Uwaga! Nie zachętę i aprobatę, ale dyspensę, zgodę na nieobecność dla tych, którzy się boją – zgodę dla „słabych”, ze względu na strach);

5) niektórzy pasterze zaczynają orzeczenia episkopatu nadinterpretować, jakoby miały być one zachętą do nieobecności fizycznej na liturgii;

6) Ci sami oświeceni pasterze, odkrywają, że „Bóg jest wszędzie”, co ma stanowić argument koronny na zbędność fizycznego udziału w liturgii;

7) W niedzielę do kościoła przychodzi kilka procent wiernych;

8) Pasterze ogłaszają, że zdaliśmy egzamin z wiary…

 

W historii ludzkości zdarzały się już nie raz takie trudne sytuacje, które były interpretowane jako pewnego rodzaju próba. Te „próby” zazwyczaj prowadziły do załamania większości i obnażenia niewiary, porzucenia przywiązania do Boga na rzecz ratowania tego, co doczesne. Wierna zazwyczaj pozostawała nieliczna „reszta”. Dzisiaj pierwszy raz stajemy w sytuacji „próby”, którą prawidłowo i heroicznie przeżyła nie mniejszość, ale porażająca większość – i to przez zdystansowanie się od kultu. Proszę Państwa, w obliczu takich faktów śmiało możemy powiedzieć: Apokalipsę czas zacząć!

 

Przepraszam za ten ironiczny ton. Naprawdę nie chodzi mi tutaj o sympatyzowanie z zamordyzmem, który chce trzymać się prawa lub dyscypliny za wszelką cenę. Nie chodzi tutaj o jakikolwiek brak wrażliwości wobec ludzkiej sytuacji. Chodzi o brak wrażliwości wobec tego, co święte. Bo aprobata absencji na liturgii wydaje mi się właśnie brak świętej wrażliwości obnażać.

 

Miłujcie się w Panu

Z całą mocą pragnę więc na początku podkreślić, że w obecnej sytuacji zrozumiały jest strach i lęk – o siebie, o innych, o całe społeczeństwo. Jasne jest również, że episkopat dał dyspensę, więc dyspensa jest w mocy – i co do niej nie ma dyskusji. Są jednak tacy, którzy wierzą, że jeśli pójdą na Eucharystię, to Chrystus o nich się zatroszczy… to jednak zdaje się być myśleniem zbyt lekkim… Raczej powinniśmy być skłonni uczestniczyć w Eucharystii nie dlatego, bo ufamy że nic nam się nie stanie, ale dlatego, bo kochamy Chrystusa ponad wszystko. I to byłaby postawa chrześcijańska.

 

No tak, ale co z troską o innych?

 

Wielu z gorliwych chrześcijan sama chciałaby nawet się narazić na utratę zdrowia czy życia dla Pana, ale właśnie ze względu na troskę o bliskich wolą się nie narażać. Wielu z nas także ze względu na strach o bliskich woli żeby nie narażali się oni na utratę życia lub zdrowia poprzez udział w liturgii. I taka postawa troski o bliskich jest szlachetna (jeśli chodzi o samo wyczucie troski), jednak nie jest ideałem wiary. Wynika bowiem z miłości do bliźnich, która jest miłością jeszcze zbyt egoistyczną i za mało przenikniętą duchem wiary. Jasne jest przeto, że bardziej powinniśmy się lękać o życie wieczne naszych bliskich niż o ich życie doczesne. Z całą mocą musimy powiedzieć sobie, że ideał chrześcijański zakłada pragnienie takiego przylgnięcia naszych bliskich do Boga, które to przylgnięcie nie będzie lękać się śmierci.

 

Ojciec powinien pragnąć by jego córka nie tylko była bezpieczna co do życia doczesnego, ale jeszcze bardziej powinien pragnąć, by była tak zwrócona ku Bogu, że sama będzie wolała oddać życie doczesne w imię wiary i przylgnięcia do Chrystusa. I z całą mocą należy tutaj podkreślić, że taka postawa jest heroizmem, jest świętością i szczytem postawy chrześcijańskiej, której nie możemy wymagać od innych, aczkolwiek powinniśmy do niej innych zachęcać i prowadzić. I w tym miejscu wydaje się, że zachęcanie do rezygnacji z liturgii w imię o dobro doczesne może uderzać w ideał chrześcijański. Zachęta do postawy, która powinna być co najwyżej dopuszczalna, lub co więcej nazwanie takiej postawy wzorcową, nie pozwala nam tak naprawdę sięgać szczytu. A żeby przekonać się, że ten szczyt jest jednak postulowany w chrześcijaństwie, wystarczy nam wrócić do opowieści o męczeństwie Matki i jej siedmiu synów z Drugiej Księgi Machabejskiej. Matka owa rzeczywiście bardziej pragnęła życia wiecznego swoich synów niż życia doczesnego. I oczywiście nie są to całkowicie analogiczne przykłady. Ale też ja nie mówię tutaj o analogii zakładającej realną możliwość zdrady (jaka miała miejsce w tekście biblijnym, a jakiej wydaje się, że nie ma w przypadku zagrożenia epidemią), ale o analogii pragnienia i celu postawy miłości najbliższych, która powinna być ukierunkowana na dobro wieczne bardziej niż na doczesne.

 

I to jest jednak kwestia, która oczywiście zachowuje ogromną dozę hipotetycznego pragnienia stanu doskonałego. Wobec świadomości, że owa postawa jest postawą heroiczną i zwieńczającą cel, i której nie mamy prawa wymagać od każdego będącego jeszcze „w drodze”, i której braku nie możemy karcić, to oczywiste jest, że trzeba nam rozumieć tych, którzy się boją i pozwolić im się bać. Co więcej, troskę o innych i wszelkie działania na rzecz obniżania ryzyka rozwoju epidemii należy pochwalać. Niemniej niewłaściwe wydaje się określanie postawy troski o dobro doczesne iście szczytową ewangelicznie postawą. Chodzi tu więc o bezkrytyczne zachęcanie i pochwalanie postawy pozostania w domu i nieuczestniczenia we Mszy.

 

Na tym jednak wątpliwości się nie kończą, gdyż powszechna aprobata, lub chociażby tylko bezkrytyczna zgoda na absencję wydaje się uderzać w realność naszej wiary, i to na dwóch poziomach: realizmu Eucharystii i realizmu Opatrzności. W istocie zastanawiający jest tutaj brak swoistego smutku, który powinien towarzyszyć przeświadczeniu, że absencja na liturgii w czasie zarazy nie jest powodem do dumy lecz jest co najwyżej smutną koniecznością i to wynikającą nie z bezwzględnie obiektywnej konieczności porzucenia praktyki liturgicznej ze względu na zaistniałą sytuację, lecz koniecznością podyktowaną naszą niedoskonałością. W jaki sposób owa sytuacja, w której nie widzimy, że nasza nieobecność jest wynikiem naszej słabości, a co więcej próbujemy ją nazwać heroizmem współczesnego, zatroskanego chrześcijanina, uderza w realizm naszej wiary?

 

Realizm Eucharystii

Otóż, w pierwszym rzędzie, obecna sytuacja wydaje się, niestety, na szeroką skalę obnażać naszą niewiarę na temat tego, czym jest Eucharystia i na czym polega uczestnictwo w niej.

 

Po pierwsze, jak mówi święta teologia, Eucharystia nie jest powtórzeniem czy symbolicznym przywołaniem ofiary Golgoty. Nie jest jej symbolicznym czy sakramentalnym odblaskiem. Nie jest opowieścią, czy performance’m, który kryje w sobie w jakiś sposób treść owego pierwotnego wydarzenia ofiary. Eucharystia to jest TA SAMA ofiara, która dokonała się na Golgocie – dokładnie TA SAMA i JEDYNA. Taka jest nasza wiara – kiedy uczestniczymy w Eucharystii to nie uczestniczymy w czymś mniej niż śmierć Chrystusa na Golgocie, ba, nawet nie uczestniczymy w czymś tak samo doniosłym lecz innym, ale uczestniczymy dokładnie w TYM SAMYM wydarzeniu. Ale czy ta prawda jest dla nas, że tak powiem, naprawdę realna?

 

Pytanie czy koronawirus byłby w stanie powstrzymać nas, żeby nie pójść i nie towarzyszyć naszemu Panu, gdyby teraz, realnie i historycznie dokonywała się Jego egzekucja? I pytanie drugie: jeśli jesteśmy przeświadczeni, że gdyby Golgota działa się teraz, to koronawirus byłby zbyt błahym powodem, żeby nie iść na mękę Pana, to czy rzeczywiście wierzymy, że Eucharystia jest dokładnie TĄ SAMĄ i RÓWNOCZESNĄ ISTOTOWO ofiarą względem wydarzenia na Golgocie?

 

I po drugie, co to znaczy uczestniczyć w Eucharystii? Przecież to nie znaczy tylko uczestniczyć w obrzędzie i przyjąć sakramentalne Ciało. To oznacza wejść w ofiarę Chrystusa. Jeśli przyjmujemy Eucharystię, Ciało Pana, to przyjmujemy Jego życie, wchodzimy w Jego egzystencję, UCZESTNICZYMY W OFIERZE, istotowo uczestniczymy w egzystencji Jezusa (tzn. godzimy się na egzekucję naszego życia złączonego z życiem Jezusa), godzimy się na samooddanie siebie z miłości. Rzeczywisty udział w Eucharystii powinien wiązać się nierozdzielnie z decyzją oddania siebie, swojego ciała w Chrystusie na ofiarę miłą Bogu. Teoretycznie znowu to wiemy. Ale kiedy w praktyce dochodzi do sytuacji, kiedy nasze uczestniczenie w Eucharystii wiąże się z realną, a nie tylko hipotetyczną i „duchową” sytuacją wejścia w stan ofiary – z ryzykiem oddania życia lub zdrowia, to okazuje się, że my tak nie chcemy. Chcemy Eucharystii, ale nie chcemy uczestniczyć w ofierze. Nie chcemy utożsamienia z Tym, z którym w komunii mamy stanowić jedno.

 

Tak naprawdę więc obecna sytuacja obnaża dawno wyczuwany już fakt: chodzimy na Eucharystię, jednak jesteśmy obecni na niej zaledwie ciałem. Chcemy zjednoczenia z Panem, który ma NAM DAĆ ŻYCIE. Nie chcemy jednak zjednoczenia z realnym, umierającym Jezusem. Chyba więc nie do końca rozumiemy i nie do końca wierzymy w to, co kryje się za słowem Eucharystia.

 

Realizm Opatrzności

Drugą kwestią jest nasza wiara w realne działanie opatrznościowe Boga. Czy rzeczywiście nawoływanie do braku fizycznego uczestnictwa w kulcie nie obnaża naszej wiary w działanie Boga? Czy nie jest tak, że „wierzymy”, że wszystko zależy od Boga, ale tak trochę nie do końca? Chodzi tutaj, oczywiście, jak w wielu podobnych kwestiach o zachowanie proporcji. Bo lekkomyślnym byłoby oczekiwanie, że Bóg sam wszystkiego dokona z jednoczesnym czekaniem z założonymi rękami. Oczywiście po ludzku trzeba zrobić wszystko, co w naszej mocy, jednak bez kwestionowania kompetencji Boga w kontekście Jego troski o nas i naszej względem Niego postawy.

 

Pytanie, które się rodzi brzmi: dlaczego nasi ojcowie w starożytności i średniowieczu, chociaż dokładali wszelkich ludzkich starań zapobieżenia zarazie, nie odważyliby się nigdy do tych starań dołączyć zabiegania lub nawoływania do ograniczenia zgromadzeń liturgicznych?

 

Z odpowiedzią na te pytania wiążą się, jak mi się wydaję, dwa mity w które gorąco wierzymy.

 

Mit pierwszy. Starożytni nie mieli tak rozwiniętej wiedzy medycznej jak my, dlatego ich działania nie uwzględniały sposobu rozprzestrzeniania się chorób. Rzeczywiście starożytni i średniowieczni nie mieli pojęcia o istnieniu drobnoustrojów takich jak bakterie czy wirusy. Jednak co do zasady wiedzieli, że morowe powietrze nie jest powietrzem biorącym się znikąd. Zdawali sobie sprawę, że zarazić się powietrzem można przebywając w obecności osoby już chorej. W średniowieczu i starożytności powszechne były obostrzenia co do kontaktu z chorymi. Zamykano szlaki handlowe, rynki itp. Chorych izolowano lub przepędzano. Ciała chorych palono. Są znane nawet przypadki, kiedy podczas prowadzenia wojny przerzucano ciała zadżumionych za mur obleganego miasta – wiedziano bowiem, pomimo nieznajomości drobnoustrojów, jaka jest zasada zarażania się – był to kontakt na niewielką odległość z zakażonym. Mimo wszystko jednak nikomu nie przyszło do głowy, żeby ograniczać zgromadzenia liturgiczne. Świadomość, że można na takim zgromadzeniu się zarazić była znana. Wydaje się jednak, że wiara w to, że wszystko zależy od Boga bardziej niż od ludzkich zabiegów była bardziej wyrazista.

 

Mit drugi. Chrześcijanie nigdy w sprawowaniu kultu nie decydowali się na uczestniczenie w liturgii tak, żeby narażało to osoby trzecie. Zawsze kiedy uczestnictwo w kulcie niosło jakieś ryzyko, dotyczyło ono tylko tego, który na to uczestnictwo się decydował. To oczywiście też jest nieprawda. W pierwszych wiekach, ojcowie rodzin decydowali się na przyjęcie chrześcijaństwa – z całymi rodzinami. Uczestniczenie w kulcie chrześcijańskim w sposób oczywisty niosło ze sobą niebezpieczeństwo śmierci dla całej rodziny. Jednak chrześcijanie godzili się na to ryzyko, niejednokrotnie ze skutkiem poniesienia konsekwencji przez całe rodziny. Nigdy taka postawa chrześcijan nie była potępiana. Podobnie rzecz miała się ze wspomnianym uczestniczeniem w liturgii w czasach zarazy. Nikt jednak nie ośmielał się nazywać szlachetną postawą absencji na liturgii ze względu na zachowanie życia doczesnego bliskich.

 

Sama Ewangelia daje świadectwo, że nauki głoszone przez Jezusa zagrażały całej społeczność Izraelitów – mówią o tym ewidentnie arcykapłani argumentując potrzebę uciszenia Jezusa. Jezus jednak nie poniechał głoszenia.

 

Te przykłady nie świadczą o tym, jakoby słuszna sprawa, nawet najsłuszniejsza (jaką jest kult), swoją powagą mogła unieważniać lub bagatelizować inne ważkie kwestie (jak odpowiedzialność za innych ludzi). Absolutnie takiej tezy nie wolno nam wyciągać. Z taką tezą w obecnej sytuacji jak najbardziej należy się mierzyć. Chodzi tutaj o coś dokładnie przeciwnego, a mianowicie, że nie istnieje żadna, obiektywna racja, która swoją powagą mogłaby unieważnić zasadność kultu.

 

Nie chodzi więc tutaj o nawoływanie do uczestniczenia w liturgii za wszelką cenę, bez zważania na konsekwencje społeczne i bez oglądania się na dobro innych. Chodzi o podkreślenie niejednoznaczności kwestii pozytywnej oceny absencji na liturgii ze względu na inne dobro. Kwestia nie jest bowiem tak oczywista, jak to mogłoby się wydawać wielu optymistom, którzy ogłaszają, że nie idą na Mszę w imię większej chwały Bożej.

 

W tym kontekście ciekawa jest zmiana myślenia chrześcijan wyrażona w filmie Martina Scorsese pt. Milczenie, w którym ukazana jako godna pochwały jest postawa zaparcia się wiary, ze względu na ratowanie innych. W obecnej sytuacji oczywiście mamy do czynienia ze zmiękczoną wersją tej postawy – szlachetna jest rezygnacja z kultu ze względu na doczesne dobro innych. Dla równowagi jeszcze raz warto przypomnieć sobie opis męczeństwa matki i jej siedmiu synów z Drugiej Księgi Machabejskiej. W obliczu niebezpieczeństwa, które wiąże się z wiernością kultowi, należy zachęcać do wytrwania w kulcie…

 

Dlaczego jednak my zgadzamy się na takie przemianowanie i myślimy, inaczej niż starożytni i średniowieczni? Wydaje mi się, że z tego powodu, iż nasi ojcowie nie znali dwóch „wynalazków” Oświecenia. Pierwszym z nich jest deizm, czyli przeświadczenie, że Bóg nie działa aktywnie w świecie stworzonym. Działa co najwyżej poprzez pierwotne zaprojektowanie świata. Deizm jednak nie dopuszcza ingerencji „obok” natury. Wydaje się, że dzisiaj wierzymy, że wszystko zależy od Boga, ale tylko w granicy zasad rządzących światem. Po drugie starożytni nie znali oświeceniowego postulatu o wyższości ludzkości nad Bogiem. Jest to postulat, który w czasach Oświecenia był forsowany przez liberałów. Głównie masoneria dążyła do wprowadzenia kultu Ludzkości – bynajmniej nie zawsze starając się zanegować wiarę w Boga. Świadczy o tym chociażby francuski kult Najwyższej Istoty, który jednak praktycznie i formalnie miał być podporządkowany kultowi Ludzkości. Ortodoksyjni pasterze oczywiście sprzeciwiali się i potępiali tego rodzaju kult. Chociaż człowiek i ludzkość nigdy w chrześcijaństwie nie były lekceważone, więcej, ich znaczenie i wartość były zawsze wyjątkowo respektowane, to jednak nie zgadzano się na tezę, jakoby były one ponad uwielbieniem Boga. Nie wierzono również nigdy, że autentyczny kult Boga może stać w opozycji do dobra człowieka (nie wierzono aż do czasów nowożytnych). Zawsze wierzono, że absolutne uwielbienie Boga będzie służyć człowiekowi – chociaż zakładano, że czasami nie będzie zgodne z doczesnymi, ludzkimi interesami.

 

Obecnie wydaje się, że te dwa elementy dominują nasze myślenie. Nie chodzi o to, że stały się one oficjalnymi dogmatami (o to nie chodziło chyba nawet masonom), ale o przesunięcie akcentów. To przesunięcie powoduje, że zachowujemy wiarę w Boga, aczkolwiek ludzkie zabiegi są pierwszorzędne. Owa przemiana akcentów sprawia, że w ludzkich działaniach możemy przekroczyć granicę, której nasi ojcowie nie śmieli przekroczyć – naruszyć kult Boga. Skoro bowiem ludzkość jest nadrzędna, a Bóg nie działa poza zasadami przyrody, to najpierw robimy wszystko, żeby zaradzić zarazie, a na drugim miejscu, dodatkowo, odwołujemy się do Boga.

 

Zostaje tutaj naruszona zasada świętych: „Rób wszystko tak jakby zależało od Ciebie i módl się tak jakby wszystko zależało od Boga”. Wydaje się, że faktycznie robimy wszystko tak, jakby zależało wszystko od nas, natomiast modlimy się tak, jakby również zależało wszystko od nas – tzn. rezygnujemy z fizycznego uczestnictwa w kulcie.

 

Wniosek: zmiana zasady uniwersalnej

Obecna sytuacja, z całym swoim zniuansowaniem, z odpowiednim wyczuciem akcentów i zachowaniem dramatyzmu i powagi obecnego stanu, wydaje się odzwierciedlać pewne przemianowanie kierunku tego, co nazywamy chrześcijaństwem, które dokonało się w nowożytności. I chyba tutaj leży klucz do odpowiedzi na pytanie, dlaczego starożytni myśleli inaczej. Otóż wydaje się, że w czasach nowożytnych, właściwie począwszy od renesansowego humanizmu, chrześcijaństwo coraz bardziej z radykalnego ukierunkowania na Boga, poczęło skłaniać się w swoim ukierunkowaniu na człowieka. Niektórzy religioznawcy i antropolodzy (dodam, że niechrześcijańscy) wręcz otwarcie twierdzą, że chrześcijaństwo współczesne co do istoty staje się religią humanizmu, postulowaną przez oświeceniowych liberałów, natomiast jedynie co do zewnętrznej formy zachowuje spójność z tradycją chrześcijańską.

 

Być może jest to ocena zbyt surowa. Niemniej trudno nie zgodzić się, że tzw. przewrót antropologiczny nie jest kategorią jedynie teologiczną. Ukazuje on odnalezienie jakby nowego centrum chrześcijaństwa. Chrześcijaństwo coraz bardziej przestaje być religią ukierunkowaną na Boga i służącą człowiekowi, a staje się religią ukierunkowaną na człowieka i ewentualnie służącą Bogu. Notabene to przemianowanie kierunku jest zasadniczą kwestią, o którą kruszą kopie zwolennicy tradycyjnej liturgii. Na gruncie liturgii właśnie wskazuje się jako na jeden z największych błędów zmianę kierunku kultu z versus Dominum na versus populum. Co jednak interesujące, w dobie obecnego kryzysu także wiele środowisk tradycjonalistycznych zgodnie wznosi aplauz wobec zaniechania uczestnictw w liturgii ze względu na człowieka.

 

Wydaje się zatem, że obecna sytuacja jest aprobatą na gruncie egzystencjalnym tego, na co nie godzimy się na gruncie liturgicznym. Z jednej strony więc chrześcijanie wrażliwi na znaczenie liturgii z całych sił zabiegają o zmianę kierunku na gruncie liturgii, bo faktycznie jest ona fundamentalna. Z drugiej zaś ci sami chrześcijanie, kiedy w dobie kryzysu wydaje się, że świat chrześcijański w przeżywaniu pandemii jest bardziej skierowany versus populum niż versus Dominum, przyjmują to za coś oczywistego. Czy więc miłośnikom liturgii, czy szerzej: Tradycji, chodzi jedynie o same gesty, które mają dotyczyć tylko rytuału? Czy liturgia nie powinna raczej formować naszej postawy egzystencjalnej? I czy problemem podstawowym nie jest zmiana orientacji na gruncie egzystencjalnym, której najtragiczniejszym skutkiem jest symetryczna reorientacja na gruncie liturgicznym?

 

Co dalej…?

Jeszcze raz jednak z mocą powtórzę: nie chodzi mi o przekonywanie tych, którzy boją się o siebie lub o swoich bliskich. Nie chodzi też o ich potępianie – na co bym się w obecnej sytuacji nie poważył. Chodzi mi o realistyczne traktowanie Ofiary Mszy. Więc jeśli chcemy lepiej rozpoznać w jaki sposób powinniśmy postępować w obecnej sytuacji, może powinniśmy skierować nasz wzrok nie ku samej liturgii, ale ku temu, co liturgia oznacza, czyli ku rzeczywistej i historycznej Męce Pańskiej. Kiedy więc wczytamy się w opis Męki Chrystusa, to zauważyć możemy, że wtedy większość jego uczniów uciekła z obawy o swoje życie. Jezus im na to pozwolił. Jednak w żadnym wypadku nie zachęcał do ucieczki. Raczej przewidując tę ucieczkę doświadczał smutku. Godził się na nią. Po Zmartwychwstaniu natomiast dał im moc, żeby potrafili oddać życie za Ewangelię. Chodzi mi więc tutaj o karygodne nawoływanie i pochwalanie rezygnacji z rzeczywistego (tzn. fizycznego) uczestniczenia w liturgii. Podczas gdy należałoby się co najwyżej ze smutkiem na taki stan rzeczy zgodzić.

 

Więc może jednak nie powinniśmy z takim entuzjazmem sugerować nieobecności na Mszy? Może jednak bardziej powinna nas smucić taka nieobecność? Może jednak nie mamy prawa jej ani sugerować, ani też potępiać. Może jedyne, co nam wolno, to zgadzać się na nią z bólem… i jednocześnie zdając sobie sprawę, że masowe uczestnictwo we Mszy może być zagrożeniem dla całego społeczeństwa (nie Msza w rzeczy samej, lecz zgromadzenie ludzi) powinno nam być trudno wznosić apele o bezwzględne przezwyciężenie każdego lęku i obecność za wszelką cenę?

 

Słowo klucz, to milcząca i pełna trwogi powściągliwość… i rozpalanie ognia coraz większej wiary. Powinniśmy przy tym wszystkim zachować świadomość wartości Eucharystii i potrzeby umiłowania Pana większego, niż troski o życie. Powinniśmy oczywiście też zachować właściwą troskę o życie innych. I być może nawet czuć się bezradnymi w obliczu niemożliwości pogodzenia tych dwóch trosk w stanie pielgrzymów przez ciemną dolinę… Nade wszystko jednak, kiedy brakuje nam światła, powinniśmy zachować odpowiednie, wyrażone w Tradycji i przez Tradycję usankcjonowane proporcje.

 

Żeby chociaż trochę zbliżyć się do światła, trzeba nam chyba jeszcze mocniej wczytać się w Ewangelię Męki. Trzeba nam wejść w egzystencję Jezusa i spojrzeć Jego oczyma na uczniów, którzy boją się o swój los.

 

W świetle Ewangelii można jednak chyba zaryzykować stwierdzenie: Jeśli ktoś ma wiarę to niech idzie na Eucharystię. Jeśli potrafi oddać życie, to niech przeżyje Eucharystię (być może pierwszy raz) w pełni realnie. Niech będzie świadkiem prawdy Ewangelii. Niech zrobi to jednak tylko, jeśli jest w stanie nie uchybiać dobra innych. W kościele zaś niech zachowa środki ostrożności, ale w taki sposób jakby się bał, że to on może zarazić innych, a nie jakby to inni mogli go zarazić. A po Mszy jeszcze bardziej niech zachowa wszelką możliwą ostrożność. Jeśli jednak ktoś nie decyduje się na fizyczne uczestnictwo we Mszy, niech zrobi to tak, żeby dla innych nie stać się świadkiem relatywizowania wartości Eucharystii. Niech umiera z tęsknoty za Chrystusem – dla innych i ze względu na innych. Niech błaga Go o zmiłowanie. Bo nie wolno nam być świadkami kłamstwa, jakoby życie doczesne było ważniejsze od wiecznego. Raczej już lepiej być świadkiem własnej słabości i podobnie jak Piotr, po prostu płakać…

 

W obecnej sytuacji zatem możemy powiedzieć, że prawdą jest, że zdaliśmy egzamin z obywatelskiej solidarności. Jednak chyba zbyt szybko z entuzjazmem stwierdziliśmy, że także zdaliśmy egzamin z wiary. I wiem, że opisana postawa wiary, jeśli jest słuszna, to jest postawą heroiczną, a więc i postawą, która dla wielu jest celem lecz jeszcze nie faktem. I nie chodzi tutaj też o to, żeby nawoływać kogokolwiek do łamania wyznaczonych przez organy rządowe standardów troski o społeczeństwo. Absolutnie nie. Nawet w heroizmie jesteśmy zobowiązani do poszukiwania drogi zachowującej postulaty władzy świeckiej dbającej o bezpieczeństwo obywateli.

 

Chodzi o to, żeby dobrze przeżyć tę obecną konieczność niemożności pełnego uczestniczenia w liturgii. Nie używać naiwnego tłumaczenia, że Bóg jest wszędzie, bo w obliczu wyjątkowości Jego obecności i działania w akcie liturgicznym ten frazes jest po prostu herezją. Nie zaklinać rzeczywistości, że Chrystus zrobiłby tak samo, bo przecież możemy spojrzeć na Ewangelię, i przekonać się, że robił inaczej. Nie okrzykiwać koniecznej akceptacji zaistniałej sytuacji heroizmem, lecz po prostu nad nią zapłakać. I wołać autentycznie do Pana, bo są w naszym życiu sytuacje, z którymi bez Niego naprawdę sobie nie możemy poradzić.

 

JPS

Autor jest kapłanem, nazwisko do wiadomości redakcji

 

 

 

Polecamy także nasz e-tygodnik.

Aby go pobrać wystarczy kliknąć TUTAJ.

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij