Kobiety rozważające „aborcję” nie myślą: to moje ciało, chcę aborcji, to mój wybór, mam do tego prawo, itd. One mówią o tym, że nie mają wyboru, że są w pułapce. Czują się przymuszone albo są pod presją – mówi Jeanna Desideri, Amerykanka, obrończyni życia.
Wesprzyj nas już teraz!
Czy może Pani opisać swoją pracę w LifeCare Center?
Pracuję tutaj od ośmiu lat. Celowo przeprowadziliśmy się w to miejsce, aby być blisko kliniki aborcyjnej Planned Parenthood. Jesteśmy tu ze względu na kobiety, które myślą o aborcji lub są w tzw. ciąży kryzysowej. Oferujemy darmowe i anonimowe wsparcie dla osób znajdujących się w trudnej sytuacji. Można u nas zrobić darmowy test ciążowy, badanie USG, otrzymać poradę. Pomagamy również w materialny sposób m.in. rozdając ubrania, pieluchy, mleko dla dzieci. Pomoc ta jest przeznaczona również dla kobiet, które mają dzieci, obecnie nie rozważają aborcji. Zakładamy, że w przyszłości mogą spodziewać się narodzin dziecka i przyjdą do nas po pomoc, a nie do Planned Parenthood. W 2011 roku mieliśmy prawie 2 tysiące wizyt.
Co jest najważniejsze w pierwszym kontakcie z kobietą, która myśli o zabiciu swego dziecka?
Zaczynamy od tego, żeby uświadomić kobietom, że nie odsyłamy na aborcję, ponieważ nie chcemy zostać posądzeni o formę nacisku. Potem słuchamy ich, aby zrozumieć, co powoduje, że ma ona poczucie, że aborcja to jej jedyna opcja. Pomaga nam to zrozumieć, dlaczego czuje się samotna i odczuwa lęk.
Powiedziała Pani kiedyś, że odrzucenie dziecka oznacza odrzucenie kobiety. Czy może Pani to bliżej wyjaśnić?
Mówiąc ogólnie, jeśli ojciec dziecka je odrzuca, kobieta nawet nie zdaje sobie sprawy, że właśnie przez to ona sama również czuje się odrzucona. Kobiety mówią mi, że gdy dowiedziały się o poczęciu, czuły się szczęśliwe. Dopiero, gdy zdały sobie sprawę, że ojciec dziecka go nie chce, zaczęły odczuwać smutek i brak nadziei. To je dewastowało, obniżyło poczucie wartości. Wtedy zaczynały czuć, że bez męskiego wsparcia i afirmacji nie dadzą sobie rady.
Czy jest Pani w stanie opisać jak wiele kobiet czuje na sobie presję dokonania „aborcji” i kto za nią odpowiada?
Z kobiet, które przychodzą do nas, aby otrzymać darmowy test ciążowy odczuwa ją jakieś 50-60 procent. Presja pochodzi głównie od ojca dziecka, w przypadku młodych dziewcząt często od ich rodziców. Do aborcji namawiają również przyjaciele, znajomi z pracy. Czasami ktoś po prostu skomentuje: Zrobisz aborcję, prawda? Wszelakim naciskom poświęcona jest taka strona: http://www.unchoice.com/
A co z myśleniem: „mój brzuch, moja sprawa”?
Z mojego doświadczenia wynika, że kobiety rozważające „aborcję” nie myślą: to moje ciało, chcę aborcji, to mój wybór, mam do tego prawo, itd. One mówią o tym, że nie mają wyboru, że są w pułapce. Czują się przymuszone albo pod presją.
W klinikach Planned Parenthood podobno ma miejsce tzw. counseling. Co Pani wie na ten temat?
Od kobiet, z którymi rozmawiałam najczęściej słyszałam, że czuły tam chłód i były źle informowane na temat rozwoju płodowego. Powtarza im się tam, że to nie jest człowiek, ale zlepek komórek. Nie pokazuje obrazu na USG, chyba że kobieta specjalnie nalega, aby go zobaczyć.
Czy może Pani opowiedzieć jakąś pozytywną historię dotyczącą ratowania życia dzieciom nienarodzonym w sytuacji, która początkowo wydawała się beznadziejna?
Dużo jest takich historii, ale opowiem o przypadku pewnej niezamężnej Etiopki. Miała ona już dwie córeczki i po namowie ich ojca zgodziła się na aborcję. Przyszła na umówioną wizytę w klinice aborcyjnej Planned Parenthood. Trafiła do nas, bo poczuła w sobie straszny ciężar i potworny chłód tego miejsca. Wyszła z kliniki, bo odczuła, że to jakiś znak. Kiedy do nas przyszła, była blada jak prześcieradło, cała się trzęsła. Była tak blisko dokonania aborcji. W trakcie rozmowy próbowałam zrozumieć jej sytuację. Cierpiała na poranne wymioty tak bardzo, że kilkakrotnie wylądowała z tego powodu w szpitalu. Nie radziła sobie z utrzymaniem domu. Nie mogła gotować dzieciom, bo zapach jedzenia wywoływał u niej odruch wymiotny. Czuła, że nie jest w stanie zająć się córkami. Dodatkowo było jej ciężko z powodu śmierci jej własnych rodziców. Ojciec dzieci jej nie wspierał. Były też problemy finansowe. Po rozeznaniu sytuacji przyjęliśmy plan działania. Od razu kupiłam mrożone jedzenie, aby można było je szybko przygotować. Załatwiliśmy jej domową pielęgniarkę do pomocy, a lokalna parafia włączyła się w sprzątanie jej domu i przynoszenie jej gotowych posiłków. Wszyscy ci ludzie byli wolontariuszami. Obiecaliśmy ojcu nieograniczoną ilość pieluch. Po urodzeniu syna, kobieta ta przyniosła nam go pokazać.
Czy zgłosiła się kiedyś do was kobieta z nienarodzonym dzieckiem, u którego zdiagnozowano syndrom Downa?
Był jeden taki przypadek.
Czy udało się Pani ją przekonać do urodzenia dziecka?
Cóż, miałam w tym pewną rolę. Ojciec stał się bardziej wspierający. To byli chrześcijanie. I skontaktowaliśmy ich z lokalną organizacją Prenatal Partners for Life http://www.prenatalpartnersforlife.org/, gdzie rodzice z dziećmi specjalnej troski, lekarzami, prawnikami i osobami duchownymi pomagają sobie nawzajem. Oni specjalizują się w pomocy w przypadku niepomyślnych diagnoz, np. syndromie Downa, i innych schorzeń genetycznych.
Niektórzy politycy mówią, że urodzenie dziecka chorego jest aktem heroizmu. Co Pani o tym myśli?
W pewnym sensie tak, bo wymaga to dużej odwagi w sytuacji, gdy jest taka duża presja żeby nie urodzić. Jednak każde dziecko zasługuje na życie. Mamy przecież obowiązek wobec nich.
Obrońcy życia słyszą czasem, że obchodzą ich tylko dzieci nienarodzone, że łatwo jest moralizować, że w Afryce dzieci umierają z głodu i tym podobne rzeczy. Co Pani na to odpowie?
Powiem najpierw, że życie zaczyna się od poczęcia. Osoba to osoba. Dziecko to dziecko. Moje poglądy na życie są konsekwentne. Potem powiem, że prawo do życia jest fundamentalnym prawem. Nie można go uszczuplać. Każda osoba zasługuje na życie. I w końcu, że w naszym centrum pomagamy kobietom oraz im dzieciom poczętym i narodzonym. Mówimy im, że po urodzeniu dziecka nadal będziemy do ich dyspozycji.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Natalia Dueholm