Niemcy nie zamierzają zamykać granic. Fala imigrantów rośnie w siłę z miesiąca na miesiąc, ale Angela Merkel nadal głosi z uporem hasła pełnej otwartości. Choć część społeczeństwa powoli się budzi i głośno żąda dymisji kanclerz, większość poddaje się ślepo temu samobójczemu pędowi.
218 394 – dokładnie tylu imigrantów przekroczyło w październiku granice Unii Europejskiej. To niemal tyle, ile w ciągu całego 2014 roku. Niemal wszyscy imigranci kierują się przez Grecję, Słowenię i Austrię do Niemiec. Decydenci w Berlinie nie robią jednak niczego, by zapobiec temu szturmowi. 1. listopada odbyło się spotkanie przywódców rządzącej Niemcami koalicji. Rozwiązania, jakie przyjęto, są symboliczne. Granice pozostaną szeroko otwarte. Merkel głosi niezmiennie: Wir schaffen es, damy radę!
Wesprzyj nas już teraz!
Bawarska nadzieja zawiodła
Jeszcze kilka dni temu premier Bawarii i szef współrządzącej krajem partii CSU Horst Seehofer przekonywał, że Niemcy rady nie dadzą. Stawiał sprawę na ostrzu noża: Jeżeli kanclerz nie zaostrzy polityki imigracyjnej, to Bawaria poszuka możliwych rozwiązań kryzysu na własną rękę. Choć Seehofer nie sprecyzował swoich gróźb, wielu mówiło o możliwości budowy płotu na granicy bawarsko-austriackiej – tak, jak zrobił u siebie Wiktor Orban, niedawno goszczący w Bawarii, gdzie szeroko opowiadał o swoim prostym i skutecznym planie ratowania Europy: pełnej ochronie granic.
Orbana jednak nie posłuchano. Seehofer na niedzielnym spotkaniu z kanclerz Merkel i wicekanclerzem Sigmarem Gabirelem (SPD) zadowolił się półśrodkami. Najważniejszym osiągnięciem rozmów na linii CDU-CSU jest zgoda na stworzenie tak zwanych stref tranzytowych. Chodzi o obozy umieszczone na niemieckiej granicy, do których trafialiby imigranci nieposiadający dokumentów, posiadający dokumenty fałszywe lub pochodzący z krajów uznawanych za bezpieczne. W obozach tych przeprowadzano by przyspieszoną weryfikację, części z imigrantów, bez szans na azyl, w ogóle nie wpuszczając do Niemiec. Politycy CDU/CSU szacują, że do stref tranzytowych mogłoby trafiać od 10 do 20 procent przybyszów. To nie wiele: przy liczbach przekraczających 200 tysięcy trudno mówić w tym kontekście o jakiejkolwiek fundamentalnej zmianie. Dodatkowo wiemy od co najmniej dwóch miesięcy, że terroryści z Państwa Islamskiego mogą łatwo pozyskać bardzo wiarygodne syryjskie dokumenty, które zapewnią im w Europie azyl. Nawet po wprowadzeniu stref tranzytowych ludzie ci będą mogli swobodnie napływać do Niemiec.
Opór wewnątrz CDU
Po niedzielnym spotkaniu z tonu spuścił też Christian von Stetten, szef wpływowej grupy parlamentarnej deputowanych CDU do Bundestagu, Mittelstand. Von Stetten zapowiadał niedawno stworzenie projektu ustawy wprowadzającej na niemieckich granicach ścisłe kontrole. Sugerował też, że jeżeli kanclerz w zdecydowany sposób nie zmieni polityki imigracyjnej, to jego grupa zmusi ją do tego na forum parlamentu. Przed koalicyjnym szczytem kładł już jednak nacisk głównie na stworzenie stref tranzytowych. Merkel na pomysł przystała, co oznacza najprawdopodobniej, że nacisk ze strony grupy von Stettena znacząco zmaleje przynajmniej na jakiś czas. Stanowisko Mittelstand jest jednak szalenie istotne. W przyszłości może okazać się, że Merkel będzie musiała stopniowo ograniczać politykę otwartych drzwi, chcąc zachować niezachwianą pozycję w partii. Na razie jednak trudno wyrokować, jak wieli wpływ na działalność kanclerz zyska grupa von Stettena.
Popularność Merkel wciąż jest ogromna
Zwłaszcza, że pomimo wszystkich zastrzeżeń, Niemcy zasadniczo akceptują politykę rządu. Sondaże wyborcze nie pozostawiają złudzeń: Według najnowszych badań na koalicję CDU/CSU chciałoby głosować blisko 40 proc. wyborców. Poparcie dla samej Merkel sięga wciąż 50 proc. Większość z tych, którym CDU/CSU się nie podoba, wybiera opcję jeszcze większego otwarcia na imigrantów i chce głosować na SPD (ok. 25 proc.), Zielonych (ok. 10 proc.) czy Lewicę (ok. 9 proc.). Choć niemal połowa społeczeństwa obawia się konsekwencji kryzysu imigracyjnego, to wciąż uważa, że Niemcy muszą iść w szpicy europejskiej otwartości. Stopniowo jednak rośnie grupa tych, którzy są bardzo niezadowoleni z kierunku przyjętego przez rząd i życzą sobie rzeczywistej i radykalnej obrony Europy i Niemiec przed imigrantami. Świadczy o tym rosnące poparcie dla prawicowej Alternatywy dla Niemiec (AfD), obecnie osiągającej w sondażach ok. 7 proc. poparcia (w niektórych regionach wschodnich Niemiec nawet 15 proc.). W wyborach w 2013 roku AfD nie przekroczyła 5 procent, wzrost popularności jest więc znaczący – a partia nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Wprost przeciwnie.
Alternatyw dla Niemiec
Politycy AfD stawiają sprawę bardzo jasno: tożsamości Niemiec należy bronić z całą stanowczością. Kilka dni temu głośnym echem odbiła się w kraju wypowiedź eurodeputowanego i szefa AfD w Nadrenii Północnej-Westfalii, Marcusa Pretzella. Pretzell powiedział wprost, że na granicach potrzebna jest obecność policji, armatek wodnych i gazu łzawiącego, a jako ultima ratio należy traktować użycie broni palnej. „Gdy odda się pierwszy strzał w niebo, stanie się jasne, że jesteśmy zdeterminowani” – powiedział Pretzell, dodając, że nikt nie chce strzelać do imigrantów, bo granice wystarczy zabezpieczyć w inny sposób. AfD postuluje poza tym kompleksowe rozwiązania na szczeblu europejskim. To przede wszystkim podjęcie planu Wiktora Orbana i powszechna obrona granic. Takie państwa jak Słowenia i Austria muszą zakończyć politykę wpuszczania na swoje terytoria setek tysięcy nielegalnych imigrantów. AfD nie unika też ostrych kroków wobec niemieckiego rządu. W połowie października przewodnicząca partii Frauke Petry wraz z Alexandrem Gaulandem ogłosili, że pozywają kanclerz Merkel do sądu za złamanie prawa. Merkel miała ich zdaniem zachować się jak przemytnik ludzi, gdy nakazała sprowadzić autobusami do Niemiec kilka tysięcy ludzi przebywających na Węgrzech.
Pegida rośnie w siłę – i chce stać się partią
AfD od dłuższego czasu organizuje też antyimigranckie demonstracje. Z wyjątkiem coraz bardziej masowych protestów urządzanych w Erfurcie, które gromadzą nawet kilka tysięcy osób, nie cieszą się one jednak większą popularnością – przykładowo w sobotę w Hamburgu przeciwko imigrantom demonstrowało tylko 500 osób.
Na ulicach niechęć do polityki otwartych granic kumuluje się w Dreźnie, gdzie w ramach ruchu Pegida gromadzą się regularnie tysiące Niemców. Tak było choćby w poniedziałek 2. listopada, gdy na drezdeńskich ulicach 8000 oburzonych wzywało Merkel do odejścia, oskarżając ją wprost o zdradę narodu. Fenomen ogranicza się jednak do samego Drezna. W innych miastach zwolennicy Pegidy gromadzą, podobnie jak AfD, zaledwie kilkuset demonstrantów. Przykładowo w poniedziałek w Lipsku 600 zwolenników prawicy musiało skonfrontować się z 800 pięknoduchami, skandującymi hasła poparcia dla otwartości i tolerancji imigracyjnej fali. Niemałe znaczenie ma też stanowisko Kościoła katolickiego i wspólnot protestanckich. Chrześcijańscy hierarchowie, na czele z kardynałem Reinhardem Marxem i kolońskim arcybiskupem Rainerem Woelkim, wypowiadają się o Pegidzie z ogromną dezaprobatą. Znaczenie drezdeńskiego ruchu może w najbliższych miesiącach znacząco wzrosnąć.
Współzałożyciel Pegidy Lutz Bachmann zapowiedział we wrześniu, że ruch przekształci się wkrótce w partię polityczną i będzie walczyć o władzę zarówno na szczeblu lokalnym, jak i ogólnopaństwowym. Z drugiej strony nie wiadomo, czy taki krok znacząco nie osłabi AfD. O koalicji na razie nie ma mowy: Bachmann oskarżał AfD o chęć „zawłaszczenia” Pegidy, a wielu jej działaczom zarzucał karierowiczostwo. Z czasem jednak wiele może się zmienić: do wyborów parlamentarnych w Niemczech jeszcze dwa lata.
Austria zamknie granice?
Diametralnie inaczej wygląda sytuacja polityczna w Austrii. Rządząca obecnie koalicja, na czele z premierem Wernerem Faymannem z lewicowej SPÖ, wykonuje dość posłusznie polecenia Berlina i nie myśli o ochronie europejskich granic. Pomysły minister spraw wewnętrznych Johanny Mikl-Leitner (ÖVP) o budowie płotu na granicy ze Słowenią zostały przez Faymanna do spółki z szefem Komisji Europejskiej Jean-Claude Junckerem całkowicie pogrzebane. Panowie stwierdzili po prostu, że w Europie „nie ma miejsca na mury”.
Wiele wskazuje jednak na to, że już wkrótce polityka imigracyjna Austrii może obrócić się o 180 stopni. Bardzo prawdopodobne są wcześniejsze wybory parlamentarne, w Austrii mające długą tradycję. Mówi się nawet o marcu 2016 roku. Tymczasem wszystkie sondaże od dłuższego czasu wskazują na wyraźne zwycięstwo prawicowej i bardzo niechętnej imigrantom Wolnościowej Partii Austrii (FPÖ) kierowanej przez Heinza-Christiana Strachego. Stracheprzekonuje, że Austria może przyjmować maksymalnie 15 tysięcy ludzi rocznie, a nie 70 tysięcy, które według większości szacunków ma przyjąć w tym roku. FPÖ mówi jasno, że chce pomagać w pierwszej kolejności chrześcijanom. Choć ugrupowanie w większości mediów określane jest jako „populistyczne”, jego triumf w ewentualnych wcześniejszych wyborach wydaje się przesądzony. Z każdym tygodniem trwania kryzysu imigracyjnego Strache zyskuje na popularności. Pokazały to niedawne wybory w tradycyjnie przychylnym lewicy Wiedniu, gdzie FPÖ znacząco poprawiła swój poprzedni wynik i stała się drugą siłą w radzie miejskiej.
Kanclerz wie lepiej
Austriacy jednak i dziś radzą sobie całkiem dobrze. Choć 70 tysięcy azylantów jest dla nich sporym obciążeniem, to ostatnio większość imigrantów – nawet tych, którzy chcieliby zostać w Wiedniu – wywożą po prostu na granicę niemiecką, pozbywając się w ten sposób problemu. Zamknięcie austriackich granic nie zatrzyma islamskiej fali. Przybysze trafią do Niemiec inną drogą, może nawet przez Polskę. Kryzys imigracyjny mogą zatrzymać tylko Niemcy, mówiąc: dość. Na to jednak się nie zanosi. Na zorganizowanej w poniedziałek regionalnej konferencji CDU kanclerz przedstawiła swój plan w krótkich i wymownych słowach: „Musimy wziąć głęboki oddech i krok po kroku iść dalej”. Islam przecież, jak mówiła wcześniej w tym roku, należy do Niemiec. Większość niemieckich obywateli wciąż się z tym zgadza. I dopóki Berlinowi starczy euro, nic się nie zmieni.
Paweł Chmielewski