Społeczne Królestwo Jezusa Chrystusa… – jak to brzmi! Okropnie – zupełnie jak Włoska Republika Społeczna Salò albo Społeczna Republika Wietnamu. Czy tak mamy postrzegać święte władanie Króla królów?
Z okazji uroczystości Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata być może w niektórych kościołach usłyszymy o Społecznym Królestwie Chrystusowym. Piszę „być może”, a nie „z pewnością”, ponieważ królewska godność Jezusa Chrystusa ostatnio jakoś nie wydaje się cieszyć w kręgach kaznodziejskich specjalną estymą. Jeżeli już jednak padną jakieś słowa na ten temat, to z pewnością będą one mocno naznaczone przymiotnikiem „społeczny”. Pojęcia: „społeczne panowanie” Jezusa czy Jego „społeczne królowanie” albo – o zgrozo! – „społeczne królestwo” głęboko wrosły w katolicką tkankę retoryczną (a co gorsza, myślową).
Wesprzyj nas już teraz!
Tymczasem encyklika „Quas primas” Piusa XI, na mocy której ustanowił on uroczystość naszego Pana Jezusa Chrystusa Króla ani raz nie używa tego przymiotnika. Opisuje Królestwo Jezusa Chrystusa jako „zbawienne”, „powszechne” i „nieograniczone”, ale nigdy jako „społeczne”. Przymiotnik ów stanowi bowiem wynik późniejszej interpretacji tekstu – wyraźnie powojennej, przeto zdecydowanie (choćby nawet niechcący) napiętnowanej myśleniem kategoriami socjalistycznymi.
– Zaraz, zaraz – żachnie się ktoś – ale cóż właściwie złego jest w przymiotniku „społeczny”? A społeczna nauka Kościoła? No, właśnie… Nie miejsce tu na szczegółową polemikę ze społeczną nauką Kościoła, na razie więc skwitujmy sprawę obserwacją, że jej praktyka po Soborze Watykańskim II to nic innego jak odczytywanie Ewangelii przez okulary Marksa i Engelsa, i skupmy się na samym przymiotniku.
Sam w sobie może on się wydawać zupełnie neutralny – ot, po prostu słowo o znaczeniu: „odnoszący się do społeczeństwa”, „wytworzony przez społeczeństwo”, „będący własnością wspólną” czy „dotyczący postaw lub działań członków społeczeństwa”. Tylko że w istocie neutralny on wcale nie jest. Przymiotnik „społeczny” przynależy do słownika kolektywistycznego (a kolektywizm – jak uczy historia – to potworna, zbrodnicza ideologia, z gruntu wroga naturalnemu porządkowi stworzenia), a co więcej, pełni on w tymże słowniku funkcję wiodącą – jako wyrafinowane narzędzie manipulacji rzeczywistością.
Przymiotnik „społeczny” to specyficzna część mowy, która zmienia znaczenie opisywanego rzeczownika na krańcowo przeciwstawne.
Oto kilka przykładów:
sprawiedliwość społeczna – niesprawiedliwość;
ubezpieczenia społeczne – brak bezpieczeństwa;
gospodarka społeczna – niegospodarność i bezsensowne marnotrawstwo;
praca społeczna – praca nikomu niepotrzebna;
umowa społeczna – usankcjonowanie zamordyzmu;
nauki społeczne – intelektualna hochsztaplerka nie mająca nic wspólnego z prawdziwą nauką;
katolicka nauka społeczna – sprytna strategia niepostrzeżonego odchodzenia od katolickiej tradycji.
I nie są to żadne gierki słowne – że niby jak zwał, tak zwał, a liczy się istota rzeczy. Właśnie – istota rzeczy! Owszem, artyści słowa mogą sobie – jak choćby Szekspir – snuć rozważania typu: „Czymże jest nazwa? To, co zwiemy różą, pod inną nazwą równie by pachniało”, jednak poszukiwacze prawdy, ludzie twardo stąpający po ziemi wiedzą – za Arystotelesem – że „nazwami należy posługiwać się w taki sposób, jak czyni to ogół ludzi”. Ów postulat myśliciela, który położył najmocniejsze podwaliny pod cywilizację Zachodu, przez długie wieki wyznaczał sens filozofii europejskiej. Dopóki się doń stosowano, świat trzymał się stabilnie w posadach. Aż przyszli nowocześni „myśliciele” z zadaniem unicestwienia owego ponadczasowego punktu oparcia. I od z górą trzech wieków z uporem godnym lepszej sprawy czynią wszystko, aby zatrzeć jednoznaczność pojęć – od imponderabiliów aż po trivia, od sfer wysokich (jak byt, rozum czy dusza) do rewirów głęboko poniżej pasa.
Precz z uspołecznianiem słowa!
Rewolucja zawsze rozpoczyna się od sfery pojęciowej. Rewolucja nieodmiennie rozpoczyna się od słów. Pragnąc zmienić rzeczywistość należy przede wszystkim dokonać zmian w języku – przenicować, czyli odwrócić na lewą stronę znaczenie słów, które ową rzeczywistość opisują. Albowiem powszechna akceptacja takich a nie innych słów potwierdza taką a nie inną rzeczywistość (kłania się Arystoteles). I kropka.
Oto, na przykład, jeżeli zgodzimy się na nazwanie rodziną grzesznego związku dwójki (albo i więcej) dewiantów, wkrótce powszechnie przyjmie się taki właśnie model rodziny. Wszystko możemy nazywać, jak nam się żywnie podoba – miejmy tylko świadomość, że nowe nazwy zawsze nadają dawnym pojęciom odmienne oblicze. Nazwa stanowi o tożsamości i najmniejsza nawet niedokładność nomenklaturowa tożsamość tę rozmywa. Nazwawszy lwa – najzupełniej zresztą zgodnie z prawdą – dużym ssakiem z grzywą wywołamy w niejednym umyśle obraz konia…
Ba, wielu nazywa samego Jezusa różnymi imionami – niektórzy zwą Go prorokiem Isa ibn Marjam, inni widzą w Nim Buddę Zachodu – ale czy pod tymi imionami rzeczywiście kryje się Chrystus, Syn Boży?
Dlatego właśnie uspołecznianie Chrystusowego Królestwa jest działaniem wysoce szkodliwym. I, rzecz jasna, nie szkodzi Jezusowi ani Jego królowaniu, lecz wyłącznie naszym duszom i umysłom, ponieważ zanieczyszcza je śmieciem rodem z bezbożnego „oświecenia”. Uspołecznianie Chrystusowego Królestwa na kilometr śmierdzi chadeckim nihilizmem i gomułkowskim prostactwem. Królestwo Jezusa Chrystusa nie potrzebuje uspołeczniania. Zresztą nic na świecie go nie potrzebuje – potwierdzi to każdy, kto miał nieszczęście żyć w czasach gospodarki uspołecznionej i czynów społecznych.
Precz z uspołecznianiem Kościoła!
Niestety jednak swąd uspołecznienia wdarł się do Kościoła Bożego. Kościół katolicki w połowie ubiegłego stulecia wszedł w dialog z ateistycznym światem, więcej nawet – wdał się z nim we flirt. A wiadomo, że aby flirt dawał satysfakcję, obie strony muszą się posługiwać jednakowym systemem komunikacji, wobec czego katoliccy entuzjaści zbliżenia wpuścili do Kościoła język tego świata – być może naiwnie licząc, iż świat wzajemnie wprowadzi do swego obiegu myślowego język Kościoła, ale (co zresztą powinno być z góry do przewidzenia) tak się nie stało. Za to od tej pory w katolickim nauczaniu wszystkich szczebli zaczęły się plenić oświeceniowo-marksistowskie chwasty, które z czasem tak wrosły w intelektualną glebę Kościoła, że dziś już mało kto jest w stanie dostrzec ich całkowitą niestosowność w kontekście eklezjalno-teologicznym.
W Polsce zjawisko to jest szczególnie widoczne. W sumie nawet trudno się dziwić – żyliśmy wszak przez kilkadziesiąt lat w warunkach realnego komunizmu i niezauważalnie nasiąkaliśmy jego fałszywą retoryką. Niezauważalnie też w wielu aspektach przyjęliśmy za własne jego chore punkty widzenia. Chodziliśmy przecież do komunistycznych szkół, oglądaliśmy komunistyczną telewizję, czytaliśmy komunistyczne gazety, żyliśmy ze zdeklarowanymi komunistami przez płot, nierzadko się z nimi przyjaźniliśmy. To wszystko zostawia ślad na psychice i na światopoglądzie. Bo komuna niby przeminęła, a jej duch wciąż wieje między Odrą a Bugiem.
Owszem, znajdą się tacy, którzy uporczywie będą trwać przy twierdzeniu, że oni akurat byli tak nieprzemakalni, iż komuna nie zainfekowała ich w najmniejszym nawet stopniu, ale to nieprawda…
Prawda jest taka, że Polacy nawet nie zauważyli, jak kompletnie, do szpiku kości przesiąkli myślą i językiem Woltera, Marksa i Lenina. Ba, nieprzeliczona ich rzesza nawet nie wie, że posługuje się na co dzień mową do cna lewicową. A co gorsza, niejeden sądzi, że rozmaite totalnie lewackie pojęcia, których w dobrej wierze używa, wywodzą się z odwiecznej mądrości Kościoła.
Stąd biorą się chociażby takie kurioza jak włączanie do Litanii Loretańskiej wezwania: „Matko sprawiedliwości i miłości społecznej”, przy czym nikomu wydaje się zupełnie nie przeszkadzać fakt, iż termin „sprawiedliwość społeczna” stanowi wytwór dwudziestowiecznej antychrześcijańskiej lewicy. Ani Biblia, ani Tradycja Kościoła nie znają takiego pojęcia. „Sprawiedliwość społeczna” nie ma absolutnie nic wspólnego ze sprawiedliwością – tą zwykłą, bezprzymiotnikową, będącą jedną z czterech cnót kardynalnych (obok roztropności, umiarkowania i męstwa), która „sprawia, że każdemu oddajemy to, co mu się należy od nas” (jak rzecz zwięźle ujmuje nieoceniony katechizm kardynała Pietra Gasparriego).
A lewacki koncept „sprawiedliwości społecznej” to nic innego jak skuteczne narzędzie egalitaryzmu, który Kościół katolicki przez całe stulecia zwalczał jako szkodliwą ideologię, przeciwną właśnie sprawiedliwości. Z kolei cóż to jest miłość społeczna? Takie postawienie sprawy wskazuje na istnienie miłości aspołecznej, a to już jawny absurd. Przy okazji warto też wspomnieć nowotwór semantyczny, jakim jest „katolicka nauka społeczna” – swoisty poligon doświadczalny, na którym testuje się implementację lewicowości w krwiobieg Kościoła. Tak wygląda w praktyce uspołecznianie Chrystusowej Owczarni. A to trend nader niebezpieczny – wiedzie bowiem wprost ku etatyzacji, czyli upaństwowieniu Kościoła (czego notabene pierwsze objawy w Polsce już dość wyraźnie widać…).
Precz z uspołecznianiem Królestwa!
Osobiście nie chcę więc społecznego królestwa Jezusa Chrystusa! Z całego serca, z całej duszy, całym umysłem i z całych sił pragnę i domagam się Jego Królestwa Realnego. Tu na ziemi. W słowach: „Przyjdź Królestwo Twoje” zawieram nie tylko pragnienie Paruzji, ale nastanie czasu – tu, na ziemi – kiedy „panowanie Jego obejmie całą naturę ludzką” (jak uczy encyklika „Quas primas”), kiedy nie będzie żadnej „władzy, która by wyjęta była spod tego panowania”.
Kościół nie potrzebuje zapożyczać języka od lewaków. Kościół od dwóch tysięcy lat ma własny słownik oparty na mądrości greckich filozofów i rzymskich teoretyków prawa, a nade wszystko – na Słowie Bożym. Najwyższy zatem czas oczyścić język Kościoła z rewolucyjnej nowomowy. Niech z powrotem tchnie on prostotą Ewangelii, precyzją Sumy teologicznej i bezkompromisowością Syllabusa. Tylko taki język teologii oraz duszpasterskiej praktyki jest w stanie ukształtować dusze i umysły otwarte na wszechpanowanie Jezusa Chrystusa.
Bo pierwszym krokiem do Chrystusowego Królestwa na ziemi jest – jak uczy encyklika „Quas primas” – „aby Chrystus panował w umyśle człowieka, którego obowiązkiem jest z zupełnym poddaniem się woli Bożej przyjąć objawione prawdy i wierzyć silnie i stale w naukę Chrystusa; niech Chrystus króluje w woli, która powinna słuchać praw i przykazań Bożych; niech panuje w sercu, które, wzgardziwszy pożądliwościami, ma Boga nade wszystko miłować i do Niego jedynie należeć; niech króluje w ciele i członkach jego, które jako narzędzia, lub – że słów świętego Pawła Apostoła użyjemy – jako zbroja sprawiedliwości na służbę Bogu, mają przyczynić się do wewnętrznego uświęcenia dusz”.
Precz z uspołecznieniem – niech żyje Pantokrator!
Jerzy Wolak
PODCAST. CZYTA AUTOR