26 sierpnia 2015

„Nieustannie się módlcie!”

Modlitwa serca to modlitwa całego człowieka. W rozumieniu klasycznych autorów chrześcijańskich, w rozumieniu biblijnym, to centrum człowieka. Ojcowie Kościoła mówią, że modlitwa jest dla człowieka czymś bardziej naturalnym niż oddech – mówi w rozmowie z portalem PCh24.pl o. dr Szymon Hiżycki OSB, opat klasztoru benedyktynów w Tyńcu.

 

Czym jest modlitwa serca?

Wesprzyj nas już teraz!


Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy zdać sobie wpierw sprawę z tego, czym jest serce. W rozumieniu klasycznych autorów chrześcijańskich, w rozumieniu biblijnym, to centrum człowieka, najgłębsze pokłady jego „ja”, miejsce gdzie tkwi ukryte podobieństwo do Boga, podobieństwo tak silne, że nic nie może go zatrzeć. Serce może być złe lub dobre – ponieważ możemy być wierni naszemu podobieństwu do Boga, możemy też Bogiem w naszym życiu gardzić. Chrystus mówi w Ewangelii, że zło człowieka pochodzi z serca (por. Mk 7,14-23). Analogiczne z serca też pochodzi dobro. W tym kontekście nie możemy zawężać serca jedynie do organu czy też do symbolu uczuć. Serce, skoro mowa o jego modlitwie, to centrum ludzkiej osobowości – tak je rozumieją teksty klasyczne o modlitwie.

 

Na czym polega szczególny charakter takiej modlitwy?


W kontekście tego, co zostało już powiedziane, nie będzie dziwne, jeśli powiem, że to modlitwa angażująca całego człowieka, włącznie z jego ciałem. Podkreślam to słowo: całego. Nie ma takiego aspektu naszej osoby, który nie mógłby się modlić, czyli nie mógłby spotkać się z Panem Bogiem, skoro w modlitwę angażuje się jądro naszej osobowości.

 

Ewagriusz z Pontu (zm. 399 r.) posługiwał się następującą definicją: „Modlitwa jest obcowaniem umysłu z Bogiem” – przy czym przez umysł można tutaj rozumieć serce w opisanym powyżej sensie. Ewagriusz uważał, że serce (umysł) musi nawiązać z Bogiem bardzo głęboką więź, która nie opiera się na „odczuwaniu” Pana Boga (bo Jego „poczuć” się nie da), ale głębokiej reorganizacji życia i pragnień człowieka, który zaczyna coraz bardziej w swym życiu „brać kurs” na Pana Boga. Owo „obcowanie”, o którym pisze nasz autor, oznacza też świadome przebywanie w obecności Bożej, początkowo praktykowane w określonych chwilach dnia, wreszcie, dzięki darowi Bożemu, powoli rozlewające się na całe nasze życie. Aby móc dostąpić tej łaski, Ojcowie zalecali regularne powracanie do modlitewnego wezwania, dziś określilibyśmy mianem aktu strzelistego. Gdzieś w VI w. skrystalizowało się ono w kształcie: „Panie Jezu Chryste, Synu Boga żywego, zmiłuj się nade mną grzesznikiem” (choć ta formuła w ciągu stuleci miała różne warianty). Sercem tego wezwania jest imię Zbawiciela.

 

Podstawą takiej formy modlitwy jest świadomość Bożej obecności?


Podstawą jest zawsze łaska – Boże wezwanie, które prowadzi nas do odkrycia tego, że Bóg jest. To bardzo ważne, aby od samego początku właściwie docenić tę Bożą inicjatywę: to nie ja wybieram, to nie ja znalazłem: to Bóg daje tę modlitwę i do niej wzywa, bo tą właśnie drogą chce przyjść do człowieka. Ta świadomość jest bardzo pomocna później w chwilach kryzysu, które nieuchronne nadejdą po pierwszych chwilach euforii.

 

W jaki sposób można praktykować modlitwę serca?


Modlitwa jest zawsze wezwaniem skierowanym przez Boga, czymś jak powołanie. A do modlitwy powołany jest każdy człowiek, nawet jeśli nie od razu odkrywa w sobie pragnienie modlitwy. Ojcowie Kościoła mówią, że modlitwa jest dla człowieka czymś bardziej naturalnym niż oddech…Z drugiej strony może to zabrzmi rozczarowująco dla kogoś, kto spodziewałby się nadludzkich doznań, ale modlitwa serca, jak modlitwa w ogóle, to zadanie na lata. Nic nie dzieje się nagle, nic nie zmienia się bez przyczyny. Nie ma fajerwerków, nagłych iluminacji. Jest ciągłe i mozolne powracanie do Bożej obecności. To tak naprawdę bardzo uboga modlitwa.

 

Jak się modlić?


Pierwszą sprawą jest ustalenie swojej „reguły modlitewnej” – jak powiedzieliby Ojcowie. Decyduję się na tę drogę i postanawiam, że będę się modlił wezwaniem „Panie Jezu…” w określonym momencie dnia przez określoną ilość czasu. Warto ustalić ten moment w sposób nieco sztywny, gdyż wtedy łatwiej być wiernym, a wierność jest czymś szalenie ważnym. Lepiej wyznaczyć sobie mniej i krócej, ale być temu postanowieniu wiernym, niż przesadzić w przypływie pierwszej gorliwości i po tygodniu zrezygnować ze wszystkiego. Sądzę jednak, że dobrze zacząć przynajmniej od 20 minut – ten czas pozwoli się skupić na wezwaniu modlitewnym. Dobrze mieć na to swój cichy kąt, można modlić się przed krzyżem, obrazem Matki Bożej – to zawsze pomaga w skupieniu. Można posłużyć się stołeczkiem karmelitańskim, bądź usiąść na krześle, uklęknąć – każdy musi znaleźć postawę, która pomoże mu skupieniu (jeden z moich przyjaciół modli się na stojąco). Uczyniwszy znak krzyża i wezwawszy na pomoc Ducha Świętego, trzeba postawić się w Bożej Obecności: Bóg tu jest, jest we mnie. Kocha mnie i innych ludzi. I w tej obecności, z prostą uwagę na nią skierowaną, trzeba te 20 minut wytrwać. Spędzić 20 minut ze Stwórcą. Aby uwaga na Nim mogła się skupić, trzeba dać jej zajęcie, jakim jest powolne powtarzanie słów wezwania modlitewnego, które jest też zarazem naszym wyznaniem wiary, niemym błaganiem, prośbą o miłosierdzie… Nie trzeba rozważać szczegółowo słów, trzeba je powtarzać w prostocie i trzymać uwagę skupioną na Bogu. Tyle. On jest. I dobrze nam z Nim. Jeśli pojawiają się rozproszenia, nie ma to większego znaczenia. Kiedy się „złapiemy” na czymś takim, najzwyczajniej w świecie trzeba znowu powrócić do Bożej obecności i podjąć modlitwę Imieniem.

 

Drugą sprawą jest odrzucanie grzechu. Nie można próbować się modlić lekceważąc sferę moralną życia. Skoro podejmuję trud miłowania Boga, musi to być widoczne w moich wyborach, odcinaniu się od zła. Wiąże się to równolegle z postępem w dobrym: człowiek modlitwy staje się człowiekiem łagodnym, okazującym dobroć całemu stworzeniu. Łatwo może stać się to polem do powstania frustracji, bo nic nie dzieje się nagle. Często „stary człowiek” będzie podnosił głowę: ale tym gorliwiej powinniśmy uciekać się w ramiona modlitwy.

 

Trzecią ważną kwestią jest udział w sakramentach. Podejmując modlitwę serca trzeba prowadzić normalne życie sakramentalne: spowiadać się, chodzić na Mszę. W pewnym sensie modlitwa serca prowadzi nas na liturgię, a im gorliwiej jednoczymy się z Bogiem w czasie liturgii, tym większa tęsknota za modlitwą samotną rodzi się w sercu człowieka.

 

Czwarta sprawa – czyli postęp – zależy całkowicie od Pana Boga. Nie warto oceniać swej modlitwy, bo i tak nie jesteśmy w stanie jej ocenić. Zresztą tak naprawdę nie ma to sensu: to, o dziś dla nas jest dobre, co jest szczytem możliwości, jutro może być czymś nieodpowiednim. Trzeba się modlić – po prostu – tak jak się umie w danej chwili i być pewnym, że Pan Bóg da sobie z nami radę.

 

Modlitwę opartą o podobne wskazania odnajdujemy także w tradycjach Zachodu. Zbliżony charakter posiadają akty strzeliste, nawiązaniem do nakazu „nieustannie się módlcie” były praktyki leżące u początków różańca. Na czym polegała duchowa „wymiana” między Wschodem i Zachodem?


Paradoksalnie najstarszy tekst, który zaleca nieustanną modlitwę poprzez jedno modlitewne wezwanie powstał na Zachodzi i pochodzi od mistrza św. Benedykta z Nursji – Jana Kasjana. Na Zachodzie jednak nie wypracowano praktyk, które byłby analogiczne do modlitwy Jezusowej, choć nie oznacza to, że łacinnicy nie mieli wielkich mistrzów modlitwy – Zachód modlił się po prostu trochę inaczej. Najbardziej zbliżony do modlitwy serca, tak jak ją opisano wyżej, jest nasz różaniec. Wielu ludzi odkrywa go dziś ze zdumieniem skupiając się na Bogu przez może monotonny, a tak ożywczy, rytm kolejnych „zdrowasiek”.

 

Teksty mistrzów krążyły między Wschodem i Zachodem w zasadzie przez cały czas, wywołując raz zachwyt (Kasjan na Wschodzie, Ewagriusz na Zachodzie), raz oburzenie (polemika jaka wybuchła wokół pism hezychazmu atonickiego i broniące go dzieła Palamasa). Ale to w Wenecji powstała antologia nosząca tytuł „Filokalia”, to na Zachodzie w XIX i XX w. rozpoczęto poważne badania nad Ojcami greckimi, przygotowywano dobre edycje ich pism. Istotnie zatem, jak powiedział św. Jan Paweł II, Kościół oddycha dwoma płucami.

 

Wydawnictwo Benedyktynów w Tyńcu pracuje nad udostępnieniem polskiemu czytelnikowi „Filokalii” – zbioru tekstów mającego służyć pomocą w nauczaniu młodych mnichów życia kontemplacyjnego. Pierwsza część spośród tych pouczeń sięga Ojców Pustyni, historycznych źródeł życia zakonnego.


Cóż, to nie jest książka tylko dla młodych mnichów. Ani tylko dla mnichów. To jest antologia dla każdego, kto serio traktuje swoje życie duchowe. I po to została ułożona – jako pomoc i przewodnik na tej niełatwej drodze.

 

„Filokalia” to zbiór przedstawiający różne etapy rozwoju wschodniej duchowości.


To wielki atlas życia duchowego. Poszczególne mapy obrazują bardzo dobrze różne tajemnicze niuanse drogi wewnętrznej. To cenne teksty, gdyż pisali je ludzie bazujący na bogatej Tradycji i własnym doświadczeniu. Składają się na nań tekst, które powstały między IV a XIV w., w Egipcie, na Górze Synaj, Palestynie, Górze Athos i wielu innych miejscach, gdzie ludzie mówili i mówią po grecku. To olbrzymie bogactwo.

 

W jaki sposób narodził się pomysł przygotowania polskiego tłumaczenia? Na jakim etapie znajdują się obecnie prace?


Mamy już wydanie wyboru przygotowane przez wybitnego patrologa, ks. prof. Józefa Naumowicza. Jest to publikacja ciesząca się zasłużonym powodzeniem wśród czytelników. Ponieważ nie ma całości przekładu na język polski, a coraz więcej osób jest zainteresowanych tą duchowością, podjęliśmy w Tyńcu decyzję, że spróbujemy dokonać dzieła niemożliwego i zorganizujemy zespół, który zdoła się uporać z tym niełatwym wyzwaniem. Jest to decyzja naturalna – nasze wydawnictwo specjalizuje się w przekładach pism pisanych przez mnichów (nasze seria Źródła Monastyczne liczy już ponad 70 tomów), a „Filokalia” to dzieło mnichów, więc dobrze, aby mnisi się nim zajęli.

Obecnie tłumacz, poznański filolog – Cezary Dobak, jest około półmetku pierwszego tomu. Mamy nadzieję, że do końca 2015 będziemy mieć roboczą wersję. Reszta leży już po tynieckiej stronie: trzeba ustalić z tłumaczem ostateczne brzmienie przekładu, napisać wstęp wyjaśniający ewentualne zagadki, opracować przypisy, indeksy i bibliografię. Jeśli wszystko zatem pójdzie dobrze, mam nadzieję, że na wakacje, może wczesną jesienią 2016, pierwszy tom będzie już można czytać w formie książkowej. Zachęcam do śledzenia naszej strony www.filokalia.pl gdzie postęp prac (i nie tylko) można śledzić na bieżąco.

 

Dziękuję za rozmowę.

 

Rozmawiał Mateusz Ziomber.

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij