11 sierpnia 2012

Olmonty czyli niepomyślny sukces Polaków wart zapamiętania i chwały, mimo wszystko

(Rys. Tomasz Dąbrowski)

Co chwalebnego było w tej klęsce? Bo żeby tak jeszcze klęska ta okazała się bohaterska i tragiczna! A była przecież najzwyczajniej prozaiczna i wstydliwa!



Wesprzyj nas już teraz!


| pamięć dzieł spartaczonych |

Kiedyś wyraz „sukces” rozumiano inaczej. Jego dawne rozumienie pozwalało swobodnie zestawiać w jednym zdaniu poważną „pamięć dzieł polskich” z kuriozalnym sformułowaniem: „niepomyślny sukces Polaków”. Dziś brzmi to niczym tekst z „Misia”. Ale taki właśnie bon mot znalazł się w tytule ważnego i poważnego dzieła, pierwszego polskiego pamiętnika z Syberii. Rzecz dotyczyła represji związanych z konfederacją barską; autorem był niejaki Karol Lubicz-Chojecki, któremu udało się uciec z zesłania i jeszcze za króla Stasia powrócić do kraju, po czym pamiętnik swój (ważne źródło dotyczące Syberii w ogóle) opublikować w roku 1789. Pamiętam, że podczas lektury uderzył mnie zarówno ów dziwny tytuł (że zacytuję w całości: „Pamięć dzieł polskich: podróż i niepomyślny sukces Polaków”) jak i jeden z końcowych akapitów, w którym autor wspomina, jak to przepłynąwszy Dniepr, poczuł się wolny – bo był już znowu w Ojczyźnie! Rzeczpospolita wciąż jeszcze rozciągała się szeroko.

 

Ale przede wszystkim uderzały owe: „pamięć” i „niepomyślny sukces”. Ich zestawienie wydaje mi się jedną z najlepszych metafor zdatnych do opisywania dziejów konfederacji barskiej i narodu polskiego w ogólności.

 

| casusy kompromitacyjne |

Bo cóż można powiedzieć dobrego o konfederatach? Pamiętam, jak raz dane mi było uczestniczyć w telewizyjnej dyskusji prowadzonej przez Rafała Ziemkiewicza. Rzecz była o konfederacji właśnie. Broniłem zacięcie konfederatów… ale jakże było ich bronić, skoro sam podczas rozmaitych spotkań przywołuję znamienne opinie Jędrzeja Kitowicza, który wodzów konfederackich przedstawia w jak najgorszym świetle? Tu pozwolę sobie na parę cytatów. Marszałkiem konfederacji w Wielkopolsce był niejaki Ignacy Skarbek Malczewski, czyli wedle Kitowicza –

 

starosta spławski, płochego i porywczego geniuszu człowiek, chudej i szczupłej kompleksji a przy tych talentach, robocie przedsięwziętej przeciwnych, serca zajęczego. […] Czynności konfederacji wielkopolskiej pod Malczewskim w krótkości mogą być opisane. Przez całe półtora roku wodził za sobą Moskwę, a wszędzie, gdzie go doszli Moskale, pobitym został i rozpędzonym. […] Ale że Malczewski hojnie szafował pieniędzmi, nie tak skąpo jak Gogolewski, przy tym nikogo do ażardu życia nie przymuszał, bo sam najpierwszy przed nieprzyjacielem uciekał, przeto miał miłość w wojsku.

 

Czyż można złośliwiej skreślić charakterystykę jakiegokolwiek naczelnego wodza? A przecie nie tylko o jednym Malczewskim Kitowicz tak się wypowiadał. Na jednym z niższych dowódców, Ignacym Chlebowskim, ujeżdżał gorzej:

 

Taki […] był tchórz, iż się w żadnej potyczce oko w oko z Moskalami nie chciał widzieć, ale zawsze z swoją rotą odwodu się trzymał, a po przegranej bitwie najpierwszy z placu pierszchnął. Miał też taki koniec, że przez 3 dni ścigany od Moskalów, na dysenterią [rozwolnienie] ze strachu nabytą umarł.

 

Nie lepiej działo się z cywilnym ramieniem władz konfederackich. Oto powołana w jakże rządnej (jak na nierządną Rzeczpospolitą) Wielkopolsce Izba Konsyliarska złożona była z obywateli, którzy – tu znów zdanie Kitowicza – nie chcąc wąchać prochu, zamierzyli „w umyśle swoim delikatnym” służyć Ojczyźnie…, dzieląc się z nią groszem publicznym. Na czym owo dzielenie się polegało, sprecyzował znany badacz konfederacji mojego regionu – Wacław Szczygielski:

 

[…] gdy […] Malczewski zwrócił się do Izby o wyasygnowanie sum należnych na żołd i utrzymanie wojska […], nie znaleziono w kasie dostatecznej ilości pieniędzy […] znajdującą się bowiem sumę konsyliarze „rozebrali” między siebie, jako wynagrodzenie z tytułu pełnienia swych funkcji, zgodnie zresztą z podjętą przez Izbę uchwałą.

 

| Olmonty – kolejny niepomyślny sukces? |

No i wreszcie przechodzę do spraw aktualniejszych, to znaczy – do Olmont. Bo właśnie tego roku w dniu 15 lipca nie znalazłem się (jak bywało dotąd nieraz) na polach Grunwaldu, lecz w Białymstoku i pod Białymstokiem, konkretnie wpierw w pałacu Branickich, a potem pod wsią Olmonty, tam, gdzie w roku 1769, w przededniu grunwaldzkiej rocznicy, konfederaci barscy stoczyli bitwę z Rosjanami.

 

Bitwa pod Białymstokiem (czy – jak kto woli i jak się rzekło – pod Olmontami) przydarzyła się latem 1769 roku. Tak należałoby chyba powiedzieć, „przydarzyła się” – bez wielkiej pompy i skromniutko, bo też nie ma się czym chwalić. A oto jak się sprawy miały.

 

Mniej więcej trzy- lub czterotysięczny oddział konfederacki Józefa Bierzyńskiego zbliżył się w dniu 12 lipca do „podlaskiego Wersalu”, siedziby sędziwego hetmana Jana Klemensa Branickiego, który aż dotąd nie opowiadał się ani za, ani przeciw konfederatom. Bierzyński liczył zarówno na jego przychylność, jak i na przejęcie znajdujących się pod jego komendą: dwóch pułków konnych, kompanii węgierskiej, kompanii janczarskiej i około sześciuset ludzi prywatnych wojsk hetmańskich. Ale przeliczył się mocno, bo hetman podejmował właśnie rosyjskiego księcia Aleksandra Golicyna z ośmiusetosobowym oddziałkiem. Książę Golicyn był tym łaskawym przyjęciem wręcz zaskoczony i publicznie „przyznawał, że pozbył się swoich uprzedzeń do Polaków. Na każdym kroku spotykał dowody uczciwości, szczerości, gościnności, energii i wielkiej oszczędności” – jak pisze pamiętnikarz Michał Hieronim Starzeński ze Strobli, którego ojciec pozostawał wówczas na hetmańskiej służbie (tenże pamiętnik cytuję dalej).

 

Dowiedziawszy się o nadejściu rodaków walczących za „wiarę i wolność”, hetman łaskawie poinformował swego gościa o grożącym mu niebezpieczeństwie. Golicyn wyruszył zatem nocą przeciwko Polakom, sądząc, że sprawy potoczą się jak zwykle, to jest, że po pierwsze, konfederaci nie wystawią straży, a po drugie, że przy pierwszym uderzeniu na nich – pójdą w rozsypkę albo się poddadzą. Tymczasem swoim własnym, także liczniejszym od rosyjskich wojskom, hetman nakazał obsadzić ogrody pałacowe – i czekać.

 

Przewidywania Golicyna nie do końca się sprawdziły, bo ktoś jednak konfederatów uprzedził. Polacy zerwali się ze snu i ruszyli tłumnie na rosyjski oddziałek. Jako że było ich cztery do pięciu razy więcej, Ruscy musieli szukać schronienia w „błotnistym lasku”, gdzie ich otoczono i skutecznie przyblokowano. Zaraz też osiemnaście armat konfederackich zaczęło pluć w ów lasek żelazem. Należałoby się spodziewać, że Ruscy zostaną po prostu zmiażdżeni; i rzeczywiście książę Golicyn, jak pisze pamiętnikarz, „straciwszy masę ludzi i prawie wszystkie konie, był już bliskim zagłady”.

 

Wtenczas jednak… polski hetman posłał swojego parlamentariusza, a z nim wojsko i armaty, aby zechciały rozdzielić walczących, czyli „wyratować w ten sposób księcia Golicyna”. Niestety, pomoc okazała się całkiem niepotrzebna, bo konfederaci, pukający bez ładu, składu i planu, szybko „wyczerpali cały zapas amunicji”, po czym „armaty ich zamilkły” i „myśląc […] że już osiągnęli cel, cofnęli się za wcześnie”, a wtedy garstka Rosjan ruszyła raźno ku nim, zagrały też z kolei ich nieliczne działa. Co widząc Polacy, porzuciwszy swoją wspaniałą artylerię, „nie mając ani wodza, ani planu obmyślonego do dalszego działania, rozsypali się i każdy z dowódców poszedł w swoją stronę”.

 

| czcić hańbę i klęskę? |

Podsumujmy te wydarzenia. Hetman Rzeczypospolitej udzielił gościny wrogowi Rzeczypospolitej i zadbał o to, żeby ów wróg wyszedł cało z opresji. Wojsko walczące o niepodległość Ojczyzny działało w sposób kompromitujący, nie pozostawiając wątpliwości co do tego, że w gruncie rzeczy hetman miał słuszność – jakże było oddawać swoich wojaków nieudacznikom pod komendę? To oznaczałoby zaprogramowanie klęski i hekatomby. Ale dlaczego sam hetman nie kwapił się bronić Ojczyzny?

 

Czyli: wstyd, litość i trwoga.

 

A tymczasem teraz właśnie w Białymstoku i Olmontach obchodzono rocznicę bitwy wielce hucznie. Powstał specjalny szlak turystyczny „Bitwa pod Białymstokiem AD 1769”, pojawiła się strona www.olmonty1769.pl, wydano na kredzie i w kolorowym druku extra przewodnik po owym szlaku (moja wiedza na temat tamtych wydarzeń bierze się m.in. z zamieszczonego w tymże przewodniku szkicu prof. Józefa Maroszka), wydano pocztówki okolicznościowe, banery, były też przemarsze konfederackiej konnej chorągwi, przedstawienia, koncerty, jarmarczne stragany. Przede wszystkim zaś odprawiono Mszę Świętą (z oprawą muzyczną z epoki). Sam wziąłem udział w obchodach i nawet znalazłem się sportretowany w konfederackim mundurze na plakaciku imprezy, w gronie innych rekonstruktorów historycznych… co gorsza, bardzo to sobie cenię, poczytując za zaszczyt!

 

Co zatem chwalebnego w tej klęsce było? Bo żeby tak jeszcze klęska ta okazała się bohaterska i tragiczna! A była przecież najzwyczajniej prozaiczna i wstydliwa!

 

Odpowiedź należałoby zacząć od stwierdzenia, że przywoływany tu na początku Jędrzej Kitowicz, choć na licznych konfederatach nie zostawił suchej nitki, sam był konfederatem i to wysoko postawionym, sam wąchał proch, a klnąc nieudacznictwo wodzów, komendantował miastu Poznań, wówczas gdy je konfederaci opanowali. Ponadto jego krytyczny stosunek do konfederackiej wojny nie uczynił go prorosyjskim albo „antyniepodległościowym”. Nie. Jędrzej Kitowicz był cały czas zarazem człowiekiem trzeźwo myślącym, jak i gorliwym patriotą.

 

| nic nam innego nie pozostaje |

Ci, którzy ruszyli do konfederacji, kładli na szalach śmiesznej wojny swoje życie – i nie robili tego na niby. Rzeczywiście ginęli, rzeczywiście wędrowali na Syberię. Gdyby tego nie zrobili, gdyby pozostał tylko Branicki ze swoją proruską grzecznością, a obok Branickiego król Staś ze swoim brakiem charakteru – Polska zniknęłaby nie tylko z mapy, ale zniknęłaby w ogóle. Nie pisałbym dziś po polsku, a Państwo Czytelnicy nie czytaliby tego, co piszę, zresztą nie byłoby pewnie wspólnego dla nas tematu.

 

Ale wbrew pozorom nie głoszę tu jakiejś rewolucyjnej, propowstańczo-szaleńczej propagandy. Szaleńczych zrywów nie popieram. Tylko że niech Szanowni Czytelnicy zwrócą uwagę na fakt, że konfederacja nie była rewolucją. Konfederacja upominała się o poszanowanie prawa, o to, by Rzeczpospolita była Rzecząpospolitą. Że konfederacja przegrała? Że brakło jej zdolnych, właściwie działających ludzi i właściwego programu tego działania? Cóż, była ona gorączką, która trawi chore ciało. Gorączka to znak tego, że organizm wciąż się broni; gorączka wywołuje majaczenia – ale pozwala przezwyciężyć chorobę. Gdy nie ma gorączki, chory organizm umiera.

 

Przypomnę – o czym już pisałem – że to właśnie konfederaci przygotowali Konstytucję 3 maja. Że do konfederacji (o czym się rzadko pamięta, bo się nie chce pamiętać) prokrólewscy twórcy konstytucji chętnie się przyznawali. I to mimo tego, że konfederaci porwali się na majestat króla, tego samego, który doprowadził do uchwalenia konstytucji.

 

Nic też innego nie pozostaje ludziom prawicy. Myśleć trzeźwo, ale się nie poddawać. I nie dziwić się, że nam nie wychodzi. W końcu się uda lub nie; przede wszystkim jednak reakcja jest objawem życia – że zacytuję klasyka polskiej prawicy.

Jacek Kowalski



{galeria}

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij