Nastaje eon chrześcijaństwa apokaliptycznego, Kościoła Dni Ostatecznych. Wchodzimy szybkimi krokami w czas, w którym chrześcijaństwo na powrót staje się dla świata superstitio malefica („zbrodniczym przesądem”), tępionym z mocy prawa. Papież Franciszek – „papież ubogi”, otwiera być może już ten ostatni etap.
Odsuwając świadomie na bok wszystkie napływające lawinowo wieści o nowym papieżu, dotyczące i jego formacji teologicznej, i spraw doczesnych, medytuję nieustannie tylko nad jedną kwestią, która wydaje mi się kluczowa: sensem wybrania imienia Franciszek. Niby wszystko jest oczywiste: po papieżu, który nawiązał do ewangelizatora Europy, przychodzi papież – pierwszy od 167 lat papież-zakonnik – który przybiera imię założyciela innego, lecz żebraczego, zakonu, i świętego, który (co do tego nikt chyba nie ma wątpliwości) w stopniu najdoskonalszym przez 2000 lat chrześcijaństwa realizował swoim życiem ewangeliczny ideał ubóstwa współcierpiącego z Ukrzyżowanym. Acz oczywiście, nie tylko że nie można wykluczyć, ale wydaje się wręcz pewne, że papież-elekt pamięta też o innych świętych Franciszkach, na czele z wielkim konfratrem swojego własnego zakonu, patronem katolickich misji, św. Franciszkiem Ksawerym. Lecz to pierwsze odniesienie, do „Franciszka nad Franciszkami”, jest równie niewątpliwe.
Wesprzyj nas już teraz!
Pierwsze skojarzenie, jakie w związku z tym miałem, i któremu – zaskoczony – dałem wyraz w wypowiedzi dla Portalu PCh24, szło po linii najprostszej z możliwych, a więc odniesienia do ubóstwa „Biedaczyny z Asyżu” w znaczeniu dosłownym, heroicznego odrzucenia wszystkich dóbr doczesnych, zupełnego „ogołocenia”, ale wraz ze wszystkimi jego konsekwencjami moralnymi jako wyboru dobrowolnego, który dla innych i dla całego Kościoła jest wzorem wyznaczającym najwyższy standard, lecz nie przymus fizyczny (w tym sensie zaś także jako odpowiedź na katarski, protokomunistyczny „terroryzm cnoty”). Dlatego pozwoliłem sobie zasugerować, że będzie to „papież społeczny”, to znaczy kładący nacisk na sprawy socjalne, które trzeba rozwiązywać w duchu chrześcijańskiego realizmu społecznego, a nie ideologicznych utopii – i doniesienia, które nadchodzą, mówiące o równie krytycznym stosunku biskupa Bergoglio do tzw. teologii wyzwolenia, jak do neoliberalizmu, zdają się to przypuszczenie potwierdzać. Jeżeli zaś na tym poziomie analizy dałoby się odnaleźć jakiś „moment katechoniczny”, to chyba jedynie w tym sensie, że „papież ubogi” jak św. Franciszek powstrzymuje wściekłe ataki na „skorumpowany” i „zepsuty” Kościół ze strony faryzejskiego świata, który „gorszy” się przejawami zepsucia w Kościele (których zresztą niepodobna zanegować), chociaż sam oddaje się bez opamiętania kultowi Mamony i Priapa.
Lecz to jest tylko elementarny, ledwie dotykający socjologicznej powierzchni, poziom analizy. Zanim wszelako ośmielę się poddać pod rozwagę hipotezę dalej idącą, muszę szczerze wyznać, że – pozostając cały czas w kręgu podstawowego odniesienia do św. Franciszka z Asyżu – jest coś, co w tym wyborze imienia mnie niepokoi, co zdaje się stać w jakiejś kolizji z istotą urzędu papieskiego. Kościół Chrystusowy, jako instytucja nadprzyrodzona i przyrodzona zarazem, jest wyposażony przez swojego Boskiego Założyciela w przeogromne bogactwo charyzmatów, z którym niepodobna porównać cokolwiek innego, ale oznacza to zarazem ich różność i – jak mniemam – rozdzielność, choć na wyższym poziomie, dzięki łasce spływającej z góry, łączą się one i dopełniają w mistycznej coincidentia oppositorum (wnikliwie, choć jedynie na poziomie analizy socjopolitycznej opisywał to Carl Schmitt w eseju Rzymski katolicyzm i forma polityczna).
W szczególności właśnie charyzmat papieski i ten charyzmat, którego szczytową egzemplifikacją stał się Giovanni Bernardone, jawią mi się jako antypody wewnętrz tej koincydencji, jako dwa przyciągające się wprawdzie, lecz z krańcowo przeciwnych stron, bieguny. Papiestwo, pontyfikat, to wymiar wertykalny, axis mundi chrześcijaństwa, hierarchiczne zwieńczenie ziemskiej hemisfery Kościoła, stykające się bezpośrednio z hemisferą niebiańską, w której zasiada po prawicy Ojca Jego Głowa Niewidzialna, Chrystus. Papiestwo więc to oślepiający oczy maluczkich, płynący z nadprzyrodzonego źródła, blask, splendor, majestat, sanctum, augustum, mysterium fascinans i – budzące stupor – mysterium tremendum jednocześnie. Charyzmat św. Franciszka i wszystkich jemu podobnych postaci: proroków Starego Testamentu, Ojców Pustyni, anachoretów, mnichów, zwłaszcza z zakonów żebraczych, to wymiar horyzontalny, możliwie najgłębsze uniżenie, „starcie na proch” w chwalebnej intencji naśladowania Odkupiciela. Papiestwo, powiedzmy do końca, to Monarchia Universalis, ziemski reprezentant królującego w chwale i na majestacie Chrystusa Pantokratora; św. Franciszek, jak wszyscy inni wyżej wymienieni, to – by przywołać Nicolasa Gomeza Davilę – „łachmany targane przez święte wichry”.
Wszyscy ludzie dobrej woli zgodzą się chyba co do tego, że jednym z najpiękniejszych, najbardziej podniosłych i dowodzących niewyczerpanych możliwości samonaprawy Kościoła z wszelkiego ziemskiego brudu, momentów w Jego historii był ten dzień (prawdopodobnie 16 kwietnia 1209 roku), kiedy papież Innocenty III przyjął na audiencji brata Franciszka, zatwierdzając regułę założonego przezeń zakonu. Pamiętamy z podań i z ikonografii, przede wszystkim z fresku Giotta, tę scenę; lecz przecież, gdy na nią patrzymy, trudno nie dostrzec owej coincidentia oppositorum, jaką jest „harmonia kontrastu” pomiędzy wspaniałością Pontifexa, papieskiego imperatora i jego dworu, olśniewającym przepychem złota i purpury, a zgrzebnością „burych habitów” mnichów ratujących przed upadkiem Kościół. Konieczne przeto zdaje się jedno i drugie, łącznie, ale osobno. Papież Innocenty i brat Franciszek są dwoma filarami Kościoła, ale papież nie jest Franciszkiem, a Franciszek nie jest papieżem. I oto dziś stajemy w obliczu zupełnie nowej sytuacji: papież stał się Franciszkiem, Franciszek został papieżem, bieguny schodzą się w jednym punkcie, „góra” i „dół”, „oś świata” i „pył ziemi” już nie dopełniają się, lecz utożsamiają.
Przypuszczam, że inteligentni Czytelnicy domyślają się już, ku jakiemu wnioskowi zmierzam. W wyborze imienia Franciszek przez nowego papieża można domyślać się znaku (natchnionej przez Ducha Świętego) samowiedzy końca „chrześcijaństwa katechonicznego”, tym samym zaś definitywnego końca (formalnie zamkniętego likwidacją w 1870 roku Patrimonium Sancti Petri) eonu Monarchii Papieskiej. Nie spodziewałbym się więc – jak jeden z naszych konserwatywnych publicystów, aby nowy papież przywrócił Tiarę: nie pasuje ona zresztą do naśladowcy Biedaczyny z Asyżu. W świetle tej decyzji zaczynają rysować się nie jako izolowane przypadki, lecz jako etapy pewnego continnum, takie punkty w najnowszej historii Kościoła, jak faza „więźniów Watykanu” (1870-1929), symboliczny skrawek „Państwa Watykańskiego”, zawisły od dobrej woli i protektoratu świeckiego państwa od Układów Laterańskich, rezygnacja z koronacji papieskich i oddanie tiary na rzecz „ubogich” przez Pawła VI i… abdykacja Benedykta XVI. Jeśli zatem chrześcijaństwo przestaje być już katechoniczne, to – zważywszy pewnik trwania Kościoła do końca tego świata – może to oznaczać tylko jedno: nastaje eon chrześcijaństwa apokaliptycznego, Kościoła Dni Ostatecznych. W pewnym sensie, choć w ramach zasadniczo linearnego porządku historii świata, oznacza to zatoczenie koła do początków chrześcijaństwa; w tym znaczeniu, iż wchodzimy szybkimi krokami w czas, w którym chrześcijaństwo na powrót staje się dla świata superstitio malefica („zbrodniczym przesądem”), tępionym z mocy prawa.
Papież Franciszek, więc „papież ubogi”, otwiera być może już ten ostatni etap, w którym – jeśli nie on sam, lecz któryś z jego bliskich następców – zostanie wyzuty przez świat z wszelkich oznak władzy, wypędzony ze stolicy, stanie się nawet Papa Incognitus, podążającym ciernistymi ścieżkami, jak ów ostatni „Benedykt awinioński” z opowieści Raspaila (i jak ów tajemniczy pielgrzym wczoraj na Placu św. Piotra?). Jak (w Sołowjowa Opowieści o Antychryście) papież Piotr II wraz ze starcem Janem i doktorem Pauli, którzy rozpoznali, iż Tu es Petrus, oraz tą garstką, tworzących prawdziwy Kościół, ostatnich chrześcijan, którzy nie ulegli – głoszącemu Otwartą drogę do powszechnego pokoju i pomyślności – imperatorowi Antychrystowi, i wyszli ku Syjonowi na spotkanie powracającemu w królewskiej szacie Chrystusowi.
Jacek Bartyzel