19 grudnia 2017

Polowanie na myśliwych

(fot. Andrzej Sidor/FORUM )

Przez wieki polowania były traktowane jako męska rozrywka, substytut walki z wrogiem, pozwalający wykazać się odwagą i sprawnością w posługiwaniu orężem również w czasach pokoju.

 

„Równie myśliwi wielcy jak sławni rycerze,

Wesprzyj nas już teraz!

Czyli wroga ścigali, czyli dzikie źwierzę”

 

– pisał wieszcz. Nasza poezja i literatura piękna pełne są opisów łowów. Pokolenia czytelników z zapartym tchem śledziły chwackie czyny Zbyszka z Bogdańca, który sprawnie rozprawił się z niedźwiedziem, zaś spotkania z turem omal nie przypłacił życiem. Strzeleckie przewagi Stasia Tarkowskiego nie raz ocaliły jego karawanę zagubioną w dżunglach Czarnego Lądu. W najsłynniejszym polskim eposie narodowym Ksiądz Robak daje popis łowieckich umiejętności, ratując z niedźwiedzich pazurów ostatniego z Horeszków:

 

„Gdym drżał, gdym się do cyngla dotknąć nie ośmielił,

On mi z rąk flintę wyrwał, wycelił, wystrzelił:

Między dwie głowy strzelić! sto kroków! nie chybić!

I w sam środek paszczęki! tak mu zęby wybić!

 

Tymczasem dzisiaj Internet pełen jest obraźliwych określeń myśliwych i wezwań sformułowanych z agresją typową dla wojujących tolerastów. „Bestialscy mordercy zwierząt”, „makabryczne hobby”, „morderczy proceder”, „zwierzęcy holokaust”, „nie podaję ręki myśliwemu” – to tylko niektóre z nich. Tylko czekać, aż rozgrzani eko-aktywiści zdemaskują wspomnianych tu literackich chwatów, jako tępych osiłków zbrodniczo eksterminujących zagrożone gatunki „braci mniejszych”.

 

Prawo do życia

Wśród znanych mi przeciwników łowiectwa jedynie znikoma mniejszość jest wegetarianami.

Pozostali uroczyście potępiają odstrzał saren czy dzików, ale nie rozciągają już owych miłosiernych uczuć na zarzynane wieprzki i drób. W efekcie animalsi potrafią głośno perorować o prawie zwierząt do życia, równocześnie sięgając do półmiska z wędliną z supermarketu.

 

Tymczasem zakaz zabijania „wszystkich istot żywych”, potraktowany na serio, musi prowadzić do pytań o sposób traktowania przez człowieka również much, pluskiew, szczurów, a choćby i wirusów chorobotwórczych. Póki co, jeszcze nie słychać protestów wobec domniemanej zbrodniczości akcji deratyzacyjnych i dezynsekcyjnych, ale licho nie śpi. Wszak sens istnienia grup „radykalnych” opiera się na stałym przesuwaniu granicy i licytowaniu się radykalizmem na tle konkurencji.

 

„Zieloni” aktywiści z lubością biją w chrześcijan, za stosowanie się do Bożego nakazu: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną; abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi” (Rdz. 1,28). Niejeden samozwańczy „ekspert” przeciwstawia krwiożerczych katolików pełnym tolerancji i miłości wyznawcom religii Wschodu, co to nawet komara nie ukatrupią, tylko odganiają uprzykrzonego natręta, pilnie bacząc, by nie zrobić mu krzywdy. Zadziwiające, że „eksperci” nie ogłosili postępkiem wątpliwym moralnie także odpędzenia bzyczącego krwiopijcy. Toż przecie taki brak altruizmu skazuje nieszczęsnego owada na pewną śmierć głodową.

 

Prawdziwi obrońcy

Polska jest prekursorem planowej ochrony zwierzostanu.

Około 1020 roku książę Bolesław Chrobry wziął pod opiekę bobry. Ograniczenia polowań na zagrożone gatunki podejmowali m.in. Władysław Jagiełło, Zygmunt II August, Stefan Batory i Zygmunt III Waza. Przy tym, co warto podkreślić, nasi władcy byli przeważnie zapalonymi myśliwymi.

 

Tu dotykamy istoty problemu. Właściwie zorganizowana gospodarka łowiecka ma pozytywny wpływ na stan populacji fauny. Dlaczego? Zwierzakom nie pomoże okazjonalna akcja wygadanych aktywistów, którzy pomachają flagą i pokrzyczą coś do kamery, a potem pójdą na piwo w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, wielbić swoje medialne męstwo. Nie, opieka nad zwierzyną (dokarmianie, przeciwdziałanie chorobom, odstrzał szkodników, walka z kłusownictwem itd.)  to harówka przez okrągły rok, i właśnie tym również zajmują się myśliwi. Łowcom zależy, aby mieli na co polować, więc są zmotywowani do tej pracy.

 

Historia zna przykłady barbarzyńskich eksterminacji zwierząt (bizon, kwagga, gołąb wędrowny…). Jednak owe bezmyślne rzezie nie miały nic wspólnego z prawidłowo zorganizowanym łowiectwem, opartym na wiedzy naukowej i regulacjach prawnych. Dziś dzikiej faunie zagraża postępująca urbanizacja, likwidująca olbrzymie połacie lasów i innych mateczników; takoż rozwój rolnictwa i przemysłu, stale zwiększający się ruch kołowy (w tym sieć nowych dróg i autostrad przecinających dotychczasowe terytoria). Ogromna część społeczeństwa jest uczestnikiem bądź beneficjentem takich działań; wygodnie jest jej szukać kozłów ofiarnych w osobach myśliwych.

 

Wśród wyjątkowo absurdalnych zarzutów stawianych polskim nemrodom jest i ten, o rzekomym „wymordowaniu” populacji zajęcy, których liczba spadła zastraszająco w ostatnich latach. Oskarżyciele nie mają pojęcia o destrukcyjnej roli, jaką odegrało tu choćby zwiększenie wykorzystania środków chemicznych w rolnictwie czy mechanizacja prac polowych. Nie potrafią skojarzyć zajęczej zagłady z obserwowanym wzrostem pogłowia lisów (co z kolei wyniknęło z systematycznego wykładania szczepionek przeciw wściekliźnie, jak i… zredukowania odstrzału tych drapieżników).

 

Słonie Kenyatty

Zapewne każdy z nas słyszał „głębokie” przemyślenia w rodzaju: „Kto strzela do zwierząt, ten łatwo będzie strzelał do ludzi! To właśnie tacy osobnicy tworzyli załogi obozów koncentracyjnych!”

 

Od razu stają przed oczami wrażliwi miłośnicy zwierząt, jak Adolf Hitler czy Bolesław Bierut, z czułością dokarmiający małe sarenki w obecności kamer…

 

W 1977 roku w świetle kamer zapragnął stanąć przywódca Kenii, prezydent Jomo Kenyatta. Aby przypodobać się „obrońcom środowiska”, wprowadził zakaz polowań. Animalsi z całego świata piali z zachwytu. Przewidywania specjalistów były ponure. Eustachy książę Sapieha, ciężko pracujący na emigrancki chleb jako zawodowy myśliwy w Afryce, wspominał: „Wiedzieliśmy, że ta decyzja miała mało wspólnego z ochroną zwierzyny i była czysto polityczna; (…) orzekliśmy, że to koniec zwierzyny w ciągu pięciu lat.”

 

Do tamtego momentu dzika fauna była dla Kenii źródłem znacznych dochodów. Z całego świata przyjeżdżali łowcy, płacący dewizami za porcję mocnych wrażeń i trofeów. Dlatego w interesie państwa było utrzymanie licznego zwierzostanu. Wielkość odstrzału corocznie określali naukowcy, zaś polowania odbywały się pod okiem zawodowych „hunterów”, przy ścisłym przestrzeganiu sezonu ochronnego. Uzyskane dochody szły na rozwój parków narodowych i rezerwatów, na stałą opiekę nad zwierzyną, również na wypłatę rekompensat dla miejscowej ludności, której dzikie monstra dewastowały pola uprawne i porywały żywy inwentarz.

 

Dekret prezydenta Kenyatty zakończył ten błogostan. Wprowadzenie zakazu polowań podcięło źródła finansowania opieki nad fauną. Nie było z czego opłacić naukowców, ani strażników zwalczających kłusownictwo. Rolnicy i hodowcy, którym zaprzestano wypłaty odszkodowań, musieli jakoś przeżyć i utrzymać swe rodziny, więc przy każdej okazji tępili dzikiego zwierza, widząc w nim tylko szkodnika.

 

Zaniechanie kontrolowanego odstrzału słoni w parkach narodowych doprowadziło do ich nadmiernego rozmnożenia. Dorosły słoń spożywa codziennie do 200 kg pokarmu, potrzebuje też 200 do 300 litrów wody. Wkrótce zabrakło dla nich pożywienia. W ciągu kilku lat wyginęło 82 proc. kenijskich słoni i 95 proc. nosorożców.

 

Zagłada zwierzostanu w Kenii (i w innych krajach afrykańskich, w których wprowadzono zakaz polowań) dobitnie pokazała, do czego może doprowadzić fanatyzm radykalnych ekologów. Znamienne, że w krajach, w których poniewczasie przywrócono dawny system polowań, ilość zwierza zaczęła szybko rosnąć. Ponownie myśliwi okazali się największymi, najskuteczniejszymi obrońcami „braci mniejszych”.

 

Wilki i barany

Starzy górale mawiali: „Kto lituje się nad wilkiem, temu brak litości dla owieczek”. Prawdziwość tego porzekadła sprawdziła się we współczesnej Francji.

 

Tamtejsze wilki wytępiono przed II wojną światową. W 1992 roku władze nad Sekwaną postanowiły odbudować leśne watahy. Padły znane argumenty o zwiększaniu bioróżnorodności, o drapieżnikach jako naturalnych selekcjonerach utrzymujących w dobrej kondycji populację jeleniowatych i dzików (poprzez wyłapywanie słabszych i  chorych osobników), itp. Po latach po galijskich lasach biegało już dobre trzy setki basiorów i wader.

 

Nie przewidziano jednego. Wilk (w przeciwieństwie do jego „miastowych” entuzjastów, którzy widzieli wilka tylko w zoo, ewentualnie w ckliwym programie telewizyjnym) nie jest naiwniakiem. Po co miałby uganiać się za jeleniami i sarnami, skoro dosłownie pod nosem pasą mu się stada owiec – bezbronnych, nieruchawych, pozbawionych możliwości ucieczki?

 

Część drapieżców wyspecjalizowała się w mordowaniu zwierząt hodowlanych. W jednym tylko 2016 roku francuskie wilki zagryzły aż 10 000 owiec.

 

Hodowcy błagali o częściowe zredukowanie watah poprzez odstrzał choćby kilkudziesięciu osobników. Poparli ich myśliwi. W odpowiedzi zgodnym chórem zawyła sfora… obrońców praw zwierząt. Kiedy zdesperowani hodowcy we Francji (również w Niemczech) zapowiedzieli strzelanie do drapieżców wdzierających się na ich prywatne tereny, ściągnęli na siebie gromy ze strony urzędników Unii Europejskiej, lewicy i ekologów. Włościan pouczono surowo, że „nie żyją na Dzikim Zachodzie” (innymi słowy ubicie szkodnika na prywatnym gruncie uznano za bezprawie!).

W tej historii rzuca się w oczy schizofreniczna postawa tzw. obrońców praw zwierząt. Przecież francuskie wilki urządziły istną rzeź udomowionych „braci mniejszych”. Niby czemu trzysta egzystencji wilczych ma stanowić większą wartość niż dziesięć tysięcy owczych? Trzymając się rewolucyjnej poetyki postępaków, można rzec, że animalsi zaserwowali nam tu jakiś międzygatunkowy szowinizm, wilczy supremacjonizm, owczą dyskryminację, animalsowe naziolstwo!

 

Druga Syria

Myśliwi gryzą w oczy lewaków, jako że obalają mity związane z bronią palną.

 

Gdy mowa o dostępie obywateli do broni, natychmiast ujawnia się u nas szeroki front polityków uznających Polaków za nację krwiożerczą, nieodpowiedzialną, a w najlepszym razie pogrążoną w jakimś emocjonalnym niedorozwoju. Jak bowiem tłumaczyć te wszystkie argumenty: „Dać Polakom broń, to się pozabijają!”, „Więcej legalnej broni oznacza więcej przemocy na ulicach”, „Społeczeństwo musi najpierw dojrzeć!” (jakim sposobem ludzie mają dojrzeć do posiadania broni nie mając z nią kontaktu – tego dokładnie nie wiadomo).

 

„- Nasz kraj zamieni się w drugą Syrię!” – kraczą oponenci (dekadę temu straszyli nas „drugim Afganistanem”, wcześniej zaś „drugą Jugosławią”).

 

Tymczasem w rękach polskich łowców znajduje się ponad 300 tysięcy śrutówek i sztucerów, w tym wiele tysięcy egzemplarzy z celownikami optycznymi, które z powodzeniem mogłyby posłużyć za broń parasnajperską. I co? Mimo pokaźnego arsenału w prywatnych rękach, lasy jakoś nie spływają krwią bratnią, na ulicach nie szaleje wojna domowa, a przedstawiciele braci łowieckiej nie odstrzeliwują skonfliktowanych z nimi sąsiadów. Mimo iż myśliwi mają być, w zależności od inwencji afektowanych oskarżycieli, „ludźmi ogarniętymi morderczym szałem” bądź też „zimnymi psychopatami”…

 

Prawda, że świat nie jest idealny. Niekiedy słychać sarkania na nowobogackich, którzy etykę łowiecką mają za nic. Sporadycznie zdarzają się postrzelenia ludzi, wynikające z czyjejś (strzelca lub ofiary) nieostrożności, głupoty czy po prostu nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Jednakże przypadki nieuzasadnionego użycia broni bywają także wśród policjantów, żołnierzy czy pracowników ochrony. W naszym kraju nieporównanie częściej niż od ran postrzałowych ludzie giną w wypadkach komunikacyjnych, jakże często z winy nieodpowiedzialnych kierowców – a przecież nikt myślący nie obwinia z tego powodu rzeszy uczciwych użytkowników automobilów, ani nie żąda zakazu posiadania pojazdów mechanicznych.

 

Czas umierania

Tak naprawdę nagonka na łowiectwo to kolejna odsłona pacyfistycznego kulturkampfu.

 

To przejaw choroby naszych czasów, w których egzaltowani młodziankowie doznają omdleń, gdy ktoś każe im wziąć do ręki „narzędzie służące do zabijania” i mierzyć do tarczy przedstawiającej sylwetkę człowieka bądź zwierzęcia. Zniewieścienie społeczeństw Zachodu dawno przekroczyło punkt krytyczny, z którego to faktu ktoś z pewnością nie omieszka skorzystać. Natura bowiem nie znosi próżni.

 

Andrzej Solak

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij