22 marca 2019

Proboszcz parafii w Bayamo na Kubie: ściany mają uszy, a sąsiad lornetkę [WYWIAD]

(© Jorge Royan / http://www.royan.com.ar)

Ściany mają uszy, a sąsiad lornetkę, dlatego lepiej pewnych rzeczy nie mówić, najlepiej w ogóle nie myśleć. To jest taki mur, który się spotka – o swojej pracy i ewangelizacji opowiada ksiądz Adam Wiński, proboszcz parafii w Bayamo na Kubie.

 

Skąd pomysł wyjazdu na Kubę?

Wesprzyj nas już teraz!

Motywacja była bardzo dziwna, ale taka prosta. W kapłaństwie – aby odważnie i tak do końca pójść za Chrystusem. A jak to było z Kubą? Zmęczyłem się już Polską i Europą, w której ludzie mają wszystko i postanowiłem wykorzystać to, że jeszcze jestem młody i wyruszyć gdzieś dalej. Ale pomyślałem sobie, że jak sam wybiorę kraj – miałem kolegów w Peru, Argentynie, Boliwii i odwiedziłem te kraje, aby poznać rzeczywistość – będę ciągle niezadowolony – że za zimno, za gorąco, że góry, że morze, że klimat – ciągle będzie coś nie tak. Biskup zostawił mi wolność. Po odprawieniu nowenny do Ducha Świętego w ciągu jednej nocy wysłałem mejla do stu biskupów do krajów, w których rozmawia się po hiszpańsku, myśląc sobie, „który pierwszy odpowie, tam pojadę”. Wyszła Kuba. Kraj, o którym nic nie wiedziałem, w którym nigdy nie byłem i o którym nawet nie myślałem. I dlatego tutaj jestem. Najpierw postawiłem sobie takie dwa warunki, gdzie nie chcę jechać: tam, gdzie nie ma Polaków i gdzie jest klimat tropikalny. Na początku Kuba nie miała Polaków, a klimat wybitnie tropikalny.

 

Czyli warunki nie spełniły się.

Nie, ale to był „kaprys” Pana Boga.

 

Jak wygląda praca księdza na Kubie?

Praca na Kubie jest ewangeliczna. Polega na szukaniu ludzi. Tu nie wystarczy zadzwonić dzwonem i ludzie zbiegną się do kościoła, ale trzeba pukać od drzwi do drzwi, aby spotkać się z człowiekiem i zaprosić go. A wszystko opiera się na relacji przyjaźni. Tu ksiądz nie jest urzędnikiem, nie ma takich sformalizowanych form, ale jest relacja bliskości i ludzie wtedy idą za kapłanem, idą za jego człowieczeństwem. To jest zadanie trudne – istnieje taka bariera do przełamania dla misjonarzy, ale to przynosi konkretne owoce. Kościół tutaj nie jest liczny dlatego, że wyrosły trzy pokolenia w zupełnym bezbożnictwie. To tak, jakby nasi dziadkowie i rodzice nic o Panu Bogu nie słyszeli. Dlatego Kościół nie jest tutaj liczny, ale dzięki temu jest taki domowy. Praca jest podobna jak w Polsce, ale trzeba pokonywać długie odległości. Jeden ksiądz pomiędzy sobotą i niedzielą ma około 8-9 Mszy Świętych, co w Polsce jest nawet niedozwolone, dojeżdżając po 30-50 km i odwiedzając małe wspólnoty – przy naszej mentalności ktoś by powiedział „nie ma sensu jechać do 10 osób”. Ale Chrystus miał 12 i to połowa nieudaczników i im też nie wszystkim się udało. Na tym polega piękno szukania człowieka i cieszenia się tymi, którzy są w Kościele. Ale jest ich mało.

 

Mam sprzeczne informacje. Ksiądz mówił, że na Kubie katolików jest około 2 proc., a ja czytałem w moim przewodniku turystycznym, że jest ich 85 proc. Skąd taka rozbieżność?

Zależy kto robi statystyki. Jakby się przyjęło liczbę ochrzczonych, to będzie jedna rzeczywistość. Jakby się przyjęło liczbę praktykujących, to będzie druga rzeczywistość. Jeśli te statystyki zrobiło się w Hawanie, to być może tam będzie tylu ochrzczonych. To nie znaczy, że będą to ludzie praktykujący. Generalnie ewangelizacja dotyczyła wielkich miast, jak Hawana czy Santiago i tam byli obecni księża, a na wsie księża w ogóle nie docierali. Podam dwa takie obrazy bardzo konkretne. Pierwsze pytanie na lotnisku, kiedy przyleciałem: „kim Pan jest?”. Odpowiedziałem, że jestem księdzem. I pani robi takie wielkie oczy: „a co to znaczy? Co robi ksiądz?”. Pierwsze zetknięcie z tym, że dorosły człowiek w wielkim mieście pracujący z ludźmi nie wie, kim jest ksiądz. Drugi obraz: jak zacząłem wyruszać na wsie, gdzie nigdy żadnego kościoła nie było, to jechałem z figurką Matki Bożej, myśląc sobie, że gdzie ja nie poradzę, to kobieta i Matka Boża poradzi sobie na pewno. I jak tam docierałem, to dorosłe kobiety pytały: „a to dziecko, które trzyma ta pani, to jest chłopczyk czy dziewczynka?”. Czyli Ewangelia jeszcze nie dotarła do tych ludzi.

 

Jak wygląda sytuacja Kościoła katolickiego na Kubie?

Ewangelizacja na Kubie przed rewolucją to były wielkie ośrodki miejskie, a na wieś ksiądz docierał jeden raz – chrzcił wszystkie dzieci i jechał dalej. Choć po rewolucji w głównych miastach były kościoły, to były to kościoły objazdowe, bo na Kubie nie było nawet 200 kapłanów. W czasach rewolucji połowę kapłanów wygnano – wszystkich obcokrajowców i wielu Kubańczyków, którzy musieli opuścić kraj. Życie zakonne zostało zlikwidowane, siostry zakonne również opuściły kraj. Ośrodki Kościoła zostały odebrane i ludzie nie mieli żadnego związku z Kościołem. Nie mogli publicznie wyznawać wiary, nie mogli chrzcić swoich dzieci, a ci, którzy się sprzeciwiali, spotykali się z konsekwencjami, takimi jak utrata pracy, utrata domu. To też prowokuje kolejne problemy. Takie zderzenie dwóch społeczności ludzi sprzed rewolucji i ludzi porewolucyjnych. W tym pierwszym pokoleniu takim bardziej wolnym pierwszym przedwiośniem była wizyta Jana Pawła II w roku 1998. Nowi ludzie zaczęli przychodzić do Kościoła, ale pomiędzy pokoleniami był ogromny konflikt, bo wielu tych nowych pracowało w organizacjach, które walczyły z tą ekipą starą w Kościele. Do tej pory trzeba pracować nad taką teologią pojednania, by zabliźniać te rany pomiędzy pokoleniami.

 

Kiedy ta liberalizacja nastąpiła?

Jeszcze nie nastąpiła. Pozwolili na przyjazd kapłanów. To był 1998 rok. To Jan Paweł II pertraktował dla Kościoła, aby wprowadzić Boże Narodzenie jako dzień wolny. Wcześniej 25 grudnia normalnie się pracowało. Oprócz tego pozwolono na przywóz na Kubie wielkiej ilości Pisma Świętego, naczyń liturgicznych potrzebnych do sprawowania sakramentów i pozwolono na przyjazd większej liczby księży-obcokrajowców. Wcześniej to było takie półlegalne, półoficjalne. Pozwolono na przyjazd kapłanów, ale byli nieliczni, bo system bardzo mocno to regulował. Do tej pory ksiądz na Kubie ma pozwolenie na rok, dwa i za każdym razem partia odnawia to pozwolenie, aby w pewien sposób kontrolować sytuację.

 

Jakie są jeszcze inne trudności w pracy księdza na Kubie?

Oprócz tych trudności związanych z systemem jest ogromna nieufność społeczna, polegająca na systemie donoszenia i pracowników bezpieki, którzy wszystko widzą, słyszą i wiedzą. Tak jak to było u nas. Ściany mają uszy, a sąsiad lornetkę, dlatego lepiej pewnych rzeczy nie mówić, najlepiej w ogóle nie myśleć. To jest taki mur, który się spotka. A zarazem w systemie edukacji jest taka ogromna nagonka na Kościół. Dla nich to synonim inkwizycji, Watykan, który wykorzystywał ludzi i Hiszpanie, którzy bili i poniżali ludność plemienną, która tu była. Taki obraz Kościoła oni tutaj mają. Dlatego też misją Kościoła jest też takie „oswajanie” tych ludzi niezwiązanych z Kościołem, wszelkie inicjatywy społeczne, kulturalne, aby pokazać ludziom, że Kościół nie gryzie, że nie jest niebezpieczny, ale że stwarza przestrzeń religijną, społeczną, kulturalną, przyjazną człowiekowi. Drugą taką trudnością bardzo konkretną są różnego rodzaju sekty o podłożu protestanckim, które dotarły tutaj z Ameryki Północnej i bardzo konkretnie i wyraźnie atakują Kościół, księży i sieją nieufność. Kolejnym zagrożeniem – o podłożu politycznym – są wszelkie próby narzucenia jako religii kubańskiej religii afrokubańskiej. To są te wszelkie wpływy santerii, obecne w muzyce, kulturze, telewizji. Jak się mówi o religii, zawsze spotka się kogoś w białym ubraniu, który będzie mówił o religijności bez Pana Boga. I to jest także zadanie dla Kościoła, aby te przestrzenie w jakiś sposób ewangelizować.

 

Czy może ksiądz wyjaśnić, co to jest ta santeria?

Religie o podłożu afrokubańskim dotarły tutaj wraz z niewolnikami. Już Kolumb, kiedy dotarł na Kubę, napisał, że jest to piękna wyspa, ludzie wspaniali, ale bardzo leniwi nienadający się do pracy. Dlatego od samego początku, aby wydobywać surowce naturalne, jak miedź czy wykonywać prace przy trzcinie cukrowej wykorzystywano niewolników pochodzenia afrykańskiego, głównie z doliny rzeki Niger. Hiszpanie, aby utrzymać ich w jedności i posłuszeństwie, narzucali im religię chrześcijańską. Oni pozornie wyznawali religię chrześcijańską, ale postaciom tej religii nadawali swoje znaczenie. I tak Matka Boża to jest Oczoła, bogini morza i kiedy patrzyli na wizerunek Matki Bożej, oddawali cześć swoim bóstwom pogańskim. Łazarz to jest bóstwo ziemi. Każdemu nadawano swoje odpowiedniki. Hiszpanie cieszyli się, że oni się modlą, a oni zachowali swoje religie plemienne. Z tym, że z biegiem czasu te religie zaczęły mieć coraz mniejsze znaczenie, zaczęły wymierać. Kościół ewangelizował i tłumaczył ludziom pewne wartości. Współczesnym zagrożeniem są te religie afrokubańskie, którymi interesują się ludzie z zewnątrz, np. z Europy, USA. Przyjeżdżają, by uczestniczyć w tych dziwnych rytach, płacą za to grube tysiące. Teraz jest to akcja taka bardzo komercyjna.

 

Jak Kościół na Kubie jest finansowany?

To jest chyba jedyny Kościół, który nigdy by się nie utrzymał, gdyby nie było pomocy z zewnątrz. To jest najbiedniejszy Kościół na świecie. Wszelkie pieniądze, które udaje się pozyskiwać, są z zewnątrz. Gdyby one się skończyły, ksiądz nie miałby nawet na paliwo przy tych dochodach, które są na Kubie. Dostałby pensję normalną, czyli równowartość 10 dolarów, przy czym litr paliwa kosztuje 1 dolar, butelka oliwy kosztuje 2 dolary, więc niemożliwe byłoby jakiekolwiek dzieło ewangelizacji. Staramy się o pieniądze z USA, Niemiec, ze Szwajcarii i gdziekolwiek są misjonarze-obcokrajowcy. Z Polski z tzw. żebraniny, kiedy to ksiądz rusza po parafiach i zwyczajnie prosi o pieniądze, które w pierwszej linii są na ewangelizację – na paliwo i na dotarcie do ludzi.

 

Jak ksiądz radzi sobie z trudnościami aprowizacyjnymi na Kubie?

To wszystko są przejściowe trudności trwające prawie 60 lat i można się do tego przyzwyczaić. Trzeba tylko sobie przestawić pewne wartości i przypominać sobie, po co się tutaj jest. Skoro ludzie tu żyją, to ja jestem w po stokroć lepszej sytuacji, bo raz w roku jadę do domu, mogę wymienić zniszczone ubrania, najeść się porządnie na zapas. Ale te przejściowe trudności męczą. Jak kiedyś wracałem do parafii, lał porządny deszcz, w samochodzie było po kostki wody, musiałem zdjąć buty, skarpety, zimno. Okazało się, że nie ma prądu, odkręcam wodę – nie ma wody, bo pękła rura. W takim momencie człowiek ma jedną myśl – aby zapaść się pod ziemię. Idę do kaplicy i mówię do Jezusa: „zrób coś z tym, bo zaraz spakuję walizkę i wyjadę”. Wracam do pokoju i kładę się na łóżku. Ktoś puka do drzwi. Wchodzi kobieta przykryta płaszczem i przynosi dwa ziemniaki. Mówi: „wyhodowałam je księdzu, bo w Polsce ziemniaki je się codziennie”. To jest to ewangeliczne, że po stokroć więcej otrzymuje się na Ziemi. Wszystko wynagradza w minutę.

 

Czy udało się księdzu kogoś nawrócić na Kubie?

Wiele osób udało mi się nawrócić, ale raczej spotkać, bo to Pan Bóg nawraca w ostateczności. Siadałem przed swoim domem, ludzie przechodzili i pytali o cokolwiek, dosiadywałem się do ludzi w parku, rozmawiałem z nimi i tak udało mi się wielu dziwnych ludzi pozyskać. To jest taka praca, jak to robił Jezus. Spotkać się bezpośrednio z człowiekiem twarzą w twarz, ale potem w tym procesie nawrócenia przygotowanie dorosłych do chrztu świętego trwa dwa lata. Tak, by mogli poznać Kościół, wiedzieli cokolwiek i zadecydowali sami, czy to jest dla nich. A później stworzyłem takie siatki i grupy, żeby inni nawracali innych, zapraszali swoich kolegów z pracy, chłopcy zapraszali dziewczyny i powoli te wspólnoty rosły. Takie osoby, które są nowe, można liczyć w dziesiątkach, które w jakiś sposób za moim pośrednictwem znalazły się w Kościele, ale teraz uczestniczą w procesie nawracania innych.

 

Czyli można powiedzieć, że ma ksiądz duże osiągnięcia.

Pan Jezus wszystko robi w Kościele. Trzeba tylko dać się mu prowadzić. Ale przydarzyło mi się wiele dziwnych momentów. Historyjka sprzed kilku miesięcy: pojechałem do szpitala odwiedzić jedną kobietę ze wspólnoty. Przyszedł do mnie lekarz, protestant i mówi: „Pan jest księdzem, to proszę odwiedzić jednego chłopaka”. Poszedłem do niego i okazało się, że chciał się zabić, był pocięty, leżał pod kroplówką. Spojrzałem na niego, usiadłem obok i mówię do niego: „jaka szkoda, że ci się nie udało”. On na to: „co ksiądz mówi? Jak w ogóle można tak mówić?”. Odparłem: „przecież nie chciałeś żyć”. Posiedziałem z nim pół godziny i powiedziałem, że odwiedzę go jutro. Wróciłem następnego dnia i wtedy opowiedział mi swoją historię, o trudnościach, jakie miał w życiu. Zacząłem mówić o obecności Pana Boga, o krzyżu, że on rozumie jego sytuację, jego cierpienie, ale bez naciskania. Później dałem mu ewangelię i po trzech dniach zadzwonił, że wychodzi ze szpitala. Pojechałem go odebrać, bo nie miał nikogo i odwiozłem go do domu. Nawiązała się taka relacja. Chrześcijaństwo dzisiaj rodzi się nie z doktryny, nie z nawracania, a z osobistej relacji, prowadzenia człowieka do Pana Boga. A reszta to już jest tajemnica.

 

Czy duża liczba Kubańczyków jest nieochrzczona?

Bardzo duża. W każdej parafii jest po 25 nowych osób, które przygotowują się do chrztu świętego. Jak przygotowuje się dzieci do chrztu świętego, miesięcznie chrzci się około 40-50 dzieci, to z tej pięćdziesiątki może pięcioro rodziców ma chrzest święty. W Polsce oboje rodzice i rodzice chrzestni muszą być ochrzczeni i do tego potrzeba jeszcze pięć świstków. Ja tu przyjąłem inną zasadę: każda odpowiedź rodzicom dziecka jest dobra, byleby nie powiedzieć NIE. Bo jak ksiądz powie NIE, to Kubańczyk już więcej nogi nie postawi, a kobiety nawet nie puści do kościoła. Trzeba ludziom pomagać i wyjaśniać pewne sprawy. Ja wprowadziłem zeszyt, w którym zapisuję adres dziecka, datę urodzin i w pierwsze urodziny odwiedzam dziecko z mydełkiem albo z obrazkiem. I potem za 7 lat zaprosi się te dzieci na katechezę. Na siebie przejmuję odpowiedzialność i kreatywność, aby coś z tego potem mogło być.

 

Poza księdzem ma Kubie jest więcej polskich księży. Są też siostry zakonne…

Polskie siostry ze Zgromadzenia Bożego Miłosierdzia z Krakowa-Łagiewnik od 1,5 roku prowadzą bardzo regularną akcję, która przyjęła już formę struktur, pomagając ocalić dzieci od aborcji. Polega to na tym, że siostry lub ich współpracownicy są obecni w tych miejscach, gdzie dokonuje się aborcji i rozmawiają z tymi kobietami, młodymi dziewczynami, tłumacząc im wartość życia. Ale też nie sztuką jest powiedzieć „nie zabijaj”, kiedy ludzie mają różnego rodzaju trudności życiowe i materialne. Dlatego później przez dwa lata po porodzie dziecka towarzyszą rodzinie z konkretną pomocą materialną. Do tej pory ocaliły już 40 dzieci.

 

Dziękuję za rozmowę i życzę jeszcze większej liczby nawróceń.

 

Rozmawiał Tomasz Cukiernik

 

Wywiad został przeprowadzony 17 lutego br. w Bayamo

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij