Afera z krakowskimi psychoterapeutami, którzy składając donos na byłych klientów sprawili, że tylko ingerencja mediów chwilowo ocaliła trójkę dzieci od zesłania do domu dziecka, silnie podważyła społeczne zaufanie do psychologów.
Widzę w internecie dosłownie setki wpisów typu: „nigdy nie ufaj psychologowi, jeśli masz problem, musisz sobie sam poradzić, a dzieci trzeba uczyć, że nigdy nie odpowiada się twierdząco na pytania, czy rodzice dają czasem klapsa lub podnoszą głos”. Afera podważyła zaufanie społeczne do zawodu psychologa. Czy słusznie?
Wesprzyj nas już teraz!
Certyfikacje
Jeszcze na studiach uczono mnie, że tytuł magistra psychologii nie daje uprawnień do prowadzenia terapii. Dopiero specjalistyczne studia podyplomowe, superwizje i certyfikacje stwarzają taką możliwość. Powód jest oczywisty: chodzi o to, by terapeuta nie oceniał klienta przez pryzmat własnych problemów i mechanizmów obronnych, bo może mu wyrządzić krzywdę. To kwestia dojrzałości i odpowiedzialności. Rodzi się jednak pytanie, czy zdobywane latami za ciężkie pieniądze certyfikacje rzeczywiście spełniają swoje zadanie?
Pierwszy problem wynika z programu nauczania psychologów. W czasie studiów (specjalizacja: psychologia kliniczna) przez półtora roku serwowano nam ćwiczenia z programowania neurolingwistycznego (NLP). Prowadzący z dumą podkreślali, iż swoim zakresem zajęcia pokrywają się z pełnym kursem NLP dla zaawansowanych, tyle tylko, że bez certyfikacji. Dopiero kilka lat po studiach dowiedziałam się, że NLP (podobnie jak kilka innych przedmiotów „akademickich”) nie ma żadnych podstaw naukowych i jest praktycznie czystą szarlatanerią. Zupełnie niedawno z kolei spotkałam się z praktyką doradzania przez dyplomowanego seksuologa w sytuacji problemów intymnych między małżonkami, „dodania pikanterii pożyciu” przez fantazjowanie, np. o gwałcie czy seksie grupowym, oglądania pornografii lub wręcz z polecaniem zasięgnięcia rady seksterapeuty, który w praktyczny sposób (podejmując współżycie z klientem za zgodą żony czy męża) nauczy nowych umiejętności erotycznych!
Teoretycznie obowiązujące psychologów wskazówki etyczne bywają łamane. Nie znam skali zjawiska, jednak dr Particia Farrell (psychoterapeutka) w książce pt. How to be your own psychoterapist pisze o nagminnym obmawianiu pacjentów przez terapeutów i zdarzającym się bardzo często podejmowaniu z nimi współżycia. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego psychoterapeuta, świadomy władzy, jaką daje mu nad klientem proces terapeutyczny wykorzystuje go seksualnie? Nie wiem, może to (mam nadzieję) problem marginalny, niezwykle rzadko się zdarzający. Fakt faktem, że krakowscy terapeuci, którzy zdecydowali o odebraniu rodzicom dzieci mają wszelkie niezbędne do wykonywania zawodu uprawnienia, o czym piszą na stronie będącej ich wizytówką. Mimo to wykazują się niewiedzą na temat badań psychologicznych udowadniających, że biologiczni rodzice w niskokonfliktowej rodzinie stanowią najlepsze środowisko wychowawcze dla dzieci (nawet jeśli zdarzają im się błędy). Nie trzeba zresztą badań naukowych, by stwierdzić, że nawet kiepscy rodzice są lepsi od domu dziecka. To kwestia zdrowego rozsądku i minimalnej wiedzy o tym, czym jest dom dziecka.
Czy nikomu nie można wierzyć?
Mam znajomą, która cierpiąc na depresję udała się do renomowanej pani psycholog, która „udowodniła jej”, że przyczyną depresji jest toksyczne poczucie winy generowane przez nauczanie Kościoła. Znajoma jak depresję miała tak ma (aktualnie w miarę pod kontrolą, na antydepresantach), ale wiarę w Boga straciła. Od tego czasu polecam ludziom szukającym pomocy, by próbowali znaleźć terapeutę podzielającego ich światopogląd. Czy to jednak wystarczy?
Przyjaciółka w kryzysie małżeńskim zwierzyła mi się po pierwszej sesji u „zaufanej, katolickiej” pani psycholog: „Wiesz co mi powiedziała? Że spokojnie mogę wnieść sprawę o stwierdzenie nieważności małżeństwa. Czyli co, przez kilkanaście lat żyłam w konkubinacie?”. Z terapii wyszła i nie wróciła. Z mężem jakoś się dogaduje. Rozmawiałam niedawno towarzysko z psychoterapeutą. Stwierdził, że fakt bycia katolikiem oznacza tyle, że Bóg osobiście jest dla niego ważny, jednak swój światopogląd zostawia na kołku w poczekalni do gabinetu. Czy to właściwe?
Moim zdaniem, problem wymaga zupełnie innego podejścia. Jestem katolikiem, to znaczy jestem godny zaufania. Właśnie moja wiara skłania mnie do tego, bym był profesjonalistą, szanował każdego człowieka i zostawiał mu wolność. Mój katolicyzm zmusza mnie do jeszcze większego profesjonalizmu, bo czerpię siły nie tylko z własnych umiejętności, ale i od Pana Boga, który nakłania mnie do niesienia pomocy każdemu bez wyjątku. A to jeszcze wzmacnia mój szacunek wobec osoby ludzkiej, jej wolności. Właśnie dlatego, że przyznaję mu godność Dziecka Bożego, daję mu pełną wolność. Jednocześnie nie mogę odwiesić na kołku Pana Boga na czas terapii. Jeśli widzę, że klient zmierza w kierunku szkodliwym dla niego lub bliskich mu osób, muszę mu to powiedzieć.
Zachwyca mnie fakt, że porządna, solidna, niezniszczona poprawnością polityczną nauka – medycyna i psychologia – potwierdzają, że to czego od dwóch tysięcy lat naucza Kościół w zakresie moralności jest jednocześnie najzdrowsze dla człowieka.
Wynika z tego kolejne zobowiązanie związane z byciem katolikiem, a zatem profesjonalistą: konieczność ciągłego weryfikowania swej wiedzy. Nie wszystko, czego uczymy się na studiach psychologicznych jest naukowe, część to czysta ideologia, czasem zahaczająca wręcz o mitologię. Te rzeczy trzeba badać, a do psychologicznych autorytetów podchodzić ze zdrowym dystansem.
Szukającym pomocy z kolei polecam nie tylko zorientowanie się, jakie etykietki ma psychoterapeuta na wizytówce, ale jaki jest jego światopogląd, jak oceniana jest przez inych jego skuteczność, jakie są osobiste doświadczenia i przekonania na ważne dla terapii kwestie. A jeśli uważasz, że osobiste doświadczenia i przekonania terapeuty są jego osobistą sprawą, a dzięki profesjonalizmowi nie ma to żadnego wpływu na jego pracę… Hm… Twoja decyzja.
Bogna Białecka, psycholog