Wybory za nami. Wiadomo już kto wygrał i przegrał. Możemy się cieszyć: uniknęliśmy katastrofy, jaką byłoby zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego. Można powiedzieć: wygraliśmy. Ale, jak miał niegdyś powiedzieć król Pyrrus, gdy okupił zwycięstwo ogromnymi stratami: „jeszcze jedno takie zwycięstwo, a będziemy skończeni”. Bo przecież zwycięstwo prezydenta Dudy, choć nieskończenie lepsze od alternatywy, mimo wszystko oznacza przegraną katolickiej Polski.
Wybory prezydenckie roku 2020 postawiły wielu polskich katolików w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Z jednej strony kandydat promujący agendę lewicowych fanatyków, z drugiej: reprezentant formacji bezustannie hołdującej katolickim wartościom na poziomie retoryki i niemal zupełnie odrzucającej te wartości w praktyce. Z jednej strony: kandydat reprezentujący rozpuszczenie polskości w mętnym bagnie europejskości, z drugiej: kandydat reprezentujący postępującą statolatrię, przedstawiającą interesy partii jako interesy państwa, a interesy państwa jako interesy narodu, dokładnie wywracając relacje tych bytów na, nomen omen, lewą stronę. Wybieraliśmy między katastrofą a porażką. Cóż z tego, że jedna z tych opcji jest lepsza od drugiej? Jedno i drugie jest przegraną. Różnica dotyczy tylko skali.
Szczęśliwie nie musimy się zastanawiać nad konsekwencjami ewentualnego zwycięstwa Rafała Trzaskowskiego i jego formacji. Ale skoro zwyciężył Andrzej Duda to wypadałoby rozważyć konsekwencje zwycięstwa obozu rządowego.
Wesprzyj nas już teraz!
Nic, czy prawie nic?
Aby jednak ustalić te konsekwencje trzeba w pierwszej kolejności przypomnieć dotychczasowe podejście partii Jarosława Kaczyńskiego do postulatów prawicy, zwłaszcza postulatów w sferze zagadnień cywilizacyjnych. Nie stanowi wielkiej krzywdy dla PiS-u skwitowanie tych działania w sferze kultury jednym słowem: nic. Oczywiście, gdyby przyjrzeć się uważniej, zobaczylibyśmy, że to „nic” jest bardziej zniuansowane, że gdzieniegdzie podejmowano takie czy inne doraźne działania. Jednak żadne szerokie, systemowe rozwiązania nie zostały wprowadzone – ani w celu zawrócenia lewicowej nawały, ani nawet w celu jej zatrzymania.
Aby nie rozpisywać się nadmiernie wymieńmy zaledwie parę kluczowych słów: aborcyjne dzieciobójstwo; Konwencja stambulska; obwoźne cyrki ruchu LGBT; deprawacja młodzieży w szkołach; sprawiedliwa reprywatyzacja; roszczenia żydowskie wobec tzw. mienia bezspadkowego; lewicowa cenzura na portalach internetowych. To są tematy, w których zrobiono niewiele – czasem zupełnie nic, czasem więcej niż nic, ale zawsze według tego samego klucza: za wszelką cenę unikano rozwiązań systemowych, choćby i były na wyciągnięcie ręki (w przypadku dzieciobójstwa, rozwiązania systemowe wręcz blokowano); działania obozu rządzącego i prezydenta ograniczały się do doraźnych gestów, reakcji na wybrane sytuacje, a najczęściej w ogóle braku realnej reakcji poza sferą retoryki.
Naród na pasku partii
Po pięciu latach takich działań trudno byłoby na poważnie zakładać, że rządzącym po prostu coś źle wychodzi, że popełniają błędy, czy że nie czują się na tyle silni, aby otwierać kolejne pola walki. Przecież w innych sferach życia publicznego zademonstrowano nam wiele razy działania stanowcze, szybkie i sprytne. To zaś prowadzi do wniosku, że mamy do czynienia ze świadomym kunktatorstwem. Ewentualnie godzono się na doraźne, częściowe rozwiązania – ale tylko w tych sferach, które mogą wzmocnić partię. Kwintesencją takich działań jest choćby reforma sądownictwa czy mediów publicznych, która sprowadziła się do wymiany jednych upartyjnionych kadr na drugie i, przy okazji, zniszczenia resztek pozorów bezstronności sądownictwa. Ale czy to problemem, skoro partia zyskała, a zysk dla partii to zysk dla państwa?
Wymiana personelu. Zmiany zawsze osobowe, nigdy systemowe. Nigdy nie usuwa się przyczyn problemów: tworzy się tylko sytuację, w których urzędnik lub polityk może dany problem załagodzić lub zastopować na czas nieokreślony. W ten sposób stworzono poczucie zależności, gdzie bezpieczeństwo (rozumiane również w sensie zagrożeń cywilizacyjnych) i dobrobyt Polaków zależy od dobrej woli partii rządzącej. Ile razy słyszeliśmy i w jak wielu różnych okolicznościach, że dopóki „my” rządzimy, to nie musicie się martwić? Ostatnio właśnie te słowa, tym razem z ust prezydenta, padły na wiecu wyborczym, gdzie miały zapewnić nas po raz kolejny, że PiS ma na oku sprawę tzw. roszczeń żydowskich.
Przecież jednak za każdym razem, gdy słyszeliśmy te słowa, można było w nich wyczuć również zawoalowaną groźbę: o to nie będziecie się musieli martwić, chyba że nas nie wybierzecie na następną kadencję. W tym kontekście trzeba by również wiele naiwności, aby nie dojść do wniosku, że jednym z kluczowych interesów PiS-u było i jest kreowanie najsilniejszej możliwej binarnej struktury polityki, gdzie agresywnie zwalczają się dwa obozy. Rzecz jasna, ten dualizm był ochoczo wspierany przez drugą stronę i w konsekwencji przez pięć lat obserwowaliśmy jak dominująca po stronie opozycyjnej Platforma Obywatelska skręcała coraz mocniej w lewo, aby tym wyraziściej odcinać się od postulatów rządzących. Ów proces sztucznie wyhamowano tylko na chwilę w ostatnich tygodniach kampanii prezydenckiej, gdy eksperci Rafała Trzaskowskiego uświadomili sobie, że agresywne lewackie postulaty mogą zniweczyć jego szanse na zwycięstwo wyborcze.
Niestety, lewoskręt w Platformie bynajmniej nie wiąże się z analogicznym prawoskrętem w PiS-ie. W PO (i w innych partiach tzw. opozycji totalnej) nastąpiła poważna wymiana kadr i rozwój powiązań z zagranicznymi organizacjami promującymi „tolerancję” oraz „demokrację” – zaciągnięto swego rodzaju długi wdzięczności wobec tychże środowisk, a ich anty-wartości wciągnięto na sztandary tak jednoznacznie, że nie może być cienia wątpliwości, iż dojście tej części opozycji do władzy oznaczałoby błyskawiczne wcielenie w życie ich postulatów. Tymczasem w obozie rządzącym, jeśli zachodzi wymiana kadr, postępuje ona w kierunku jeszcze bardziej „umiarkowanych”, jeszcze bardziej bezideowych. Ludzie ideowi – kiedy się zdarzają – służą tylko jako listek figowy: mają pokazywać „prawicowość” PiS-u, ale nic nie mogą realnie osiągnąć. O ile doły partii mogą być realnie prawicowe, o tyle dla wierchuszki prawicowość jest tylko cyniczną retoryką. Retoryką wystarczająco agresywną i głośną, aby zwolennicy opozycji mogli cały czas się bać, iż lada chwila zły PiS zakaże aborcji i zamknie homoseksualistów w obozach koncentracyjnych – ale nie podpartą jakimikolwiek działaniami – ani ofensywnymi, ani chociażby przygotowaniem obrony przed kontratakiem wroga.
Jeszcze jedno takie zwycięstwo…
Skala mobilizacji przeciwnika jest imponująca: Trzaskowski przegrał zdobywając jednak więcej głosów niż zwycięzca jakichkolwiek wcześniejszych wyborów prezydenckich poza Lechem Wałęsą. Nie ma znaczenia, jak wielu z tych wyborców głosowało nie za opozycją, ale przeciwko rządowi, zniechęceni nie tyle zaniedbaniami, co licznymi szkodliwymi działaniami, wyzyskiem podatkowym, biurokratyzacją kraju czy łamaniu podstawowych swobód pod płaszczykiem pandemii. Fakt pozostaje faktem: otarliśmy się o włos o zwycięstwo lewicowej ekstremy. Bynajmniej nie tylko dzięki mobilizacji opozycji. Indolencja rządzących była tak wielka i tak oczywista, że prezydent Duda ostatecznie swe zwycięstwo zawdzięcza tym, którzy mają go szczerze dosyć, a wybrali go tylko z obawy przed alternatywą. Symbolem tego wyboru jest hasztag #MimoWszystkoDuda. Te słowa równie dobrze mogły być sloganem wyborczym prezydenta, bo ci, którzy przeważyli szalę zwycięstwa na jego stronę, nie wierzyli już ani jednej obietnicy.
Co dalej? Każdy rok będzie zwiększał determinację strony przeciwnej, przy dalszej indolencji strony rządzącej. Zapewne dalej będziemy słuchać o tym, że póki oni rządzą, będzie zawsze świecić słońce. Ale słońca, tak naprawdę, nie widzieliśmy od lat, a horyzont zasłaniają ciężkie ołowiane chmury nawałnicy.
Pyrrusowe zwycięstwo. Rezerwy paliwa potrzebnego do dalszych zwycięstw rządzącej formacji są wyczerpane, a frustracja wobec ich błędów, socjalistycznych rozwiązań i przeraźliwej statolatrii będzie dalej narastać. Przekupstwa też się skończyły – po katastrofalnej walce z pandemią nie będzie już czego rozdawać. Nowym paliwem byłby tylko konkret. Cóż, być może w swej drugiej kadencji prezydent Duda, jak mają nadzieję niektórzy komentarzy, zmieni swoje nastawienie, zmuszając PiS do realnych działań. Oby tak było – ale jest to wątpliwa nadzieja. Przez pięć lat Andrzej Duda odkładał na bok prawicowe obietnice, aby tylko zdobyć drugie pięć lat. To nam mówi wszystko o jego wewnętrznej hierarchii wartości.
Pyrrusowe zwycięstwo. Dla PiS-u, który roztrwonił resztki dobrej woli na prawicy, następnego może już po prostu nie być. Za trzy lata, przy wyborach parlamentarnych, prawdopodobnie zniknie nawet ta mizerna osłona cywilizacyjna, jaką jest obecna formacja rządząca. Wydaje się, że jedyną siłą zdolną do wzrostu jest po prawej stronie obecnie tylko Konfederacja. Nie miejsce tu, aby oceniać zalety i wady formacji, której wyborcy głosowali na Dudę, na Trzaskowskiego, i na nikogo w mniej więcej równych proporcjach. Jeśli jednak chcą być tymi, którzy powstrzymają nadchodzącą katastrofę, prezentując autentyczną alternatywę po prawej stronie – przed nimi bardzo pracowite trzy lata.
Jakub Majewski