Rozmowa z Tomaszem Rowińskim, autorem książki „Czy Jezus mógł się przeziębić? Rozmowy o człowieczeństwie Boga”.
Dlaczego dziś wielu ludzi zapomina o tym, że Pan Jezus jest Bogiem? Jego Boskość jest odrzucana i staje się naszym „kumplem”, albo adresatem próśb i skarg. Chyba nie tak winniśmy odnosić się do Boga?
Wesprzyj nas już teraz!
Mimo wszystko, taka postawa relacji z Panem Jezusem, jest jakimś wyrazem przekonania o Jego Boskości. Nie zwracamy się tak do kogoś, kto nie jest obecny przy nas, o kim nie myślimy, że jest Bogiem. To jedna sytuacja.
Oczywiście w Kościele widoczna jest banalizacja przekazu religijnego oraz języka, tego w jaki sposób zwracamy się do Pana Boga. Taka forma wynika z obecnego w katolicyzmie od dwudziestego wieku prądu, niechęci do patosu, rytuału. Widać tu wpływy personalizmu czy kultury demokratycznej. Zniesienie hierarchii w życiu społecznym przenosi się na nasze myślenie o religijności.
O ile w warstwie prywatnej jest to jeszcze do zaakceptowania, to gorzej jest, gdy Kościół przekazuje nam taki obraz Chrystusa w ogóle. Oczywiście Pan Jezus chce być z nami w bliskiej relacji i w indywidualnej modlitwie nie musimy być przesadni np. w tytułowaniu Go. Jednocześnie jednak powinniśmy z szacunkiem zwracać się do Boga, Ojca, Syna czy Ducha Świętego. Niemniej kiedy słyszymy w kościele zachęty typu – wejdźcie na ołtarz, dotknijcie tabernakulum – a zdarzają się takie rzeczy np. w grupach charyzmatycznych, to widać, że coś zostało tu zaburzone.
Czym innym jest zatem to, jak rozmawiamy z Panem Jezusem w duchu, a czym innym, gdy działamy w przestrzeni publicznej, kościelnej, która siłą rzeczy jest reprezentacją pewnych wartości i zasad, w tym szacunku do Boga, ale i człowieka. Przecież nie traktujemy np. prezydenta jak kumpla. Dlaczego zatem księża, a za nimi świeccy tak chcą traktować Pana Jezusa, Jego świętą obecność w postaciach Eucharystycznych?
Niestety widać tu pewien nurt infantylizacji i jest on powiązany z kryzysem liturgii jaki obserwujemy od lat. Przecież liturgia jest widzialną reprezentacją szacunku i dystansu, który jest między człowiekiem a Bogiem. Tu nie chodzi o to, że Bóg jest daleko, ale o umiejscowienie człowieka w jego doczesnym losie. Przychodzimy na Mszę i doświadczamy właściwej relacji z Bogiem – pełnej szacunku. Z drugiej strony Bóg przychodzi do nas w Komunii i staje się nam bardzo bliski.
Tradycyjna liturgia, ta w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego daje nam siłę do powrotu do świata i stawia nas w dobrej relacji z Bogiem. Tego często dziś brakuje. Gdy sami, z własnej woli zbliżamy się zbytnio do postaci boskich, to mogą się nam one wydać banalne i będzie to pokusa by pozwalać sobie na zbyt wiele.
Mamy zatem Mszę posoborową ze swymi „ubogaceniami” oraz tradycyjną liturgię. I w praktyce, wciąż to ta pierwsza forma przyciąga więcej wiernych…
Nie stawiałbym tej sprawy w kategoriach przyciągania. Pamiętajmy, że w polskim kościele doświadczenie Mszy tradycyjnej jest niszowe. Oczywiście widać tu nałożenie dwóch nurtów. Ten antyrytualny mocno „przeorał” świadomość katolicką w XX wieku. Zaowocował przeświadczeniem, że emocjonalność doświadczenia, przeżycia jest równoznaczna z doświadczeniem Boga i tak coś zostało utracone. Ludzie utożsamiają świętość z jakimś rodzajem zabawy.
Taniec w kościele na być wyrazem autentyczności?
Tak naprawdę w kulturze taniec też był zawsze pewną formą rytualna, ale nie powinna ona mieć miejsca np. w czasie liturgii. Tu można mówić wiele o zmianie mentalności człowieka. Była ona przedmiotem badań antropologów, wspomnę tu prace naukowe Mary Douglas, czy Victora Turnera. Spójrzmy jednak na ostatnie kilkanaście lat jakie minęły od wydania Summorum Pontificum (2007). Zobaczmy jak „stara” Msza na nowo jest obecna. I jest ważna się okazał dla młodych ludzi, młodych rodzin, młodych pokoleń.
Tak się dzieje np. we Francji, gdzie odprawia się znacznie więcej „starych” Mszy niż w Polsce. Jej nowa obecność w Kościele ma długofalowy charakter. I nie jest to zaproszenie do zabawy. Ta ma szybki mechanizm wciągania człowieka. Jest prostym rytuałem bazującym na procesach chemicznych jakie mają miejsce w naszym organizmie. Wchodzimy szybko w zabawę, włączamy się w rytm, dobrą atmosferę, endorfiny pracują…
Tymczasem pierwsze doświadczenie wielu osób, które trafiły na „starą” Mszę było na początku trudne. To uczucie pewnego zakłopotania, braku zrozumienia co się tu dzieje, o co chodzi. Wielu ludzi to przeżywa, ale zostają. Wejście w tę rzeczywistość wymaga większego wysiłku, ale ostatecznie daje też większe owoce. Daje poczucie uczestniczenia w rzeczywistej świętości, która do nas idzie przez całe trwanie tradycji katolickiej w Kościele.
Wielu młodych ludzi wychowanych zostało w nurcie oazowym, który przy wszystkich swoich zaletach ma też wiele minusów. Przede wszystkim nie daje formacji liturgicznej, która otwierałaby na „starą” liturgię. Przeciwnie, jest to formacja, która zniechęca do starych form, wprowadza nowy rubrycyzm, nowy rytualizm, ale oparty na Novus Ordo, w silnym przeciwstawieniu do „starej” liturgii. Tak wielu katolików w Polsce było wychowanych i weszło w to przekonanie, że doświadczenie religijne jest bliskie doświadczeniu zabawy lub, że dawne formy są przestarzałe. I tak to obecnie funkcjonuje stanowiąc rodzaj trudności w adaptacji wierzącego do katolickiej formy.
Które podejście jest właściwe?
Jeśli chodzi o Mszę, to doświadczenie tradycyjnej liturgii jest głębsze. Powiązanie religii z rozrywką, zabawą oczywiście nie jest do wykluczenia, ale nie na Mszy! Przywołuje się tu, dla usprawiedliwienia czynionych zabiegów uatrakcyjniających, analogię do tańczącego Dawida w przybytku Bożym. Ta sytuacja nie jest jednak adekwatna. Dawid nie miał tam tabernakulum, nie miał Ciała Pańskiego, nie uczestniczył nawet w żadnym świątynnym obrzędzie.
Możemy podskakiwać, jeśli ktoś ma taki temperament, cieszyć się z tego, że doświadczył łaski, albo że Bóg odpowiedział na jego prośbę. To normalne, że wpadamy w pewien rodzaj uniesienia emocjonalnego. Wielu ludzi to tak przeżywa. Jednak trzeba rozdzielić tego typu reakcje od doświadczenia Mszy, które jest doświadczeniem wyjścia z tego świata, wspięcia się na świętą górę – do momentu, gdy w czasie podniesienia obcujemy z Panem niemal twarzą w twarz – i zejścia do świata. Trzeba Bogu oddać tę przestrzeń, która jest wyłączona z naszego codziennego funkcjonowania. Dlatego Msza potrzebuje ciszy, kanon potrzebuje ciszy, podniesienie potrzebuje ciszy.
Bo tak ujrzymy majestat Boga?
To stare słowo dobrze opisuje tę sytuację. Potrzebujemy oddać Bogu chwałę i zobaczyć Jego majestat. Ta sytuacja społeczna, jaką jest Msza, musi spełnić warunki brzegowe dla właściwego wejścia w misterium. Zabawa nie do końca może to wyrazić.
Dlaczego Pan Bóg w Trójcy Jedyny pozbawiony swoich atrybutów? Pozostało Miłosierdzie i Opatrzność. Zapomina się o Mądrości Bożej, Nieskończoności…
Warto zastanowić się, dlaczego właśnie te dwa atrybuty dzisiaj pozostały w świadomości wielu osób wierzących. Jeśli mówimy o Miłosierdziu, to można sięgnąć tu po encyklikę Jana Pawła II Dives in miserocordia oraz książkę kard. Waltera Kaspera na ten temat. Uważny czytelnik dostrzeże różnice między katolickim a niekatolickim ujęciem tego atrybutu. A ujęcie kard. Kaspera jest liberalne. Znaczna część myślenia liberalnego, od XIX wieku począwszy, to było zeświecczone chrześcijaństwo. Liberałowi uważali, że są wyznawcami etycznego chrześcijaństwa i że miłosierdzie, rozumiane jako jakaś dobroć wobec ludzi są ważne. Tyle, że zostało to oczyszczone z przekonań religijnych (nie mówiąc już o katolickich) i miłosierdzie stało się tak naprawdę tolerancją wobec zła i grzechu.
Czym innym jest miłosierdzie w katolickim ujęciu! Jest odpuszczeniem win wobec grzesznika, który żałuje swoich grzechów. Jest również jakimś rodzajem ulżenia stworzeniu w jego cierpieniu – mam tu na myśli uczynki miłosierdzia człowieka wobec innych: ubogich, chorych, słabszych, czy nawet zwierząt. Oczywiście nie stawiam znaku równości między ludźmi i zwierzętami, to należy zaznaczyć, bo wiemy, że są i takie próby.
To, co widzimy w „teologii”, to pójście za liberalnym przekonaniem, że ideał chrześcijański jest zbyt wygórowany dla kogokolwiek. Np. w sytuacji, gdy ktoś się rozwodzi, wiąże się z innym partnerem, zostaje usprawiedliwiony na zasadzie: no to cóż, takie jest życie, trzeba to zaakceptować. Taką truciznę niemieccy teologowie proponują Kościołowi.
Powołując się przy tym na Pana Jezusa…
Kard. Kasper powołuje się na Pana Jezusa, na św. Jana Pawła II, na św. Faustynę… Trzeba nie czytać, albo manipulować dziełami wspomnianych autorów, by stawiać tego typu wnioski. Mamy tu do czynienia z pewnego rodzaju kolonizacją przez ideologię liberalną, która wchodzi do Kościoła. Oczywiście dla wielu ludzi jest to wygodne. Są tacy, co chcą nazywać się katolikami, ale nie chcą konfrontować się ze światem, nie chcą „przesadzać z wiarą”. Oni łatwo znajdują to „miłosierdzie” i wydaje im się, że to wystarczy. Jest ono postrzegane jako rodzaj liberalnej cnoty, która wydaje się być jednocześnie i chrześcijańska, i światowa. A tak nie jest.
Co do atrybutu Opatrzności – myślę, że poczucie Opatrzności Bożej, opieki bogów, jest starym doświadczeniem religijnym człowieka i nawet gdy w wierzących katolikach wytraca się sens chrześcijaństwa, to zostają takie pierwotne odruchy zwracania się do bóstwa o opiekę. Zostaje tylko ten mechanizm, a ów idol jest marną pozostałością chrześcijańskiego Boga.
Odpowiadając na Pana pytanie, owe dwa atrybuty – Miłosierdzie i Opatrzność – są silne, bo nie niosą za sobą zobowiązań. Są naszym oczekiwaniem wobec jakiegoś bóstwa. Bo trudno mówić tu o Bogu chrześcijańskim, gdy postrzegamy Go jako bóstwo pobłażliwe dla naszych grzechów i po prostu spełniające nasze oczekiwania.
Taki pogląd widoczny jest nie tylko wśród wiernych, ale i hierarchów.
Proszę zwrócić uwagę, że Opatrzność stała się sprawą bardzo indywidualną. Czy myślimy o Opatrzności w perspektywie narodu, Polaków, naszej odpowiedzialności wobec historii i Boga, czy pamiętamy, że religia ma znacznie publiczne? Czy pamiętamy, że Bóg dał nam roztropne zasady, które powinniśmy wprowadzać w życiu politycznym i społecznym? Nie! Myślę, że ta Opatrzność postchrześcijańska jest bardzo indywidualistyczna, dotyczy tylko jednego człowieka i jego osobistej, doczesnej pomyślności. Zatem ponownie mamy do czynienia z wycofaniem się religii wobec dominującej obecności ideologii liberalnej i zapewne temu prądowi ulegają ludzie Kościoła.
Zdarza się, że „ostawimy nogę”, by się nie narazić, że nie powiemy – z tej katolickiej strony – twardego słowa. Zapewne takiej pokusie ulegają też księża i biskupi – wycofują się, nie zabierają głosu w takiej czy innej sprawie publicznie ważnej. Nie mówię tu o Panu Bogu, ale o sprawach wynikających z Nauki Społecznej Kościoła, które nie są mocno reprezentowane przez hierarchów, bo jest ta presja ideologiczna, by religia schowała się w sferze prywatnej: zajmijcie się tym w swojej kruchcie, w swoich rodzinach (ale już niedługo w rodzinach!), ale nie wychodźcie z tym na zewnątrz. Myślę, że w Polsce mamy wierzących biskupów, tylko ulegają oni czasem presji, a to politycznej, a to kulturowej. A niektórzy biskupi niemieccy przecież wprost mówią, że nie wierzą np. w zmartwychwstanie.
To kogo wierni Kościoła katolickiego mają słuchać?
Trzeba słuchać tych pasterzy, którzy trzymają się niezmiennej Tradycji. Większa jest wiarygodność Ojców Kościoła, którzy byli świadkami życia Pana Jezusa w drugim pokoleniu – oni wiedzieli co się wydarzyło, bądź czerpali wiedzę od bezpośrednich świadków. Zatem ich wiarygodność jest większa, niż egzegetów biblijnych z niemieckich uniwersytetów z drugiej połowy XX wieku. Szczególnie, że przetworzyli oni już różne ideologiczne konstrukty idące od protestantyzmu, który w całym swoim duchu ma pewien korzeń zakłamania. Nawet jeśli są ludzie, którzy żyją dobrze w tej tradycji, to jednak cały korzeń jest zafałszowany. Bowiem zabiegi jakie poczynił protestantyzm miały na celu pozbycie się tradycji katolickiej – tego kościelnego, tradycyjnego odczytania Pisma Świętego, który jest prawdziwym odczytaniem tego, co Pan Jezus, a za nim Apostołowie chcieli przekazać wspólnocie wierzących, aż do końca świata.
Mamy zatem takie dwa „zestawy wiarygodności”. Co by Pan wybrał? Ja zaufałbym tym którzy niemal dotykali ran Chrystusa, a nie przeintelektualizowanym profesorom, którzy naczytali się różnych rzeczy, często są niewierzący i nie traktują tekstu biblijnego jako autentycznego.
My rzecz jasna nie bierzemy Pisma Świętego fundamentalistycznie, ale rozumiemy je dzięki temu, co Kościół nam podawał w swojej wielowiekowej tradycji. A Kościół to świadkowie – od samego początku, aż do dnia dzisiejszego. Zatem trzymałbym się tych, co głoszą Pismo Święte i czytałbym Katechizm Kościoła Katolickiego.
Nie ulega wątpliwości, że dziś wielu ludzi odłączyło się od Tradycji, patrzą na nią z zewnątrz i wydaje im się ona nieautentyczna, ponieważ jest niewygodna. Tymczasem już Ireneusz z Lyonu mówił, że wielu odchodzi od wiary, bo uważają, że wymagania są zbyt wysokie. Jednym z głównych powodów porzucania wiary jest odejście od chrześcijańskich zasad życia. Tak łatwiej: poza Kościołem można mówić sobie, że nie ma Boga, że nie było zmartwychwstania, samemu ustalać sobie co się uważa za dobre, bez pogłębiania refleksji. A może jakiś „prorok” nie miał problemu z rozwodami? Tak można szukać swojej własnej ścieżki. Myślę jednak, że poza Kościołem nikt nie może być nie tylko prawdziwie szczęśliwy, ale i zbawiony, co jest najważniejsze i czemu nie poradzą żadne nasze prywatne religie.
Dziękuję za rozmowę
Tomasz D. Kolanek