3 kwietnia 2020

W dobie „wielkiego strachu” mówmy o nawróceniu i zaufaniu

(Fotograf: Andrzej Sidor/Archiwum: Forum)

Teorii spiskowych jest całe mnóstwo. Od broni biologicznej i światowego spisku, rozmaitych „ZUS-ów”, aż do tajnego planu finansjery, którego ukoronowaniem miałaby być powszechna inwigilacja i całkowita „cyfryzacja” pieniądza. Czy którakolwiek z tych teorii jest prawdziwa? Trudno na razie dociec. W każdym razie obecna sytuacja, a konkretnie – obserwacja społecznych reakcji na wydarzenia i (zwłaszcza) medialne o nich informacje, nastraja do tworzenia takich teorii.

Społeczne reakcje są bowiem tak powszechne, tak bez-wyjątkowe, przewidywalne i wręcz stadne, że pytanie o ewentualność gigantycznej manipulacji narzuca się samo. Obserwując w ostatnich dniach życie polskiego społeczeństwa można – zwłaszcza w dużych miastach – odnieść wrażenie, że radykalnie zmieniła się jego mentalność, a osławiony „narodowy charakter” Polaków przeszedł do historii.

Karność i strach
Robię zakupy w dużym sklepie spożywczym zwanym „supermarketem” i przecieram oczy ze zdumienia: karność i samodyscyplina na poziomie niemieckim, jeśli nie chińskim. Skrupulatność wykonywania wszelkich poleceń i zaleceń sanitarnych to już poziom niemal północnokoreański. Co się stało? Gdyby jakiś obcokrajowiec oglądał po raz pierwszy Polskę właśnie w tych dniach, to nigdy nie dałby wiary bajdurzeniu o „polskiej anarchii”, „polskim warcholstwie” czy liberum veto. Co za wspaniały, zdyscyplinowany i zjednoczony naród!

Wesprzyj nas już teraz!

Że silę się na ironię, a sprawa jest poważna? Owszem, jest poważna. I nie zamierzam tutaj podawać w wątpliwość zaleceń sanitarnych ani podważać sensowności ich stosowania. Każda strategia walki z epidemią będzie skuteczna tylko wówczas, jeśli będzie konsekwentnie realizowana i gdy decyzje rządzących zyskają posłuch i społeczną akceptację. Sam stosuję się do tych zaleceń, mimo że perspektywą zarażenia przejmuję się raczej średnio. Choć moja żona oczyma wyobraźni widzi już całą naszą rodzinę pochowaną w zbiorowej, wypełnionej wapnem mogile, to nadal jestem przekonany, że prawdopodobieństwo zgonu na nowotwór czy zawał jest nieporównywalnie większe niż na skutek epidemii.

A dlaczego karność i tak rzadka w ostatnich czasach jedność narodu budzi we mnie mieszane uczucia? Bo potwierdza smutną prawdę, że najsilniejszym i właściwie jedynym skutecznym czynnikiem jednoczącym jest strach. Potężny, paraliżujący i dominujący całe nasze jestestwo strach przed śmiercią. Ktoś powie: jeżeli ten strach potrafi nas skłonić do właściwego działania, to chyba jest pożyteczny? Niekoniecznie. Paniczny strach odbiera krytycyzm i dystans, uniemożliwiając chłodny osąd. I nawet jeśli pod wpływem strachu wspinamy się na wyżyny naszych możliwości, to nie czyni on nas lepszymi ludźmi. Przeciwnie: dehumanizuje, zamienia w roboty. Świadectwa więźniów obozów koncentracyjnych wskazują, że jedynym sposobem zachowania człowieczeństwa w tych nieludzkich miejscach było opanowanie zwierzęcego strachu. Z kolei nazistowscy oprawcy robili wszystko, by utrzymać więźniów w stanie strachu, uczynić z nich maszyny, zwierzęta myślące tylko o tym, by jak najdłużej zachować swoje życie.

Człowiek zapomniał, że jest śmiertelny
Zachować życie… Jak najdłużej. Za wszelką cenę! Dzięki epidemii współczesny człowiek uświadomił sobie przerażający fakt: jest śmiertelny. Ta straszna prawda, od lat skutecznie wypierana ze świadomości i spychana na margines czy wręcz usuwana z rzeczywistości społecznej poprzez zabiegi językowe (eufemizmy: aborcja, eutanazja) i przemiany kulturowe (czyż nie z podświadomego strachu przed kontaktem z trupem kremujemy zmarłych?) – teraz unaocznia się jako przeraźliwie realna i namacalna. „Naprawdę mogę umrzeć!” – odkrył człowiek i całą swoją wolę oraz energię kieruje na jeden cel: nie umrzeć, nie zachorować. Trzymamy się kurczowo resztek naszego życia jak rozbitek resztek okrętu. W żadnym wypadku i dla żadnej sprawy nie damy sobie wydrzeć nawet kilku lat, jakie nam jeszcze pozostały.

Powiecie, że nieuczciwie stawiam sprawę? Że to nie strach, ale poczucie odpowiedzialności? Że chronimy nie tyleż siebie, co innych, którzy mogliby się od nas zarazić? Oczywiście, w ten sposób racjonalizujemy nasze zachowanie. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że to tylko pozory. Pod maseczkami i rękawiczkami ukryliśmy przerażone twarze i drżące ręce. A spod wizerunku solidarnego i odpowiedzialnego społeczeństwa wyziera obraz… tratwy „Meduzy”, której pasażerowie zrobią wszystko, by umrzeć jako ostatni.

Czy obrana strategia walki z epidemią jest właściwa i czy okaże się skuteczna? Nie chcę tutaj dywagować. Warto natomiast zauważyć, że nasze władze mają mocno ograniczone możliwości wyboru. Kultura współczesna skutecznie oduczyła nas umierania. Rozbudzenie strachu przed śmiercią wydaje się – z tej perspektywy – rozsądnym rozwiązaniem.

Chcieliśmy się bać?
Nie tylko się boimy, ale wręcz – jak małe dzieci – bać się lubimy. Oj, lubimy! Nieraz sami sobie strachy stwarzamy. Nawet w „normalnym” czasie przeglądając wiadomości na portalach internetowych raz po raz wpada się na wiadomość typu: „Bójcie się!”. Te „czarne Wołgi” – jak pewien bloger określił ten typ wiadomości przez analogię do popularnego w PRL sposobu straszenia dzieci – krzyczą dużymi nagłówkami: „Uwaga! Oni (i tutaj można wstawić dowolnie: rząd, Rosjanie, kosmici, wirusy czy drogówka) zaraz Was dopadną! Tym razem to nie żarty. Już na serio! Już jutro! Już za tydzień! Już wkrótce!!!”. Bardzo, naprawdę bardzo chętnie czytamy takie wiadomości. A media uwielbiają nam je serwować. Nie tylko dlatego, że poczytne. Zwłaszcza po to, by utrzymać nas w ciągłym napięciu, ciągłym oczekiwaniu, ciągłym strachu. Z perspektywy socjo-psychologicznej można powiedzieć, że obecną epidemię sami sobie zaprojektowaliśmy. Wyśniliśmy. Wreszcie doczekaliśmy się! Wreszcie naprawdę mamy się czego bać! Wreszcie przybyli ci tylekroć zapowiadani i oczekiwani „barbarzyńcy”, aby położyć kres naszej cywilizacji! Wiedzieliśmy, że przyjdą, wiedzieliśmy, że będą straszni. Podświadomie też czuliśmy, że zasłużyliśmy na nich. Teraz już nie musimy oglądać horrorów – wystarczą wiadomości z Włoch. Za postawę godną człowieka myślącego uznajemy nie męstwo i odwagę, ale strach właśnie. Kto nie boi się koronawirusa, ten jest nieodpowiedzialny i niedojrzały. Trzeba się bardzo, bardzo bać, bo on zabija! Nawet trzy osoby na sto…

Strach przed śmiercią – czy jest coś bardziej naturalnego? Bardziej ludzkiego? Homo sum, et nihil hominem… No właśnie. W końcowych scenach wielkiego filmu Spielberga pt. „Imperium Słońca” główny bohater, po przebyciu piekła japońskich obozów jenieckich, zwraca się do swojego „mentora” – cynicznego i przebiegłego Basie’ego: „Nauczyłeś mnie, że człowiek zrobi wszystko za kawałek ziemniaka!”. Te słowa to nie uznanie brutalnej prawdy. Przeciwnie – to tej prawdy odrzucenie. Stwierdzenie: ja takiej prawdy nie chcę, nie zgadzam się na nią! Nie zgadzam się na zredukowanie do poziomu bydła.

Kościół w czasach epidemii
I tutaj dotykamy najistotniejszej, a zarazem najboleśniejszej sprawy: jak wobec tego „wielkiego strachu” powinien zachować się Kościół? Czego powinniśmy oczekiwać od Jego hierarchów? I jak te oczekiwania mają się do rzeczywistości?

Jak powiedziałem – rozumiem punkt widzenia rządzących. „Tak krawiec kraje, jak materii staje”: takie, a nie inne, posunięcia władz wynikają z demokratycznych realiów, z faktu zarządzania takim, a nie innym, społeczeństwem, o takiej, a nie innej, kulturze. „Granie emocjami”, a nawet pewien cynizm w tym zakresie jest tu uzasadniony względami praktycznymi. A Kościół? Czy dla niego również „perspektywa świata” jest jedyna? Czy rzeczywiście musi zaakceptować prawdę, że „człowiek zrobi wszystko za kawałek ziemniaka”? Że człowiek panicznie boi się śmierci? A jeśli tak – to co właściwie ma temu człowiekowi do zaoferowania? Czy naprawdę wierzy w realność Zbawienia i Życie Wieczne czy też uważa – parafrazując Kaczmarskiego – „że to życie to tylko taka metafora”?

Nie, nie namawiam tutaj do lekkomyślnego narażania ludzkiego zdrowia i życia przez organizowanie masowych procesji, misteriów Męki Pańskiej, itp., natomiast uważam, że można oczekiwać poważnego podejścia do kwestii umożliwienia wiernym dostępu do sakramentów oraz liturgii Mszy świętej. I przede wszystkim – mniejszej zachowawczości. Obecne decyzje władz kościelnych w kwestiach bezpieczeństwa wiernych wydają się niezwykle małoduszne. To tak, jakby władze kościelne licytowały się ze świeckimi na zachowawczość: kto wprowadzi bardziej restrykcyjne przepisy sanitarne. Piszę to 26 marca, kiedy właśnie nasz biskup wydał zarządzenie, na mocy którego wszelkie Msze i nabożeństwa – w tym uroczystości Triduum – będą w diecezji sprawowane wyłącznie przez kapłana, bez udziału służby liturgicznej i wiernych. Mimo iż rozporządzenie rządowe umożliwia – wprawdzie symboliczną – obecność wiernych…

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że dla lewicy Kościół to idealny „chłopiec do bicia” i że z przyjemnością wskazałaby na Niego jako „rozsadnik zarazy”. Wiem, że wizerunek Kościoła doznał w ostatnich czasach uszczerbku na skutek skandali seksualnych i chwiejnego stanowiska Rzymu w wielu istotnych kwestiach. W tej sytuacji podejmowanie jakichkolwiek decyzji w związku z epidemią to dla biskupów chodzenie po polu minowym. Ogólnie doceniam też postawę polskiego Episkopatu, który – w przeciwieństwie do włoskiego – nie zawiesił i nie zamierza zawiesić sprawowania Ofiary Mszy Świętej, choćby przez samego kapłana. Biorąc jednak pod uwagę czym jest w swej istocie Eucharystia – środkiem danym przez Chrystusa wiernym do Zbawienia, nie chroniącym wprawdzie przed śmiercią doczesną, ale dającym życie wieczne – oczekiwałbym wyciągnięcia z tego faktu konsekwencji i umożliwienia wiernym realnego do niej dostępu. Może w sposób ograniczony – np. przez zapisy na poszczególne Msze, by nie przekroczyć limitu – rozwiązań jest wiele.

Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię!
I jeszcze jedna sprawa. Kwestia języka, którym Kościół przemawia w tym trudnym czasie. Czyż powinien być to „język strachu” – którym posługują się teraz niemal wszyscy politycy, media i „ulica”? Czy język Kościoła nie powinien być inny? Sięgać głębiej, poza instynktowne reakcje? Przecież symbolika aktualnych wydarzeń aż się prosi o głębszą, bardziej duchową interpretację. Zaraza spadająca na świat zachodni właśnie teraz, w okresie Wielkiego Postu, powodując paraliż wszelkich instytucji i poczucie bezradności, wielka, choć gnijąca od środka cywilizacja – na kolanach, niepewna i niewiadoma przyszłość. Dies irae. Ale nasuwają się i inne skojarzenia: Uczniowie Jezusa, którym po jego śmierci „zawalił się świat” – bo nie tego się spodziewali. Czy nie jesteśmy w podobnej sytuacji? W sytuacji ludzi, którzy „wiedzieli lepiej”, a teraz z przerażeniem patrzą, jak ich plany i przewidywania rozpadają się jak domek z kart? Wiemy co było dalej: Zmartwychwstały Chrystus wskazał Uczniom nową drogę – której się nie spodziewali. I chyba tego właśnie, bardziej niż „duszpasterskiej troski” o zdrowie cielesne, oczekują wierni od hierarchów i księży: języka nadziei. Wezwania do nawrócenia i zaufania Panu Bogu. Bo od tego jest Kościół, aby dawał ludziom siłę – zamiast pogrążać w beznadziei.

Uważam, że to czas próby, który będzie miał poważne konsekwencje. Jeśli teraz Kościół nie postawi tamy Wielkiemu Strachowi, jeśli w swoim działaniu nie będzie się różnił od „świata” – to przegra. Nie tego wierzący (a nawet niewierzący) od niego oczekują. Niezależnie od dobrej woli i poczucia odpowiedzialności – pozostanie obraz lęku i zwątpienia. Obraz księdza, który boi się kontaktu z wiernymi i służenia im sakramentami. A życie doczesne przedkłada nad wieczne.

 

Stanisław Kogut – ur. w roku 1977 filozof, skaut, społecznik. Zajmuje się filozofią polityczną i filozofią kultury. Mieszka w Rybniku, wraz z żoną Moniką wychowuje ośmioro dzieci.

 

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

 

 

Polecamy także nasz e-tygodnik.

Aby go pobrać wystarczy kliknąć TUTAJ.

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij