23 września 2013

W imię antychrysta

Film „W imię” nie jest zwykłym antyklerykalnym dziełem popkultury. To wielkie zjawisko medialne odpowiadające na dzikie wymagania najgorzej pojętej nowoczesności. Obraz doskonale obrazuje stan umysłowy elity, wśród której tzw. tolerancja dawno temu pokonała poczucie smaku.


Dawno już dziennikarze głównych stacji telewizyjnych i radiowych nie doznawali tak wielkiej ekscytacji jakimkolwiek dziełem popkultury, jak ostatnimi dniami. Od ponad trzech tygodni poszukiwanie we własnych głowach najgłębszych pokładów toleranckiej głębi towarzyszy każdemu widzowi i słuchaczowi, a także czytelnikowi kolorowych magazynów. Wszystko za sprawą jednego filmu, który zamiast stać się kolejnym dziełkiem autorstwa przedstawicielki sfrustrowanej swym seksoholizmem elity, urósł – dzięki zaangażowaniu wyzwolonych dziennikarzy – do rangi najważniejszego wydarzenia roku.

Wesprzyj nas już teraz!

O filmie „W imię” słyszał w Polsce już niemal każdy. Zakrojona na niewiarygodną skalę kampania promocyjna obrazu Małgorzaty Szumowskiej musi wzbudzać podziw i zazdrość reżyserów, którzy nie zabrali się jeszcze za żaden film, w którym główną rolę odgrywają majtki dwóch mężczyzn. Oto plakaty reklamujące film pojawiają się dwa miesiące przed premierą filmu. Dziennikarze radiowi zapraszają do swych programów byłych księży, by zwrócili w końcu uwagę zapatrzonemu w zabobony ludowi na dramat homoseksualistów w sutannach. Popularni prezenterzy telewizji informacyjnych przerywają program w połowie zdania tylko po to, by zaprezentować po raz siedemnasty tego dnia (a jest dopiero wpół do dziesiątej rano!) zwiastun wchodzącego na ekrany obrazu. Tygodnik, który mimo amerykańskiej nazwy zastępuje nad Wisłą najgorsze polskie tradycje wulgarnego urbanowego antyklerykalizmu, przez dwa tygodnie na swym internetowym profilu prezentuje przestarzałą okładkę z aktorem odgrywającym księdza-pederastę. Gwiazdor polskojęzycznego dziennikarstwa zaprasza tegoż aktora do telewizji w najlepszym poniedziałkowym czasie antenowym. Wreszcie w niedzielę rano, w programie telewizji publicznej bystry prowadzący pyta swych gości, czy gdyby Kościół polski pozbył się ze swego grona homoseksualistów, miałby jeszcze kto odprawiać mszę i zachęca, by w dzień święty po kościele „skoczyć jeszcze do kina”. Wszyscy oni robią to dla promocji dzieła, które ma być przecież wiekopomne.

Film reklamowany jest jako dzieło „przełamujące tabu”. Rozumiem, że promocja musi używać dużych słów, ale ktoś, kto tworzył hasło dla tego obrazu, wyraźnie przesadził. Wydawać by się przecież mogło, że aby tabu przełamać, tabu musi istnieć. Czy jednak w Polsce istnieje „tabu” księdza – homoseksualisty? Czy dziesiątki artykułów napisane na ten temat, audycje radiowe i telewizyjne przygotowane przez tych samych ludzi, co kampania promocyjna Szumowskiej, tego tabu już dawno nie przełamały? Czy w wielu polskich domach już od dawna nie mówi się z pobłażaniem i przymrużeniem oka o kapłańskim celibacie, w skutek właśnie takich medialnych zabiegów? Gdzie to tabu?

Wiadomo jednak, że reklama jest dźwignią handlu. O złym i zakłamanym stanie duchownym poinformować trzeba przecież również tych, którzy niekoniecznie czytają, słuchają radia, lub spędzają wieczory przy telewizyjnych pogadankach, gdyż wolą seriale. Ta grupa docelowa została jednak wyraźnie wybrana przez osoby odpowiedzialne za promocję filmu, nie przez samą reżyserkę. Ona bowiem stara się być wysublimowaną artystką, choć jej filmowe pseudo-poezje są subtelne jak rewolucja październikowa, a liczne niedopowiedzenia błyskotliwe jak przepalona żarówka.  

Większość akcji filmu toczy się w podlaskiej wsi, w której lubiany kapłan – jezuita – oprócz parafii opiekuje się także grupą młodocianych przestępców, przeniesioną do jego ogniska z poprawczaka. Ma stały kontakt z chłopcami, jest stereotypowym modelem „fajnego księdza”, który to i w piłkę zagra i pójdzie nad jezioro i pływać nauczy. W tej roli Andrzej Chyra. Rozumie, rzadko ocenia, choć niby jest stanowczy, o czym świadczyć ma scena w której nie daje podpisu na kartce od spowiedzi, bo spowiedzi nie było. Przebywający wokół niego młodzi mężczyźni zachowują się dokładnie tak, jak tylko najgorzej można sobie wyobrazić patologię. Pewnego dnia podczas spowiedzi, jeden z nich wyznaje, że odbył stosunek oralny z innym. Żałuje. Ksiądz – o którym już wcześniej dowiedzieliśmy się, w sposób bardzo sugestywny, że się onanizuje – nie ocenia. W ramach pokuty każe pobiegać. Później jest świadkiem stosunku dwóch swoich podopiecznych. Tego też nie ocenia, nie karze. Jedyną konsekwencją ujrzenia tego czynu jest to, że ksiądz upija się i tańczy z obrazem Ojca Świętego. Poezja, nieprawdaż?

W międzyczasie jezuita zaprzyjaźnia się z chłopcem, spędzającym czas z mieszkańcami ogniska, ale pochodzącym z wioski, w której toczy się akcja. Chłopak jest niepełnosprawny umysłowo. Nie wiadomo, po co na samych początku filmu pokazany jest widzom w przemoczonych, prześwitujących majtkach, ganiający za swym młodszym bratem w zabawie pod tryskającym wodą wężem ogrodowym. Nie wiadomo również, po co do filmu wmontowano bardzo długą, nużącą scenę w której ksiądz szuka go w kukurydzy, wydając małpie odgłosy. Czy to ma symbolizować poszukiwanie utraconej męskości? Czy to może ukłon w stronę rolnictwa? A może w stronę szympansów, wśród których zachowania homoseksualne są ponoć najczęstsze? Nie wiadomo, ale poezja ma to do siebie, że zwykły człowiek nie powinien jej zbyt łatwo odczytać.

Chociaż w recenzjach zwykle nie podaje się zakończenia fabuły, większość z czytelników już wie – ponieważ dowiedzieli się tego ze wspominanych licznych programów reklamujących „dzieło” – że w filmie zademonstrowano dwie sceny homoseksualne. Nazywa się je odważnymi i śmiałymi. Nic bardziej mylnego. Są to obrzydliwe sceny rodem z filmów porno, mające pokazać widzowi, że grzech wołający o pomstę do nieba, jest niczym innym jak miłością. Nie wiem, kiedy świat mediów zaczął utożsamiać kopulujących ze sobą jak rzeczone szympansy mężczyzn z najwyższym ludzkim uczuciem jakim jest miłość, ale ten film jest zobrazowaniem upadku tego światka. To sceny obrzydliwe, ohydne, odpychające, wywołujące u normalnego człowieka natychmiastowy odruch wymiotny. Jeśli ktoś z czytających te słowa miał zamiar wybrać się do kina, by zobaczyć „czy jest aż tak źle” albo by przekonać się, że „katolicki ciemnogród” przesadza, niech w trosce o własne dobre samopoczucie zaniecha tego pomysłu. Szkoda zjedzonego wcześniej obiadu, a nawet spożywanego podczas projekcji popcornu.

Scena, w której duchowny „pedał” – jak sam się określa – robi to co robi z nie do końca sprawnym umysłowo chłopcem, nie kończy filmu. Są jeszcze dwie sceny, które wyraźnie wskazują – dla tych z widzów, którzy być może jeszcze nie pojęli, ponieważ byli zajęci zasłanianiem sobie oczu – jakie jest przesłanie Małgorzaty Szumowskiej. Przedostatnia scena to samotny ksiądz, leżący na materacu, owinięty w jednym tylko miejscu prześcieradłem. Wstaje dzień,  jest szczęśliwy, zakończył się jego dramat, skrywanie skłonności, celibat. Zwyciężył ze złym światem. To scena jawnie bluźniercza, odwołująca się do przedstawień Zmartwychwstania.

Jakby tego było mało, widzowi, który oderwał się od serialu zachęcony prymitywnym żartem o księdzu zasłyszanym podczas ostatnich imienin u cioci (których to żartów w całym filmie jest bez liku) reżyser pozostawiła jeszcze jedną scenę. Oto obraz kończy widok ogrodów seminarium duchownego i dyskutujących w nim kleryków, wśród których jeden stoi do nas tyłem. Gdy się obraca, poznajemy jego twarz – tak, to chłopiec z którym współżył nasz jezuita. Czego chcieć więcej?

Widać, że autorzy „W imię” doskonale wiedzą gdzie dziś leżą konfitury i co trzeba pokazać w filmie, by spełnić wymagania nowoczesności. Męskich bohaterów w filmie jest bowiem dziesięciu, z czego aż czterech ma ciągoty homoseksualne. A więc można śmiało o nich powiedzieć – to osoby normalne, takie jak my, tylko inaczej rozumiejące miłość. To niemal połowa z nas. Przekaz jest aż nadto jasny.

Dla uzupełnienia recenzji trzeba koniecznie wspomnieć, że film Szumowskiej to obraz potwornie wręcz nudny. Dłużące się sceny, niepotrzebne wtręty i przesłanie głębokie jak kałuża na płaskiej podlaskiej wsi. Wszystko to podlane sosem niby-artyzmu, który przejawia się głównie w postrzeganiu świata z perspektywy rozporka.

Warto jednak zapamiętać, kto stworzył „W imię”. O ile można zrozumieć, że w tym paskudnym obrazie wzięli udział ateista Andrzej Chyra i buddystka Maja Ostaszewska, o tyle polski filmowiec, który od czasu do czasu zagląda do kościoła, nie powinien po tym filmie pozwolić sobie na zatrudnienie innej znanej osobistości. Co bowiem w tak jawnie antykościelnym filmie robi Olgierd Łukaszewicz? Niedawny odtwórca roli prymasa Stefana Wyszyńskiego, jak również roli ojca Karola Wojtyły, podkładający także polski dubbing pod zagranicznych aktorów grających Jana Pawła II i kardynała Adama Sapiehę? Co robi w tym filmie ubrany w szaty biskupie?

Warto jeszcze zapamiętać nazwisko Mateusza Kościukiewicza. Czeka go wielka przyszłość w zawodzie aktorskim, uznanie największych polskich reżyserów, może również jakaś kariera za granicą. Wkrótce zacznie udzielać wywiadów o polskiej zaściankowości, a gdy za dwadzieścia kilka lat światek filmowy świętował będzie jego pięćdziesiąte urodziny, zacznie być lansowany na stanowisko „autorytetu moralnego”. Skąd ta pewność? Kościukiewicz to aktor, który wcielił się w rolę wspomnianego niepełnosprawnego umysłowo chłopca. Odpowiednie środowisko nie zapomni mu poświęcenia, jakim musiała być dla niego scena z Chyrą, wyniosą go za nią na piedestał. Zwłaszcza, że to nie pierwsze tego typu osiągnięcie młodego aktora. W swoim poprzednim filmie grał chłopaka sypiającego z własną siostrą…

Zapomnieć nie można również, a może przede wszystkim, o Małgorzacie Szumowskiej. Znana jest głównie z tego, że wewnętrzny (a może zewnętrzny?) imperatyw każe jej nieustanie pokazywać na ekranie stosunki płciowe, czy to damsko-męskie, czy to męsko-męskie. To ona przecież stała za kamerą niesławnego „Sponsoringu”, w którym Andrzej Chyra zasłynął z tzw. scen łóżkowych, zastępując sam siebie pustą butelką po winie. To również Szumowska była jednym z producentów głośnego filmu Larsa von Triera, o tytule mówiącym już chyba wszystko o jej natchnieniach. Tytule podsumowującym również i ten tekst. Tytuł ów brzmiał „Antychryst”.

 

Krystian Kratiuk

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij