11 września 2019

W poszukiwaniu chrześcijan. Historia ewangelizacji „nowych” i „starych” światów

Kiedy zobaczono jak „działa” Imperium Meksykańskie (zwane dziś azteckim)  z rozbudowaną hierarchią i obrzędem ludzkich ofiar, z kultem węża oraz innymi szokującymi nie tylko chrześcijanin tradycjami,  było ono wręcz postrzegane przez europejskich odkrywców jako dzieło szatana i początkowo obawiano się, że na takiej roli nic się nie posieje. Na szczęście zadziałały „czynniki nadprzyrodzone”. Mam tutaj na myśli św. Juana Diego i objawienia Matki Bożej z Guadelupe, które w ogromnym stopniu podziałały na wyobraźnię miejscowej ludności. Fakt, że Najświętsza Maryja Panna przemówiła do nich w nahuatl, czyli w języku miejscowym, był czymś co zrobiło ogromne wrażenie i zarazem nawróciło – mówi w rozmowie z PCh24.pl prof. Jakub Polit (UJ).

 

Dlaczego w XVI wieku, kiedy to rozpoczęła się era wielkich odkryć geograficznych a wraz z nią ogólnoświatowa ekspansja chrześcijaństwa, misjonarzom udało się nawrócić „tylko” mieszkańców obu Ameryk, a nie ludzi mieszkających na szeroko pojmowanym Dalekim Wschodzie?

Wesprzyj nas już teraz!

Na początku należy podkreślić, że jak Pan to nazwał „ogólnoświatowa ekspansja chrześcijaństwa” trwała od samego początku istnienia naszej wiary. Przecież podobno wszyscy apostołowie, z wyjątkiem św. Piotra, wyruszyli poza granice Imperium Rzymskiego. Według Tradycji, a nie ma powodów, żeby w nią nie wierzyć, św. Tomasz apostoł dotarł aż do Indii, co w rzeczywistości nie było niczym nieprawdopodobnym. Istniała bowiem regularna komunikacja, w tym morska, między Rzymem a Indiami.

 

W VI wieku za czasów cesarza Justyniana Wielkiego chrześcijaństwo dotarło na pogranicze Chin. Wcześniej – w IV wieku – stało się ono religią państwową w Armenii i Gruzji, czyli w krajach azjatyckich oraz w Etiopii, czyli kraju leżącym w Afryce.

 

Można wręcz postawić tezę, że w pewnym momencie „punkt ciężkości” chrześcijaństwa znajdował się właśnie na Wschodzie, a nie na Zachodzie. Wystarczy bowiem przypomnieć adresatów Listów św. Pawła Apostoła. Z wyjątkiem Rzymian wszyscy znajdowali się po wschodniej stronie Imperium.

 

Pełna zgoda, Panie profesorze. Nie zmienia to jednak faktu, że na skutek arabskiej ekspansji nastąpiło rozszczepienie, jak to się ładnie mówi, naturalnej jedności basenu śródziemnomorskiego przez co zatrzymano ekspansję chrześcijaństwa. Jej „nowe otwarcie” miało miejsce wraz z odkrywaniem „nowych światów”… 

Powiem więcej! Vasco da Gama niejednokrotnie podkreślał, że najważniejszym celem jego podróży jest „szukanie chrześcijan i korzeni”, a dopiero potem odkrywanie świata. Faktem jest, że wspomniany przez Pana pierścień islamu był postrzegany jako swoista bariera, za którą według wielu ówczesnych europejskich intelektualistów miało znajdować się „drugie chrześcijaństwo”, równie liczebne w wyznawców jak to na Starym Kontynencie.

 

Do dzisiaj historycy spierają się, co było źródłem tej legendy. Czy inspiracją dla jej powstania była pamięć o cesarstwie etiopskim i państwach chrześcijańskich na południu Półwyspu Arabskiego? A może była nią pamięć o istniejących w pewnym okresie, nestoriańskich państwach Azji Środkowej? A może jeszcze coś innego?

 

Warto również podkreślić rzecz, o której dzisiaj bardzo często się zapomina. Krzysztof Kolumb wyruszając na Zachód, gdzie spodziewał się dotrzeć do Indii i Chin twierdził, że znajdzie tam chrześcijan na dworze Wielkiego Chana.

 

Kolumb nie dotarł jednak do Dalekiej Azji, tylko do Ameryki. Czy ktokolwiek spodziewał się, że rozpoczęta wraz z jego przybyciem misja ewangelizacyjna „nowego świata” zakończy się aż takim sukcesem?

Nikomu się to nawet nie śniło! Wręcz przeciwnie! Kiedy zobaczono jak „działa” Imperium Meksykańskie (zwane dziś azteckim)  z rozbudowaną hierarchią i obrzędem ludzkich ofiar, z kultem węża oraz innymi szokującymi nie tylko chrześcijanin tradycjami, było ono wręcz postrzegane przez europejskich odkrywców jako dzieło szatana i początkowo obawiano się, że na takiej roli nic się nie posieje.

 

Na szczęście zadziałały „czynniki nadprzyrodzone”. Mam tutaj na myśli św. Juana Diego i objawienia Matki Bożej z Guadelupe, które w ogromnym stopniu podziałały na wyobraźnię miejscowej ludności. Fakt, że Najświętsza Maryja Panna przemówiła do nich w nahuatl, czyli w języku miejscowym, był czymś co zrobiło ogromne wrażenie i zarazem nawróciło.

 

A jak sprawa wyglądała na Dalekim Wschodzie?

Początkowo mniemano, że na owym Wschodzie sytuacja będzie wyglądała podobnie jak w Amerykach. Wierzono bowiem, że hasło „Nawrócimy cały świat”, które po Soborze Trydenckim ogłosili jezuici, uda się zrealizować.

 

To właśnie jezuici i inni „Szaleńcy Boży”, jak św. Franciszek Ksawery podjęli się trudnego zadania ewangelizacji Dalekiego Wschodu. Niestety już na początku swojej misji popełnili kolosalny w skutkach błąd niewłaściwie oceniając specyfikę tamtejszych ustrojów społecznych, politycznych i kulturowych. Założyli bowiem, że należy postępować tak jak w przypadku nawracania Europy, czyli dotrzeć do władców i ochrzcić ich, co będzie jednoznaczne z przyjęciem chrztu przez całe kraje. 

 

No właśnie! W przypadku Europy tak to właśnie wyglądało. Najpierw nawrócono Mieszka I, potem św. Stefana, św. Olafa, św. Włodzimierza etc. Dlaczego w Chinach, Japonii czy Indiach nie udało się tego powtórzyć?

To bardzo dobre pytanie. Pomysł rzeczywiście był dobry – nawrócenie władcy i za jego pośrednictwem nawrócenie elit. Co więcej pewne cechy miejscowej kultury jak np. konfucjanizm w Chinach wydawały się do pogodzenia z chrześcijaństwem. Konfucjanizm nie jest bowiem systemem religijnym, tylko filozoficznym, który nie zajmuje się światem nadprzyrodzonym, czyli nie jest alternatywną religią.

 

Początkowo misjonarze w Chinach odnosili sukcesy. Warto wspomnieć polski wątek ewangelizacji Państwa Środka. Chodzi oczywiście o działalność Michała Boyma – ostatniego wysłannika dynastii Ming podczas siedemnastowiecznej wojny domowej w Chinach. Ochrzcił on przywódców tej dynastii, ale stało się to, kiedy prowadziła ona na poły uchodźczy tryb życia, ponieważ została zepchnięta przez niechińskich najeźdźców mandżurskich na głębokie południe. Cesarzowa i jej syn przyjęli bardzo znamienne imiona – Helena i Konstanty.

 

Zatrzymajmy się na moment przy Chinach. Z jednej strony mieliśmy w Dalekiej Azji do czynienia z systemem filozoficznym zbliżonym do chrześcijaństwa, a z drugiej ze swoistym okultyzmem w Ameryce. Jak to więc jest, że to Amerykę się udało schrystianizować, a Azję nie?

Tutaj wchodzimy na bardzo nie tyle niebezpieczny, co wymagający ostrożnej argumentacji grunt powiązań między ekspansją europejską a chrześcijaństwem. Niewątpliwie na terenie Meksyku i Peru dokonało się zbrojne obalenie miejscowych struktur przez europejskich najeźdźców. Europejczycy przejęli władzę polityczną, więc łatwo sobie tutaj dopowiedzieć, że w takim razie nakłonili ludność do zmiany religii.

 

Mówiąc o podboju poczynić należy jednak zastrzeżenie. Cortes zdobył w 1521 r. Tenochtitlan na czele może siedemdziesięciotysięcznej armii, w której Hiszpanie stanowili garstkę mniej więcej tysięczną. Wsparły go masy Indian nienawidzących dotychczasowego systemu. To przewrotne pytanie, ale czy był on zdobywcą, czy może wyzwolicielem Meksyku? Ten sam paradoks, na mniejsza skalę, wystąpił w Peru.

 

Ponadto nie zawsze podbój danego terytorium wiązał się ze zwycięstwem chrześcijaństwa. Przecież Brytyjczycy opanowali Indie, Holendrzy Indonezję i nic podobnego w gruncie rzeczy nie nastąpiło. Możemy więc powiedzieć, że hiszpańskie doświadczenia z Ameryki Łacińskiej i Południowej są unikatowe, ponieważ udało się faktycznie pozyskać dla chrześcijaństwa miliony wiernych.

 

Oczywiście możemy tutaj się zetknąć z kontrargumentami sceptyków albo szyderców, że cóż to była za wiara; że byli to chrześcijanie jedynie z nazwy, którzy tak naprawdę nie mieli pojęcia o co chodzi i w gruncie rzeczy oddawali hołd miejscowym bożkom. No dobrze, ale przyjmując tego typu argumenty należało by stwierdzić, że za czasów Bolesława Chrobrego czy Bolesława Krzywoustego ludność w Polsce wznosząca niezrozumiałe okrzyki Kyrie Eleison zapytana w co właściwie wierzy, nie bardzo potrafiłaby na to pytanie odpowiedzieć.

 

Trzeba również podkreślić, iż jest całkowitą nieprawdą to co się często sugeruje – mianowicie  że najazd hiszpański na Amerykę Łacińską i Południową wymiótł całkowicie miejscową arystokrację i miejscowe elity, które zostały zastąpione przez przybyszów z Półwyspu Iberyjskiego. Po pierwsze było ich na to stanowczo za mało. Szacuje się bowiem, że w ciągu 300 lat, do końca XVIII wieku na terenie od Półwyspu Kalifornijskiego po Ziemię Ognistą osiedliło się jakieś pół miliona mieszkańców Hiszpanii. Na tak ogromnym obszarze było to śmiesznie mała liczba. Ponadto niemal w całości byli to mężczyźni, a więc musieli oni mieć w ogromnym procencie miejscowe żony. Podkreślam – żony poślubione w kościele, nie doraźne towarzyszki życia. Mieszane małżeństwa spowodowały wymieszanie elit i, jak to się dziś mówi, dyfuzje idei.

 

Czy tak jak w przypadku Cesarstwa Rzymskiego tak i w Ameryce mieliśmy do czynienia z zaszczepieniem chrześcijaństwa wśród miejscowych elit?

Dokładnie tak. Było kiedyś takie modne twierdzenie, że chrześcijanami w Cesarstwie Rzymskim byli niewolnicy, łachmaniarze i ludzie zagrażający kulturze. Dzisiaj wiemy, że za pryncypatu Domicjana, który rządził w latach 81-96, a więc wtedy kiedy żył jeszcze św. Jan Apostoł, w najbliższym otoczeniu tegoż władcy, z jego rodziną włącznie, znajdowało się wielu chrześcijan. Pokazuje to, że wiara w Chrystusa Zmartwychwstałego nader owocnie trafiała do tamtejszych elit i intelektualistów.

 

Dlaczego nie udało się trafić do elit i intelektualistów na terenie Azji Środkowej i Azji Wschodniej?

Był to skutek błędów popełnionych przez misjonarzy czy same papiestwo oraz w jakiejś mierze niekorzystnych zbiegów okoliczności. Na przykład chińskie elity mandaryńskie wykazywały znaczną wrogość wobec nawracania dlatego, że ich przedstawiciele zostali ośmieszeni przez bieglejszych w matematyce jezuitów.

 

Nie jest jednak tak, że chrześcijaństwo w Chinach było skazane na porażkę. Wspominałem o polskim misjonarzu Michale Boymie i jego sukcesie. Podam jeszcze jeden przykład. W połowie XIX wieku w Chinach miało miejsce powstanie tajpingów, którego przywódca Hong Xiuquan, mający podobno wizje chrześcijańskie, ogłosił się bratem Jezusa Chrystusa i dał początek ruchowi, który zdobył dziesiątki milionów wyznawców i o mało nie obalił rządzącej dynastii Qing.

 

Tajpingowie uważali się za chrześcijan. Czy jednak było to chrześcijaństwo? Jeśli tak, to miało mnóstwo osobliwości. Jest to jednak kluczowy dowód na to, że tamtejszy system nie był nieprzenikalny jak uważali Europejczycy i teoretycznie nawrócenie Chin było możliwe. Zabrakło jednak i tutaj można sobie wybrać: Łaski Bożej albo szczęścia.

 

Rozumiem, że na Dalekim Wschodzie wariant amerykański, czyli podbój nie wchodził w grę?

Nie wchodził choćby ze względu na odległości. Podróż z Hiszpanii do Ameryki trwała kilkanaście, w skrajnych warunkach kilkadziesiąt dni. Na Daleki Wschód 2-3 razy dłużej.

 

Co prawda w XVI i XVII wieku flotylle europejskie w jakimś stopniu panowały na morzach azjatyckich, ale co z tego, skoro np. do Japonii docierały tylko pojedyncze okręty. Poza tym nie było żadnej skoordynowanej polityki europejskich mocarstw w tej kwestii.

 

Na Dalekim Wschodzie istniał jeszcze jeden problem, którego w tej skali nie było w Ameryce, mianowicie: jak daleko chrześcijaństwo może się posuwać w akceptacji miejscowych kultur?

 

Co ma Pan na myśli?

Na przykład wycofanie przez papiestwo poparcia dla tzw. chińskich rytów. W mojej ocenie było to fatalnym błędem. Oznaczało to bowiem, że Chińczyk przechodząc na chrześcijaństwo miał nie tylko porzucić świecki w gruncie rzeczy kult przodków, ale i m.in. obcinać włosy, aby wyglądać jak Europejczyk. Dla zdecydowanej większości było to zbyt wiele, ponieważ od czasów mandżurskich obcięcie warkocza było uważane za przestępstwo ścigane przez prawo.

 

Ale czy „produkt”, który otrzymalibyśmy w wyniku takiego połączenia byłby jeszcze chrześcijaństwem?

Tu leży sedno problemu. W niektórych przypadkach na pewno tak, ale w niektórych chyba już nie. Tutaj może nie Chiny, ale Indie pokazały najlepiej o co właściwie chodzi, ponieważ tam rolę społeczną wyznacza system kastowy.

 

Problemem w Indiach było m.in. gromadzenie się chrześcijan w świątyniach. Budowano w nich bowiem małe murki odgraniczające niedotykalnych członków kast od pozostałych. To jednak od biedy jeszcze można było zaakceptować. Ostatecznie i u nas w Europie, chociaż jest to może naciągane porównanie, zdarzają się w starszych kościołach ławeczki imienne dla tej czy innej rodziny i byle kto nie może tam sobie usiąść.

 

Dochodziło jednak do sytuacji w których bramin nawracał się na chrześcijaństwo i uzyskiwał święcenia kapłańskie, a co za tym idzie mógł rozdawać wiernym Komunię Świętą. Jak ją rozdawał przedstawicielom niższych kast? Na długich kijach, żeby ich przypadkiem nie dotknąć.

 

Jak takie coś traktować? Czy było to jeszcze chrześcijaństwo, w którym nie ma ani Greka, ani Żyda?

Św. Paweł w swoim Liście do Filemona nakazał mu, żeby przebaczył swemu niewolnikowi-zbiegowi, Onezymowi. Ma on być posłuszny swojemu panu, który za to ma go odpowiednio traktować, ponieważ my, chrześcijanie, nie przyszliśmy tutaj, żeby przeprowadzać rewolucję. Nie ulegało jednak wątpliwości, że Filemon, do którego pisze Apostoł, jest takim samym grzesznikiem jak ów Onezym i że przed Chrystusem jesteśmy wszyscy równi.

 

Jeżeli zabawiamy się w podawanie Komunii Świętej na długich kijach, to chyba nie ma wątpliwości z czym mamy w takim razie do czynienia. Tutaj rzeczywiście niepokój Stolicy Apostolskiej był uzasadniony.

 

Jak w związku z tym udało się schrystianizować Filipiny – dzisiaj jeden z najbardziej katolickich krajów świata?

Ponieważ kultura Filipin znacząco równi się od innych krajów na Dalekim Wschodzie.

 

Filipiny były krajem przypominającym pod względem religijnym raczej Amerykę prekolumbijską niż Azję. Południowe wyspy archipelagu bardzo słabo penetrował islam i jeszcze słabiej buddyzm. W większości dominowały tam tzw. religie naturalne, do których chrześcijanom łatwiej jest trafić. Robiono to zasadniczo na dwa sposoby.

 

Pierwszy, będący jednak w mniejszości, polegał na stwierdzeniu, że to, w co wierzą tubylcy, to dzieło szatana i należy to wszystko wykorzenić.

 

Drugi mówił, że są to próby poszukiwania prawdziwego Boga i jeśli odrzuci się błędy, uda się tubylców nawrócić. W praktyce stanowiło to nawiązanie do odwiecznej działalności Kościoła. Jak doskonale wiadomo w Krakowie na Kopcu Krakusa rósł kiedyś pogański dąb, którego korzenie odnaleziono podczas wykopalisk. Dąb ścięto, ale na jego miejscu postawiono krzyż. Nie był on tylko dowodem zwycięstwa jednego bóstwa nad drugim. Po prostu: ludzie zwykli tam przychodzić i odczuwać Sacrum, więc uznano że dalej będą to robić, ale nie dla jednego czy drugiego pogańskiego bożka, tylko Syna Człowieczego.

 

Tutaj pozwolę sobie na jeszcze jedną, dość trywialną, ale istotną uwagę. Dawni misjonarze, dawni gubernatorzy, dawni konkwistadorzy niejednokrotnie nie byli aniołami. To nie ulega wątpliwości. Nie jest jednak tak, że przedstawiciele świata pozaeuropejskiego byli bezgrzeszni i łagodni. Hindusi na przykład, mieli zwyczaj masowego palenia swoich żon na stosach, o czym się często zapomina. Z kolei Chińczycy rutynowo krępowali córkom stopy i piersi czyniąc żeńskie potomstwo kalekami. O przesądach kastowych w Indiach już wspominałem. To były realne problemy, z którymi misjonarze nie mieli do czynienia na Filipinach i dlatego również odnieśli tam sukces ewangelizacyjny.

 

Czy można postawić tezę, że na Dalekim Wschodzie wszystko mogło wyglądać inaczej gdyby np. do Japonii tak jak do Filipin czy Ameryki Łacińskiej dotarli misjonarze z ultrakatolickiej w tamtym czasie Hiszpanii?

Nie do końca. W przypadku Ameryki Łacińskiej mieliśmy do czynienia, o czym już mówiłem, z podbojem. Przy czym rzecz zabawna, ale zrozumiała: udał się on Hiszpanom tam gdzie miano rozbić jednorodne, ale jednak kruche struktury w postaci państwa meksykańskiego Inków. Natomiast posuwanie się w głąb kontynentu, gdzie żyli tzw. Indianie Kocowi (Indios bravos, dzicy Indianie) okazało się niezmiennie trudne, ponieważ opanować tego obszaru nie mogła już zdeterminowana, ale nieliczna grupa awanturników. Jest jasne, że jeżeli Cortes mógł zgromadzić niespełna tysiąc ludzi to ilu ich można było wysłać na znacznie dalsze obszary takie jak Malakka czy Japonia?

 

W wypadku Japonii zmarnowano okazję, ale innego rodzaju. Należało po pierwsze wysłać tam więcej kapłanów, a po drugie szybciej wyświęcać miejscowych duchownych. Tak się jednak nie stało i przez wiele lat japońscy wyznawcy Chrystusa Króla musieli ukrywać się w podziemiu.

 

Jakby Pan skomentował to, że dzisiaj najszybciej protestantyzującym się krajem na świecie jest Brazylia?

No cóż… Jeżeli trąbi się z bardzo wysoko położonych ośrodków, że w zasadzie nie ma żadnej różnicy między katolicyzmem a protestantyzmem, a dogmaty są nieistotne i nie ma sensu się w nie zagłębiać, to nie możemy dziwić mieszkańcom Brazylii, że tak wielu z nich odchodzi od Kościoła Katolickiego na rzecz Zielonoświątkowców czy świadków Jehowy. Mało tego! Wielu z nich jest przekonanych, co często podkreślają, że odeszli od katolicyzmu, aby bronić Prawd Wiary, o których wielu duchownych Kościoła zapomniało.

 

Jeżeli rzeczywiście dogmaty nie mają znaczenia, a my spotykamy się jedynie na wspólnym gruncie walki o prawa człowieka czy o ochronę środowiska i klimatu, to trzeba się zastanowić do czego został powołany Kościół Chrystusa Króla. Owszem chrześcijanie mogą, nawet ci wysoko postawieni w hierarchii kapłańskiej, działać we wspomnianych kierunkach, ale czy na tym ma się opierać nasza wiara? Czy to mają być jej najważniejsze założenia? Powiem brutalnie, jeżeli dogmaty zostają zastąpione „prawami człowieka”, to nie dziwmy się, że protestantyzacja tak szybko postępuje.

 

Dlaczego z kolei chrześcijanie są najbardziej prześladowaną mniejszością na świecie?

Ponieważ nikt się o nich nie upomina, i to nie w znaczeniu wysyłania kanonierek. Po prostu nikt nie mówi o ich męczeńskim losie chrześcijan i nikt nie podnosi tej kwestii na odpowiednim forum.

 

Inna sprawa, że stosunkowo łatwo w nas uderzać. Biorąc to pod uwagę prześladowcy naszych braci w wierze zadają sobie pytanie: skoro można prześladować chrześcijan, to właściwie dlaczego tego nie robić?

 

Czy chce Pan przez to powiedzieć, że zamachy które miały miejsce podczas tegorocznych świąt Wielkiej Nocy na Sri Lance zrobiono, bo można było?

Na Sri Lance trwa od wielu lat bardzo krwawa, nieprzebierająca w środkach walka buddystów z hinduistami. Wywołany przez Pana zamach stanowi potwierdzenie tego, o czym przed chwilą mówiłem: najłatwiejszym – i widowiskowym zarazem – obiektem do uderzenia są na Sri Lance chrześcijanie, bo o nich nikt się nie upomni. Gdyby bowiem islamscy terroryści odpowiedzialni za tę tragedię uderzyli w buddystów, to upomniałoby się o nich w większości buddyjskie państwo. Gdyby zaś uderzyli w hinduistów, to musieliby liczyć się z odzewem w Indiach, które również z miejscową ludnością muzułmańską nie zawsze obchodzą się w białych rękawiczkach. Natomiast Zachód o swoich współbraciach zapomniał.

 

Dziękuję za rozmowę

Tomasz D. Kolanek

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij