22 marca 2017

Wyrzuć telewizor!

Kilkanaście lat temu wyrugowałem z domu telewizję. I wciąż żyję – ba, czuję się psychicznie zdrowszy.

 

Telewizora pozbyłem się z przyczyny dosyć nietypowej. Zdarzyło się to w pewne sobotnie przedpołudnie, chyba w maju. Dzień był ciepły i dosyć pogodny, choć z oddali dobiegało stłumione mruczenie grzmotów. Siedzieliśmy w salonie, sącząc niespiesznie kawę i rozważając, czy warto w takich okolicznościach przyrody wybierać się na spacer, gdy nagle w oknach ujrzeliśmy oślepiający błysk, a po ułamku sekundy tuż nad naszym domem rozległ się ogłuszający huk. I cisza… I nic więcej: ani sufit nie zawalił się nam na głowy, ani budynek nie zajął się ogniem.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Skamienieliśmy, bo wrażenie było przytłaczające. Nie było jednak czasu zbyt długo rozpamiętywać tego niezwykłego zjawiska, gdyż po ułamku sekundy kolejny osobliwy fenomen całkowicie pochłonął naszą uwagę. Mianowicie: nasz telewizor ożył.

 

Dosłownie – najpierw od tyłu rozjarzył się dziwną łuną, która po chwili zgasła, chyba po to, abyśmy tym łatwiej dostrzegli wściekły rozbłysk ekranu. Krótkotrwały – jak to rozbłyski mają w zwyczaju. Gdy ekran na powrót spowiła czerń, znad obudowy uniósł się błękitny dymek, roztaczając wokół nieprzyjemny swąd. Konająca maszyna wydała jeszcze niegłośny dźwięk – coś pomiędzy sykiem a jękiem – i zdechła. Nie z hukiem, lecz ze skomleniem – mógłby skomentować T. S. Eliot.

 

A burza wcale nie nadeszła – grom się nie powtórzył, więcej nie błyskało. Jeszcze przez kwadrans dało się słyszeć cichnące z wolna pomruki. A potem chmury się rozstąpiły i świat utonął w słonecznej poświacie.

Zupełny – któż nie przyzna – surrealizm. Scena trochę jak z kreskówek Looney Tunes, trochę jak ze snu wariata śnionego nieprzytomnie. Ja jednak postanowiłem ją potraktować jako znak z Nieba. Wrak usunąłem, nowego odbiornika nie kupiłem, odciąłem antenę.

 

Ciepnij grata do rupieci…

 

Pierwsze wrażenie po pozbyciu się z domu telewizora: nasz salon wyraźnie wyszlachetniał. W sumie nie dziwota – telewizor jako taki bynajmniej ładny nie jest. Cała racja jego istnienia – podobnie jak lodówki czy sedesu – zamyka się w funkcji użytkowej, nie estetycznej.

 

Ale o to mniejsza, istota eksmisji telewizora jest nieporównanie głębsza, leży bowiem w całkowitej zmianie filozofii życiowej. Po odcięciu anteny człowiek zaczyna widzieć świat własnymi oczyma, nie przez okulary nałożone mu przez twórców ramówek, serwisów informacyjnych, tokszołów, realityszołów, sitkomów, telenowel, ba, nawet prognoz pogody – słowem: przez obcy filtr. I nagle okazuje się, że tak właśnie bezpośrednio obserwowana rzeczywistość diametralnie odbiega od tej pokazywanej zza szybki; że problemy Polski, świata, Kościoła czy nawet najbliższego otoczenia – bądź ich skala – różnią się, i to niekiedy krańcowo, od ich telewizyjnej projekcji. Po prostu: jak prawda od propagandy.

 

Życie jest zbyt ciekawe i zbyt kolorowe, żeby je oglądać zza przyćmionej tafli. Zbyt wiele się w nim dzieje, żeby pozwolić komuś na dawkowanie nam go w porcjach ograniczonych ilościowo i jakościowo przez rzekomych specjalistów. Nikt nie jest większym specjalistą w dziedzinie mojego życia, moich potrzeb i moich marzeń niż ja sam!

Świat bez telewizora to w pełni mój własny świat – bez szumu obcych głosów, bez natłoku obcych myśli, bez obcej polityki sterowania moją uwagą i opinią. Dom bez telewizora to w pełni mój własny dom – wstęp do niego mają wyłącznie ci, których sam osobiście zaproszę. Przestrzeń bez telewizora to w pełni moja własna przestrzeń – wolna od blichtru i tandety, od nadętych polityków i celebrytów jak z Różewicza (znaczy: pustych jak bazylika w nocy), od wyssanych z palca historii i odrażającej galerii wszystkich możliwych grzechów. No i od koszmarnych reklam kładących łopatą do głowy, że niestraszny zespół niespokojnych nóg, bo przecież mentos znajdzie mi przyjaciela…

Kiedy w rozmowie ze znajomymi rekomenduję wyrwanie się z oplątujących ich telemacek, najczęściej słyszę:

– Ale przecież bez telewizora nie będę w ogóle wiedział, co się na świecie dzieje.

 

Wręcz przeciwnie: będziesz wiedział nieporównanie więcej – bo jako istota ludzka obdarzona inteligencją i ciekawością świata sam zaczniesz takiej wiedzy poszukiwać i znajdziesz jej nieprzebrane pokłady w innych źródłach, które na dodatek sam krytycznie zweryfikujesz. A jeśli nie zaczniesz szukać owych innych źródeł, to znaczy że wspomniana wiedza po prostu nie jest ci potrzebna. Na pewno zaś – w obu przypadkach – poczujesz się znacznie lepiej.

 

Wartość odcięcia się od telewizji w pełni dostrzega się i docenia dopiero po upływie jakiegoś czasu – swoistej kwarantanny. Jak długiej? To już kwestia stricte indywidualna – osobiście jednak nie znam nikogo, kto po roku bez telewizora odczuwałby najmniejszą potrzebę jego ponownego posiadania.

A ja sam czuję się jak szef kontrwywiadu, który wyrugował ze swojego kraju obcą agenturę wpływu. Niestety, nikt mi za to nie da orderu.

 

…niech się w kawałki rozleci

 

Jednego tylko zdarza mi się żałować: że nie wyrzuciłem telewizora przez okno – piękną tego scenę widziałem w filmie Lęk wysokości Bartosza Konopki. Płaska bryła plazmy czy innego elcede lotem czarnej błyskawicy przecięła smutnoszary śląski krajobraz, by roztrzaskać się w drzazgi na dachu zaparkowanego przed blokiem samochodu. Wprowadziłbym dwie korekty: zabezpieczył perymetr, żeby nikt nie doznał uszczerbku na zdrowiu i własności, oraz wybrał wyższe piętro, by zapewnić odpowiednio spektakularny rozbryzg szczątków.

 

Ale w roku 2011 już od dawna nie miałem telewizora. Zresztą z moim i tak bym tego nie zrobił. Z prostego powodu – pastwienie się nad zwłokami to barbarzyństwo. A mój telewizor był już trupem. Kto inny go zabił. Zabitemu wrogowi zaś należy się pogrzeb – choćby nawet był plugawym orkiem. Zaniosłem więc truchło na cmentarzysko jemu podobnych. Być może popełniłem błąd – może należało go spalić, żeby jego ocalałe od gromu organy nie mogły posłużyć do regeneracji innego egzemplarza, który będzie sączył truciznę w duszę mego bliźniego. Pozostaje mi więc tylko żywić nadzieję, iż ogień z nieba wypalił go do głębi trzewi – jak niegdyś Sodomę i Gomorę.

 


Jerzy Wolak





Tekst pierwotnie ukazał się w 55. numerze magazynu „Polonia Christiana”

 

 



 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij