Ojciec Pio mawiał, że gdyby szatani byli widzialni, to na świecie panowałyby ciemności, tak wiele jest złych duchów. Otóż gdyby grzech był dla nas widoczny w całej swej potworności, stałoby się coś podobnego. Budzą w nas obrzydzenie niektóre zwierzęta. Budzą w nas obrzydzenie niektóre zapachy. Budzą w nas obrzydzenie niektóre choroby – pisze 0. Wawrzyniec Maria Waszkiewicz w książce „Nunc coepi. Wezwanie do świętości”, wydanej nakładem Fundacji Wydawniczej ROSA MYSTICA.
Wesprzyj nas już teraz!
Kazanie II
O grzechu
(II niedziela Wielkiego Postu, czytania: Ef 5, 1–9, Łk 11, 14–28)
Potworny ból przeszywa rękę razem z przeszywającym ją gwoździem. Przebicie drugiej ręki będzie tym boleśniejsze, że poprzedzi je naciąganie ramion, tak aby gwóźdź mógł trafić w przygotowany otwór. Krew tryska z ran, zalewając twarz kata. Pierś mordowanego człowieka z trudem łapie powietrze, a każdy wdech i wydech napełnia ją ostrym bólem. A to dopiero początek. Przybicie do krzyża nóg powoduje, że ciało napina się jeszcze bardziej, a oddech staje się jeszcze trudniejszy, jeszcze boleśniejszy. Mordowanym człowiekiem jest mój najlepszy przyjaciel. Mordercą jestem ja.
***
Powiedzieliśmy wczoraj, że fundamentem owocnego przeżycia tego czasu rekolekcji jest nasza wola, nasze pragnienie świętości. Świętość jest jedynym celem godnym naszego zaangażowania. Jest tym, o czym Pan Jezus mówi: „jedynie konieczne”, kiedy poucza Martę, zaniedbującą – w imię Bożych posług – samego Boga. Życie wewnętrzne, będące rozwojem tego ziarenka świętości, jakie złożył w nas sam Pan Bóg, jest czymś o wiele głębszym i konieczniejszym aniżeli życie społeczne, kulturalne, naukowe czy towarzyskie… To właśnie rozwijając nasze życie wewnętrzne, dążąc do świętości, stajemy się – zgodnie ze słowami dzisiejszej Ewangelii – uczestnikami tego błogosławieństwa, jakie nasz Zbawiciel kieruje przede wszystkim do swojej Niepokalanej Matki: „błogosławieni ci, którzy słuchają słowa Bożego i zachowują je”. Zachowują, czyli wprowadzają w życie. Błogosławieni ci, w których życiu słowo Boże „wciela się” – rzecz jasna, w inny sposób, aniżeli wcielił się Syn Boży w łonie Maryi Panny; i to „wcielenie” (w cudzysłowie, choć nie całkiem) jest jednak czymś wielkim, czymś świętym.
Warto tu od razu, dla uniknięcia nieporozumień, zaznaczyć, że świętość to nie aureola, mistyczne ekstazy, poświęcanie modlitwie całych dni, czynienie cudów. Benedykt XV w znakomitej syntezie zauważył, iż „Świętość polega właściwie wyłącznie na podporządkowaniu się woli Bożej, które wyraża się poprzez nieustanne i dokładne wypełnianie obowiązków własnego stanu” (przemówienie z okazji ogłoszenia dekretu o heroizmie cnót Jana Chrzciciela z Burgundii)[1].
Ta fundamentalna zasada ma dwa aspekty, streszczone w słowach Psalmu: Declina a malo, et fac bonum, et inhabita in saeculum saeculi – „Odstąp od złego, czyń dobro, abyś mógł mieszkać na wieki” (Ps 37 [36], 27).
Z drugiej strony, jeśli ktoś myśli: „Nie potrzeba mi być świętym, wystarczy, żebym się zbawił”, to popełnia podwójny błąd. Po pierwsze – kiedy się strzela do odległego celu, trzeba wziąć na to poprawkę i celować wyżej. Jeśli nie celujesz w świętość, to łatwo może się okazać, że nie trafisz nawet do czyśćca. Po drugie, i ważniejsze, o ile nie ma konieczności być świętym czyniącym spektakularne cuda i kanonizowanym przez Kościół, o tyle nie jest to tożsame z tym, że w ogóle nie ma konieczności być świętym. Droga zbawienia to droga świętości. Do nieba nie wejdzie nic, co by nie było święte – do nieba wejdą tylko święci oczyszczeni całkowicie, z wszelkiego grzechu (zarówno śmiertelnego, jak i powszedniego). Tylko takie oczyszczenie pozwoli nam stanąć na wieki w Bożej obecności i radować się nią. Grzech i świętość wykluczają się. Grzech i niebo wykluczają się. Można oczyścić się tu na ziemi, pomnażając nasze zasługi i przyszłą chwałę; można też umrzeć wolnym od grzechu śmiertelnego, ale potrzebując jeszcze oczyszczenia: będzie ono boleśniejsze i pozbawione zasługi – w czyśćcu. Można też – nie daj Boże! – umrzeć w grzechu śmiertelnym i stoczyć się do piekielnej czeluści.
Widać od razu, jak ważnym zagadnieniem dla naszego życia i dla naszej wieczności jest grzech. Wczoraj mówiliśmy także o szacie Bożego dziecięctwa, w jaką zostaliśmy przyobleczeni. Szata ta musi nas wyróżniać. „Skoro staliśmy się światłością w Panu – mówi św. Paweł – postępujmy jako synowie światłości!” (por. Ef 5, 8). Nie możemy żyć jak poganie! Jest czymś niepojętym, żeby katolik – w dodatku katolik zdecydowany, przekonany, zdeklarowany – czytał te same co bezbożnicy książki i gazety; oglądał te same co oni filmy, te same dowcipy opowiadał i śmiał się z nich; tymi samymi na poły wulgarnymi gestami się posługiwał. Nie może być tak, żeby szedł za niemoralnymi modami – czy to w ubiorze, czy w sposobie bycia. Mówi nam o tym dzisiaj dobitnie św. Paweł:
O nierządzie zaś i wszelkiej nieczystości albo chciwości niechaj nawet mowy nie będzie wśród was, jak przystoi świętym, ani o tym, co haniebne, ani o niedorzecznym gadaniu lub nieprzyzwoitych żartach, bo to wszystko jest niestosowne. O tym bowiem bądźcie przekonani, że żaden rozpustnik ani nieczysty, ani chciwiec – to jest bałwochwalca – nie ma dziedzictwa w królestwie Chrystusa i Boga. Niechaj was nikt nie zwodzi próżnymi słowami, bo przez te [grzechy] nadchodzi gniew Boży na buntowników. Nie miejcie więc z nimi nic wspólnego! (Ef 5, 3–7).
Czym jest grzech? Grzech jest wzgardzeniem Bogiem. Jest przedłożeniem ponad Niego czegoś innego. Jest wyborem stworzenia zamiast Stwórcy. Jest wyborem zaspokojenia takiej czy innej niskiej żądzy, brukając jednocześnie świątynię Ducha Świętego, którą ma być każdy z nas. O każdym grzechu można więc powiedzieć, że jest świętokradztwem.
Myśląc o grzechu, musimy uzbroić się w okulary wiary. Zresztą, w ogóle powinniśmy patrzeć na świat przez pryzmat wiary. Na przykład: widzieć świat zaludniony nie tyle ludźmi różnych ras, ludźmi mniej lub bardziej sympatycznymi etc., ile duszami nieśmiertelnymi…
Otóż grzech jest na dobrą sprawę jedynym złem na tym świecie. Nie tylko największym, ale wręcz jedynym. Bo tam, gdzie go nie ma, tam wszystko będzie człowiekowi służyć i Pana Boga chwalić. Ciężkie choroby, wielkie cierpienia, głębokie upokorzenia – wszystko to będzie tylko pomnażać Bożą chwałę, nie będzie wcale odbierać nam radości tu na ziemi, a będzie tym bardziej potęgowało nadzieję radości wiecznej – o ile nie będzie w tym wszystkim grzechu. Z drugiej strony, największe nawet sukcesy zawodowe, społeczne, polityczne, rodzinne, a nawet apostolskie, ba! cuda, nawrócenia i cokolwiek innego na nic się nie zda tym, w których króluje grzech. Co więcej, gdyby – per absurdum – można było jednym tylko grzechem powszednim (o śmiertelnym nawet nie wspominając!) skłonić do nawrócenia miliard ludzi, to nie byłoby to w najmniejszym nawet stopniu argumentem za popełnieniem go. A popełnienie go pozostawałoby najgorszym możliwym interesem: Qui denim prodest homini, si mundum universum lucretur, animæ vero suæ detrimentum patiatur? – „Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł?” (Mt 16, 26).
***
Ojciec Pio mawiał, że gdyby szatani byli widzialni, to na świecie panowałyby ciemności, tak wiele jest złych duchów. Otóż gdyby grzech był dla nas widoczny w całej swej potworności, stałoby się coś podobnego. Budzą w nas obrzydzenie niektóre zwierzęta. Budzą w nas obrzydzenie niektóre zapachy. Budzą w nas obrzydzenie niektóre choroby. Chorobą taką przez wieki był przede wszystkim trąd, i to właśnie trąd jest obrazem – bladym obrazem – grzechu. Podobnie blady tylko jego obraz znajdujemy w traktacie De lapsis św. Cypriana z Kartaginy. Czym jest grzech według tego ojca Kościoła? „Jest potężną nawałnicą obalającą drzewa. Jest burzą z gradobiciem, która wyjaławia ziemię. Jest zarazą, co wyniszcza owczarnie. Jest huraganem zatapiającym okręt”.
Oto, czym jest grzech w odniesieniu do naszego życia duchowego. Nie to jest jednak najgorsze. Grzech wyniszcza człowieka. Grzech poniża człowieka. Grzech czyni jałowym ludzkie serce i bezowocnym ludzkie życie. Dlaczego tak jest?
Jest tak dlatego, że – i to właśnie jest w nim najgorsze – grzech obraża Boga. Człowiek, Boże stworzenie, powołane do tego, by na sposób rozumny wielbić Stwórcę także w imieniu stworzeń bezrozumnych, sprzeniewierza się swemu wzniosłemu powołaniu. Poprzez grzech oddala się od swojego celu. Staje się jak chybiony dwuwiersz w poemacie, jak fałszywy akord w symfonii, jak przypalone ciasto. Jak cokolwiek, co mija się z własnym celem. Smutno nam, kiedy widzimy zdolnego człowieka, który przez użycie narkotyków stoczył się i „zmarnował życie”. Smutno nam, gdy rak zabiera wybitnego lekarza lub artystę, „a taki młody!”, „a tyle mógł jeszcze osiągnąć”. Grzech czyni z nami coś podobnego. Grzech jest w tym świecie potworną – i w istocie jedyną – dysharmonią.
Grzesząc, człowiek przedkłada ponad Boga nędzne stworzenie. Przekłada ponad Ojca nieskończenie dobrego chwilę satysfakcji tego czy innego rodzaju. Czyni swoim bogiem kieszeń, brzuch albo i podbrzusze. Gardzi przy tym ogromem Bożej miłości. Wszystko dobre, co mamy, mamy od Boga. Blady obraz tego, co czynimy Bogu, grzesząc, znajdujemy w życiu każdego z nas. Nieodwzajemniona miłość. Serdeczna przysługa spotykająca się z niewdzięcznością. Zdrada ze strony przyjaciela. Pogarda i lekceważenie ze strony dzieci lub podwładnych, fałszywe oskarżenia… Ile bólu mogą sprawić! I ten ból, ten zawód, to poniżenie, jakiego w taki czy inny sposób doświadczamy, winny nam być obrazem i przypomnieniem tego, co sami czynimy Bogu – zdradziecko i nieczule, z niewdzięcznością i arogancją – kiedy grzeszymy.
Władz, jakich Bóg mu udzielił do spełniania wielkiego celu ludzkiej egzystencji, człowiek używa w celu zgoła przeciwnym. Zamiast stawać się podobnym aniołom, poniża siebie – stworzonego na Boży obraz i podobieństwo! – i czyni się gorszym od zwierząt (zwierzęta nie grzeszą). Oto, jak nas grzech poniża! A poniżając nas, plami ten Boży obraz, zacierając w nim Boże podobieństwo, a rysując diabelską Boga karykaturę. Tę karykaturę, która została naszkicowana już podczas pierwszego kuszenia, owym „eritissicut dii, będziecie jako bogowie”…
Bóg co prawda nie może być naszym grzechem prawdziwie poniżony. Bogu chwały nie ujmie to, że głupiec powie „Boga nie ma”, a bezbożnik zbluźni. Nie umniejsza to jednak potworności grzechu. I mamy tego dowód ostateczny w Męce Pana naszego Jezusa Chrystusa.
Zanurzmy się więc w Jego najświętszych ranach; w tych ranach, które naszymi grzechami zostały zadane. Wychylmy kroplę z Jego przepełnionego kielicha goryczy – tej goryczy, którą sami wlaliśmy, grzesząc.
Rozmyślanie nad Męką Pańską jest pobożnym ćwiczeniem od zawsze najżywiej zalecanym przez mistrzów życia duchowego. I nieprzypadkowo. Bo cóż bardziej roznieca płomień miłości, jeśli nie to niepojęte cierpienie Jezusa nieskończenie niewinnego – skoro jest to cierpienie znoszone dla naszej, dla mojej miłości? („Raczyłeś umrzeć dla miłości mojej miłości”, mówi w przepięknej modlitwie Absorbeat św. Franciszek). Co więcej, rozmyślanie nad Męką Pańską jest relatywnie proste, a więc także ci, co dopiero pierwsze kroki stawiają na drodze wiodącej ku kontemplacji, mogą bez trudu się go podjąć. „Deum nemo vidit”, mówi św. Jan: „Boga nikt nigdy nie widział” (J 1, 18). A św. Paweł podobnie wyraża się mówiąc o niebie: „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują” (1 Kor 2, 9).
A przecież my, ludzie, obciążeni słabością naszych umysłów, potrzebujemy zazwyczaj czegoś działającego na zmysły, aby móc rozmyślać. Taki jest nasz ludzki sposób poznawania: rozum pracuje na tym, co mu przekażą zmysły (nihil est in intellectu, quod non prius in sensu). A właśnie cierpienie znamy wszyscy. Śmierć – czeka każdego z nas i gdzieś, choćby na dnie podświadomości, wiemy o tym nieuchronnym spotkaniu. Żałoba – wszyscy wiemy, czym jest. Nic dziwnego więc, że dla osób odmawiających Różaniec święty – zwłaszcza na początku duchowej drogi – właśnie rozmyślanie nad tajemnicami bolesnymi jest najłatwiejsze i najbardziej obfitujące w dobre postanowienia. Myśl o cierpieniach Zbawiciela przenika nasze serca, kruszy ich twardość, ogrzewa ich ziąb. Jest myślą zarazem słodką (jakże bardzo jesteśmy kochani!) i bolesną (ile cierpienia „miłość mojej miłości” sprawiła Panu Jezusowi!). Te uczucia, jakkolwiek nie są sednem miłości (nigdy dość powtarzania tego: uczucia nie są sednem miłości!), są jednak ważną pomocą, umacniając naszą wdzięczność i miłość wobec Zbawiciela i, w konsekwencji, naszą nienawiść wobec grzechu, który Go ukrzyżował.
Tak właśnie. Dokładnie tak. Grzech, nasz grzech – mój grzech! – zadał cierpienie Panu Jezusowi. Naprawdę mój grzech, naprawdę zadał, naprawdę cierpienie. To jest centralny punkt dzisiejszej nauki, to jest punkt ogromnie ważny dla naszego nawrócenia, dla owego declina a malo, et fac bonum, „odstąp od złego, a czyń dobro”.
Zastanówmy się nad tą prawdą, która jest zarazem przerażająca i zbawienna. Nie jest to prawda łatwa do zrozumienia dla nas, ponieważ jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że przyczyna w porządku chronologicznym poprzedza jej efekt. Wsadzam palec do ognia i zaczyna mnie boleć. Dwa miesiące temu poszedłem na wagary, teraz ojciec się dowiedział i dał mi w skórę. Dziesięć lat temu wziąłem kredyt i po dziś dzień pluję sobie w twarz. I tak dalej. A tutaj na odwrót. My grzeszymy w XXI wieku, a Pan Jezus cierpiał z tego powodu już 2000 lat temu. To paradoks – ale uwaga! Słowo „paradoks” nie oznacza sprzeczności, ale wykroczenie poza utartą opinię, a więc poza pozory prawdy… – efekt nastąpił 2000 lat przed swoją przyczyną. Co jednak zrozumiemy, jeśli zechcemy sobie przypomnieć, że Pan Jezus to nie tylko doskonały człowiek, ale zarazem także Bóg wszechwiedzący, znający doskonale przyszłość i każdy mający nastąpić w niej grzech. Bóg Święty, Święty, trzykroć Święty, najdoskonalej wiedzący, jaką potwornością jest grzech.
Tak więc, Pan Jezus naprawdę cierpiał przez każdy, każdy z osobna nasz grzech, każdy grzech każdego z ludzi poczynając od Ewy i Adama, a kończąc na ostatnim spośród ich potomków na końcu świata. Pan Jezus cierpiał więc także przez każdy mój grzech. W konsekwencji to, czy zgrzeszę czy nie – ma konkretne przełożenie na Jego cierpienie. Pomyślmy o tym czasem – będzie to myśl bardzo pomocna w walce z pokusami. Spójrzmy na krzyż. Oto, jak bardzo Pan Jezus nas ukochał! Spójrzmy jeszcze raz, na ten sam krzyż. Oto, jak bardzo myśmy Go znienawidzili…
Tak właśnie pokazując krucyfiks, tłumaczył, czym jest grzech, św. Alfons de Liguori. Ale nie był to „jakikolwiek” krucyfiks. Krucyfiksy św. Alfonsa były okrutne. Widać było na nich nie tylko pięć ran; widać było ślady uderzeń bicza, widać było głowę podziurawioną od cierni, widać było krwawe mięso, a może nawet odsłonięte kości na łokciach i kolanach rozbitych trzema upadkami… widać było bark zmiażdżony dźwiganym krzyżem, widać sińce od uderzeń…
Oto, czym jest grzech. I św. Alfons tłumaczył: grzech śmiertelny – to ten gwóźdź przebijający ręce i stopy, albo ta włócznia, co serce przeszywa. Grzech mordujący Pana. Pozostałe rany to grzechy powszednie. Trudno zaiste mówić o miłości, jeśli tak masakrujemy naszego Zbawiciela, dzień w dzień, bez większych wyrzutów sumienia, bez woli poprawy, mówiąc sobie „to tylko grzech powszedni”!
Dobrze zrozumiał tę prawdę – także pod wpływem własnych niewypowiedzianych cierpień – międzywojenny przywódca słowackich Węgrów, hrabia Janós Esterházy, którego proces beatyfikacyjny rozpoczął się półtora roku temu. W jednym z listów, pisanych z komunistycznego więzienia, w którym oczekiwał na wykonanie wyroku śmierci, pisał on:
Żałując za własne grzechy, nagle ujrzałem taki mniej więcej obraz. Otóż ja jako ojciec byłbym w stanie zabić tego, kto by dręczył albo zabił moje niewinne dzieci. To zrozumiałe! Ale skoro tak jest i jest to zrozumiałe, to co mam myśleć o Matce Bożej? Jakże cierpiało jej pełne dobroci Matczyne Serce podczas cierpień jedynego Boskiego Syna! A do cierpień Pana Jezusa przyczyniłem się ja moimi grzechami. Ja Go biczowałem, ja koronowałem cierniem, ja policzkowałem moimi grzechami, i to od moich grzechów był taki ciężki krzyż biednego Pana Jezusa, że trzy razy upadał pod jego ciężarem, i za moje grzechy umarł na krzyżu. Co mogła czuć pełna dobroci Maryja Dziewica, jak musiało cierpieć Jej matczyne serce na widok cierpień Syna, które to cierpienia ja spowodowałem. A dobra Panna Maryja, mimo mojej podłości, jak bardzo jest przy mnie, jak pomaga, jak błogosławi! I to porównanie tak mnie poruszyło i taki wzbudziło we mnie żal, że od tej pory zacząłem móc całkiem inaczej się modlić i całkowicie zmieniła się moja miłość do Niej.
(list do Luizy Esterházy, 16 czerwca 1949)
Niech i nasza miłość i modlitwa maryjna zmienią się od teraz, skoro pamiętać będziemy o cierpieniu, jakie sami zadaliśmy Panu Jezusowi i Jego Matce, a naszej Współodkupicielce.
***
Grzechami moimi przybiłem Cię do krzyża, o Jezu. Grzechami moimi przeszyłem Serce Niepokalane Najświętszej Panny Maryi. Grzechami moimi plułem na Ciebie i szydziłem z Ciebie – poniżałem Ciebie, a w istocie poniżałem siebie samego, czyniąc się podobnym do szatanów. Od dziś pragnę zmienić moje życie. Odwrócić się od złego, aby czynić dobro. Nunc coepi!, dziś zaczynam iść po nowej drodze! Za zło wyrządzone; za to, żem Ciebie, o Jezu, grzechami moimi ukrzyżował, naprawdę ukrzyżował! – idę pokutować.
Wszechmogący i najłaskawszy Boże, który dla spragnionego ludu wywiodłeś ze skały źródło wody żywej: dobądź z twardych serc naszych łzy skruchy, abyśmy mogli opłakiwać nasze grzechy i zasłużyli u Twojego miłosierdzia na ich odpuszczenie… Panie Boże, wlej w nasze serca łaskę Ducha Świętego; niech ona sprawi, byśmy łzami skruchy obmyli zmazy naszych grzechów…
(Mszał rzymski, modlitwy o skruchę serca).
A wtedy i na nas spłynie błogosławieństwo Pańskie: „Błogosławieni, którzy płaczą, albowiem oni będą pocieszeni”!
Bo jakże słodko jest opłakiwać grzechy; jakże słodko jest cierpieć nad cierpieniem Twojej, o Panie, Męki! Wtedy to rzeczywiście ja, będący Twoim katem, doświadczę tego, że ta krew, którą sam rozlałem, przyniosła mi zbawienie, a tryskając z ran przeze mnie zadanych, nie przestała mieć tej tajemniczej mocy, aby i mnie obmyć z podłości moich grzechów. Amen.
[1] Cyt. za: Acta Apostolicae Sedis, t. XII, 1920, s. 173.
Nunc coepi. Wezwanie do świętości
0. Wawrzyniec Maria Waszkiewicz
Fundacja Wydawnicza ROSA MYSTICA