– Z powodu trudnych warunków życia, osłabienia, wybuchały epidemie chorób. Choroby dziesiątkowały ludzi. Ludzie padali jak muchy, od czerwonki i tyfusu. Szczególnie groźny był tyfus. Moja mama przeszła i przeżyła tę chorobę, ale wiele osób zmarło. Po takiej fali tyfusu, Ruscy kopali jeden wielki dół i tam wszystkich zmarłych chowali – wspomina w rozmowie z Adamem Białousem, Franciszka Roszkowska, wywieziona w 1941 roku przez NKWD do Kazachstanu.
Skąd pani pochodzi?
Urodziłam się w Kobylinie koło Jeżewa, w dawnym województwie białostockim. Naszą gospodarską rodzinę Sowieci uznali za kułacką, wrogą ZSRR. Mój ojciec Czesław Pogorzelski był sołtysem dużej wsi – Kobylina, a dziadek był wójtem. NKWD aresztowało ojca w kwietniu 1941 roku, a po nas – czyli mamę i siedmioro rodzeństwa przyszli, żeby nas deportować, kilka dni później. Ja miałam wówczas 7 lat. Co mogliśmy to ze sobą wzięliśmy. NKWD odnosiło się do nas Polaków z nienawiścią.
Wesprzyj nas już teraz!
A jakie były losy Pani ojca, po aresztowaniu przez NKWD?
Ojca, wraz z innymi więźniami, NKWD zamierzało rozstrzelać. Oni siedzieli w więzieniu w Łomży. Dzięki Bogu Sowieci nie zdążyli tego zrobić, bo w czerwcu 1941 roku Niemcy na nich uderzyły. Ruscy w popłochu uciekli z Łomży. Mieszkańcy miasta weszli wtedy do więzienia, wyłamali drzwi wszystkich celi i wypuścili rodaków, między innymi mojego ojca. Ojciec wrócił do domu, ale nas już tam nie było, bo nas Sowieci wywieźli. Wziął do domu swoją mamę i razem, całą wojnę i parę lat po niej, gospodarzyli i czekali, aż wrócimy z Kazachstanu.
Skąd ruszył transport na Wschód, do którego was włączono?
W Łapach wsadzili nas do towarowych, bydlęcych wagonów i tak wieźli w nieludzkich warunkach przez trzy miesiące. Czasem pociąg jechał dzień i noc bez przerwy – czasem się zatrzymywał i stał, czy to na stacji czy w szczerym polu, przez kilka dni. Sanitariat stanowiła dziura wycięta w podłodze wagonu, zasłonięta parawanem. W sumie upchnęli nas do wagonu około 70 osób, łącznie ze starcami i dziećmi. Do picia na cały dzień przeznaczono, dla tych wszystkich ludzi, jedno wiadro wody. Jedzenia nie dawali wcale. Trzeba było jeść, to co się komu udało zabrać z domu. Ludzie płakali, wołali ratunku, śpiewali pieśni Maryjne. My, dzieci wydłubywaliśmy między deskami stanowiącymi ściany wagonu małe otwory, przez które podglądaliśmy co się znajduje na zewnątrz.
Miejscem docelowym waszej katorgi był Kazachstan…
Dowieźli nas do Kazachstanu i osadzili w kołchozie, 200 kilometrów od dużego miasta Kokczetaw. Obok tego kołchozu była mała wieś, którą zbudowali niemieccy zesłańcy. Wielu tam było Niemców. My w tej wsi zamieszkaliśmy. A dookoła tylko step, step i step – jak okiem sięgnąć. Kirgizki lud, który od wieków zamieszkiwał te stepowe, bezkresne przestrzenie był na wpół zdziczały. Przed bolszewicką rewolucją Kirgizi wiedli swobodne i dostatnie życie wędrownych pasterzy. Komuniści ziemie Kirgizji nazwali republiką Kazachską, a z jej mieszkańców uczynili niewolniczą siłę roboczą kołchozów. Kazach nigdy nie opuszczał miejsca swego zamieszkania, dlatego o wielkim, dalekim świecie nie wiedział prawie nic. Wiedział tyle, że rano musi wstać do pracy, a wieczorem położyć się spać. Wtedy rolnictwo oraz wszystkie inne działy gospodarki sowieckiej Rosji wytwarzały niemal wyłącznie na potrzeby armii.
Czy doskwierał wam głód?
Przynosili nam zamarznięte kartofle. Jedliśmy to, bo głód był straszny. Mama nie miała tam pokarmów, które nadawałby się dla małych dzieci. Więc wszyscy jedliśmy takie – byle co. Przez pewien czas, na początku naszego tam pobytu, był taki głód, że moja dwuletnia siostrzyczka zmarła z niedożywienia. Najpierw cała spuchła, a potem umarła. W kolejnych latach nauczyliśmy się sobie radzić. Ziarno i otręby podbieraliśmy z kołchozu. Tam były ogromne magazyny ziarna. Mama gdzieś wynalazła żarna i to ziarno mieliliśmy na nich. Raz za to podbieranie pszenicy Ruscy mamę aresztowali i trzymali w areszcie kilka dni. Z jedzeniem najgorzej było zimą, przy wielkich mrozach, bo wtedy trudno było, a czasem nawet było to niemożliwe, wyjść z domu po żywność. Jadło się nawet padłe od chorób zwierzęta. Ruscy je zakopywali, a zesłańcy odkopywali i jedli.
Jak wspomina Pani trudne warunki naturalne jakie trzeba było znosić na kazachskiej ziemi?
Lata były krótkie, ale strasznie gorące i duszne. Dobrze, że chociaż była tam rzeka. To wszystkie dzieci latem w niej siedziały. Zimą były straszne mrozy, nawet do minus pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Zimą wiał zabójczo mroźny wiatr ze śniegiem zwany „buranem”. Jednej takiej zimy mamie tak przemarzły kolana, że przez jakiś czas nie mogła chodzić. Nas ratowało to, że obok kołchozu była fabryka walonków, takich – jakby długich butów, zrobionych z wełny. Trochę tam pracowaliśmy, to każdemu dali po parze walonków. Dostaliśmy też takie robocze kufajki, ale na zimę były one za słabe. Trzeba było się jeszcze czymś dodatkowo okrywać. Każdy więc starał się cos sobie zdobyć. Niektórzy ściągali skórę ze zdechłych psów i szyli sobie takie jakby „kożuchy”.
Czy w kołchozie można było zarobić na dodatkowe porcje jedzenia ?
Mama pracowała w kołchozie. Tam racje żywnościowe były głodowe. Latem woziła więc transporty jajek z kołchozu do miasta. Za to mieliśmy dodatkowe porcje żywnościowe, ale mamy, jak pojechała z tymi jajkami, to czasem dwa miesiące nie widzieliśmy. Raz mój brat skaleczył się w nogę, mamy nie było, i brat o mało co nie umarł. Ale jakoś, dzięki Bogu, wyszedł z tego. My dzieci mieliśmy też dodatkowe porcje żywieniowe za dbanie o konia szefa kołchozu. Musieliśmy go wypasać, czesać i zimą karmić. Moi bracia chodzi też do kołchozowej szkoły, ja nie chciałam tam chodzić. Tam ruscy nauczyciele prowadzili indoktrynację. Wpajali dzieciom komunizm i ateizm. Trzeba się było uczyć wierszyków o tym, że „to nie Bóg daje chleb, ale kołchoz i maszyny”.
Kto najgorzej znosił życie na wywózce?
Jeżeli na wywózkę trafiali prości ludzie ze wsi, przyzwyczajeni do trudnych warunków życia, jakoś się tam klimatyzowali, ale gorzej było z kobietami, dziećmi z wyższych sfer. Te kobiety dostawały pomieszania zmysłów. One nie mogły sobie wyobrazić, że można w takich warunkach żyć. Sowieci zamykali te osoby w zakładach psychiatrycznych. Tam, w Kazachstanie, trzeba było być bardzo zaradnym żeby przeżyć.
Często chorowaliście?
Higiena była w bardzo ograniczonym stopniu. Boleśnie gryzły nas pluskwy, dokuczały wszy. Jedynym środkiem higienicznym, który posiadaliśmy, był ług zrobiony z popiołu. Tym ługiem prało się ubrania. Zesłańcom w ich skąpej diecie najbardziej brakowało witamin i mikroelementów. Dosłownie wszyscy zapadali z tego powodu na chorobę oczu tzw. „kurzą ślepotę”. Jej skutki były takie, że po zachodzie słońca traciło się niemal wzrok. Bardzo dokuczał szkorbut, który powodował wypadanie zębów. A z powodu trudnych warunków życia, osłabienia, wybuchały epidemie chorób. Choroby dziesiątkowały ludzi. Ludzie padali jak muchy, od czerwonki i tyfusu. Szczególnie groźny był tyfus. Moja mama przeszła i przeżyła tę chorobę, ale wiele osób zmarło. Po takiej fali tyfusu, Ruscy kopali jeden wielki dół i tam wszystkich zmarłych chowali.
Czy ktoś z waszej rodziny wstąpił do armii generała Andersa, tworzonej od sierpnia 1941 roku na Wschodzie?
Mój rodzony brat, kiedy generał Anders zaczął tworzyć armię na Wschodzie, to się do niej zaciągnął. Moja mama sama go tego namawiała. Mówiła „Idź do Andersa, a my tu sobie jakoś poradzimy”. Brat był w Armii Polskiej czołgistą. Zginął pod Monte Cassino i tam spoczywa na cmentarzu wojskowym. Drugi brat, który jeszcze przed wojną wyjechał do USA, też był w Polskiej Armii na Zachodzie, został lotnikiem. Brał udział w bitwie o Anglię. Przeżył, ale po wojnie porzucił lotnictwo. Mówił, że za dużo przerażających rzeczy doświadczył walcząc w powietrzu i nie da rady już dłużej latać.
Kiedy wróciliście z Kazachstanu do Polski?
Na wywózce w Kazachstanie byliśmy 6 długich lat. Mogliśmy tam nawet zostać na stałe, bo nie chcieli nas wypuścić. Nawet jeden miejscowy chciał się żenić z moją mamą, która przecież była żonata. Na szczęście narobiliśmy szumu, uparliśmy się i jakoś nas wypuścili. Wróciliśmy do Polski w maju roku 1947. Przyjechaliśmy pociągiem do Łap, skąd nas wywożono 6 lat wcześniej. Z dworca do naszej wsi jechaliśmy już furmanką. W końcu spotkaliśmy się z ojcem i byliśmy już razem. Te czasy powojenne w Polsce też były niełatwe. Wszystko poniszczone przez wojnę. Przychodzili do nas po prowiant Niezłomni. Komuniści ścigali ich po lasach. Żal mi ich było. Młode chłopaki, a tylu ich zginęło.
Czy chciałby się Pani podzielić z nami, szczególnie z młodzieżą, przesłaniem dotyczącym sybirackich przeżyć?
My Sybiracy, przekazujemy młodym pokoleniom prawdziwe historie o naszych losach podczas sowieckich wywózek. Robimy to, aby pamięć o tamtych tragicznych wydarzeniach pozostała w świadomości narodu. A wy młodzi zróbcie wszystko co w waszej mocy, aby te straszne czasy nigdy więcej nie wróciły.
Dziękuję za rozmowę
Adam Białous
„Ludzie marli jak muchy”. Nikt nie policzy ilu Polaków leży na cmentarzach Sybiru