„Śmierć mózgu” to kłamstwo szerzone przez międzynarodowy, wart miliardy dolarów przemysł pozyskiwania organów – mówi ceniony brazylijski neurolog, dr Cicero G. Coimbra. I przedstawia niezwykle jasne argumenty na rzecz tej tezy.
Dr Cicero G. Coimbra to neurolog i profesor neuronauki na Federalnym Uniwersytecie São Paulo w Brazylii. Kłamstwem o „śmierci mózgu” zajmuje się od wielu lat, często spotykając się z tego powodu z dużymi problemami, także prawnymi. W rozmowie z portalem „LifeSiteNews” naukowiec wskazał, że ponad dwóch dziesięcioleci istnieją bezapelacyjne dowody obalające tezę o „śmierci mózgu”, ale lekarze boją się o tym mówić. Są zastraszeni przez niezwykle wpływowe lobby medyczne, które żeruje na pozyskiwaniu organów od tak naprawdę żywych pacjentów.
Wesprzyj nas już teraz!
Jak wskazał dr Coimbra, o „śmierci mózgu” zaczęto mówić w 1968 roku, choć nie było wówczas żadnych dowodów potwierdzających taką hipotezę.
– Pod koniec lat 60. [XX wieku] pierwsza transplantacja serca wykonana przez chirurga Christiaana Barnarda w RPA wywołała potrzebę pozyskiwania możliwych do przeszczepienia pojedynczych niezbędnych organów od tych pacjentów, których uznano za „beznadziejnie pogrążonych w śpiączce”– powiedział.
Jak wskazał, w Medycznej Szkole Harvarda zwołano komitet, który zdecydował określać kondycję medyczną takich pacjentów mianem „śmierci mózgowej”, tak, by umożliwić usuwanie niezbędnych organów i przeszczepianie ich innym chorym.
– Nazywanie tych pacjentów „martwymi” umożliwiło owemu zwołanemu ad hockomitetowi ominąć wszystkie problemy prawne związane z pozbieraniem niezbędnych organów od pogrążonych w śpiączce pacjentów, którzy nie mieli szans na wyzdrowienie według przekonań i naukowej wiedzy medycznej dostępnej w tamtym czasie, to znaczy pod koniec lat 60.– wskazał dalej.
– Fundamentalnym błędem było uznawanie mózgów takich pacjentów za „nieodwracalnie” uszkodzone – a uszkodzenie mózgu postrzegano wówczas jako nieodwracalne, taka była w tamtym czasie ograniczona wiedza. Później, z biegiem czasu, nowa wiedza i naukowe osiągnięcia neurologiczne przyniosły inne koncepcje odnośnie tego, co tak naprawdę dzieje się z tymi pacjentami– stwierdził naukowiec.
Uważano mianowicie, że jeżeli mózg nie daje żadnych znaków aktywności, to jedyną tego przyczyną może być brak krążenia krwi w tym organie. Brak krążenia tymczasem, sądzono, musi prowadzić do nieodwracalnego zniszczenia – i to w ciągu zaledwie kilku minut. Stąd zaczęto mówić o „śmierci mózgu”.
– Problem w tym, że w latach 80. wszystko zaczęło się zmieniać – zaznaczył dr Coimbra. – Praktyka przeszczepiania niezbędnych organów rozprzestrzeniła się już na świecie, ale w latach 1984 i 1985 eksperymenty przeprowadzone na zwierzętach – na gryzoniach – wykazały, że obniżenie przepływu krwi do mózgu o 50 procent sprawia, iż mózg się wycisza. Nie ma dość energii by podtrzymać to, co nazywamy „aktywnością synaptyczną”– wyjaśnił. Tej aktywności nie było, ale to nie znaczy, że neurony obumierały. Bynajmniej. Mózg stawał się po prostu uśpiony, ale nie martwy! – Nekroza, proces śmierci neuronalnej, zachodzi w przeciągu kilku godzin i jest wywoływany przez przepływ krwi niższy niż 20 procent normalnej wartości– wskazał neurolog. Jeżeli przepływ nie spadł do tego poziomu, to mózg nie uległ bynajmniej nieodwracalnemu zniszczeniu.
– Stąd jest jasne, że niektórzy z tych pacjentów [uznanych za martwych – red.] tak naprawdę żyją. Co mam na myśli mówiąc, że żyją? Ich mózg nie jest zniszczony; jest tylko wyciszony. System transplantacji pobiera organy od pacjentów, którzy mają tkankę mózgową mogącą teoretycznie wyzdrowieć. Tkanka mózgu nie jest zniszczona – podkreślił rozmówca „LifeSiteNews”. Jak wskazał, osoby, u których przepływ krwi do mózgu znajduje się w przedziale między 20 a 50 proc. normalnego stanu, są w tak zwanej „strefie półcienia” (łac. penumbra).
Co więcej w latach 90. udowodniono, że procesy obserwowane wcześniej u gryzoni zachodzą także u ludzi. Od ponad 20 lat świat medyczny dysponuje więc wystarczającą wiedzą naukową by stwierdzić, że „śmierć mózgu” jest mitem.
Dr Coimbra w wywiadzie zaznaczył też, jak niemoralna jest sama metoda sprawdzania, czy w danym wypadku zaszła tak zwana „śmierć mózgu”, tak zwany „test bezdechu”. Pacjenta odłącza się mianowicie na 10 minut od respiratora, by wykazać, że nie jest on w stanie samodzielnie oddychać. Jak mówi uczony, rzeczywiście, pacjent nie może tego robić; ale jest tak dlatego, że jeżeli znajduje się on „w strefie półcienia”, to odpowiedzialne za oddychanie strefy w jego mózgu są uśpione – ale nie martwe.
To oznacza, że nawet jeżeli obecnie pacjent samodzielnie nie oddycha – w przypadku „przebudzenia” mózgu znowu oddychałby prawidłowo. Tymczasem odłączenie pacjenta od respiratora na 10 minut sprawia, że do mózgu zaczyna dopływać jeszcze mniej krwi – i odsetek normalnego przepływu może spaść poniżej wartości „strefy półcienia”. Wówczas dopiero dochodzi do nieodwracalnego uszkodzenia mózgu. A zatem przeprowadzany test mający wykazać „śmierć mózgu” może tę śmierć de factopowodować. Nie ma tu więc mowy o przestrzeganiu przysięgi Hipokratesa, bo lekarze przeprowadzający test po prostu szkodzą pacjentom.
Portal „Life Site News” zapytał, dlaczego, skoro dowody są tak oczywiste, nadal mówi się o „śmierci mózgu”. Według dr. Coimbry powodem są olbrzymie wpływy biznesu żywiącego się na organach pacjentów.
– Przepływ wiedzyw świecie medycznym – nie tylko w tym kraju, ale globalnie – jest współcześnie prawdopodobnie, lub na pewno, najbardziej kontrolowanym systemem przepływu informacji, bo jest warty miliardy dolarów rocznie. Gdy umieści się w podręczniku jakąś informację, to może to spowodować przepływ pieniędzy z jednego sektora do drugiego. To najbardziej kontrolowany rodzaj przepływu informacji w naszym społeczeństwie, o jakim wiem – odparł uczony. W jego ocenie nawet jeżeli poszczególni lekarze znają fakty i wiedzą, jaka jest prawda, nie chcą o tym mówić, by nie zadzierać z niezwykle wpływowymi politycznie magnatami biznesu transplantacyjnego. Dr Coimbra wskazał, że lekarze boją się problemów. On sam przez 19 lat musiał walczyć w sądach o swoje prawo do wykonywania zawodu.
Pacjentów, których mózgi „zasnęły”, da się tymczasem leczyć za pomocą specjalnej terapii hormonalnej. Dr Coimbra praktykował takie leczenie – i to z niemałym sukcesem. Zajmował się między innymi 39-latką, którą uznano za „martwą”. Rozpoczął terapię w czwartym dniu od wypadku chirurgicznego, który spowodował jej stan. Po ośmiu dniach kobieta zaczęła sama oddychać. – Stąd pacjentka nie mogła być już dłużej uznawana za kogoś, kto nie żyje, bo oddychała […]. Po miesiącu mogła już komunikować się ze swoimi rodzicami– wskazał. Gdyby nie interwencja dr. Coimbry można byłoby tymczasem pobrać od żywej kobiety organy. – Ponieważ przeszła tracheotomię [zabieg polegający na rozcięciu tchawicy – red.], mogła porozumiewać się za pomocą czytania warg. Ruszała wargami, bo brakowało powietrza koniecznego dla poruszenia strun głosowych. Nie było dźwięku, ale mogła porozumiewać się dzięki czytaniu warg i trwało to przez dwa czy trzy miesiące. Niestety, zmarła, bo zbyt długo leżała w łóżku i miała skrzepy w żyłach nóg, które przemieściły się do płuc. Zmarła z powodu z powodu zatoru płucnego– powiedział. Jak dodał, gdyby nie ten wypadek jest możliwe, że po dalszych kilku miesiącach jej stan uległby dalszej poprawie.
Wcześniej dr Coimbra leczył 15-latkę pogrążoną w głębokiej śpiączce. Przechodziła już trzy testy na „śmierć mózgu”; dwukrotnie „zdała”, za trzecim razem nie była w stanie sama oddychać. Każdy test bezdechu oczywiście jej szkodził. Mimo wszystko po potraktowaniu jej terapią hormonalną prawa strona ciała zaczęła się ruszać. Dziewczyna nie była więc w żadnej mierze martwa.
Z dr. Coimbrą skontaktował się wówczas lekarz, który zajmował się jej przypadkiem, powiązany z biznesem transplantologii. – Napisał do mnie coś takiego w karcie medycznej: „Gdy u pacjenta stwierdza się <śmierć mózgu>, to pacjent jest martwy. Nie ma znaczenia to, że później pacjent nie spełnia już kryteriów <śmierci mózgu. Pacjent jest od strony prawnej martwy, bo została już zdiagnozowana <śmierć mózgu>”. Mogę to udowodnić. Mam kopię karty tej pacjentki. Widać tu więc konflikt interesów– wskazał.
Jak dodał dr Coimbra, tylko w USA w roku 2016 biznes transplantacji był wart 25 miliardów dolarów. W roku 2025 jego wartość wyniesie prawdopodobnie 51 miliardów dolarów rocznie.
– W internecie można znaleźć ogłoszenia wskazujące, że powinno się kupować udziały takich kompanii farmaceutycznych, bo będą mieć coraz większe zyski i można zarobić w ten sposób masę pieniędzy. To jest wielki, bardzo wielki biznes. Można zrozumieć, jak wpływowi są ci ludzie – stwierdził.
Pach
Źródło: Lifesitenews.com