To, co wydarzyło się w połowie stycznia w Hanowerze, trudno określić inaczej niż triumf lewicowego totalitaryzmu. Władze miejskie zobowiązały wszystkich pracowników sektora publicznego do używania „języka wrażliwego płciowo”. Zalecane formuły zakładają całkowicie odejście od chrześcijańskiej antropologii. Rewolucja ta była długo przygotowywana – i można spodziewać się jej dalszych sukcesów.
Mężczyźni* i kobiety*
Wesprzyj nas już teraz!
W czym rzecz? Otóż w połowie stycznia w Hanowerze, stolicy rozległego, ludnego i bogatego landu Dolna Saksonia, przyjęto dokument pod nazwą „Zalecenia dotyczące doboru słów właściwego pod względem płciowym”. Nowe reguły będą obowiązywać wszystkich pracowników sektora publicznego, zarówno w ich wypowiedziach pisemnych jak i ustnych. Idzie o używanie języka, który pozbawiony jest jakichkolwiek odniesień do faktu istnienia dwóch płci biologicznych, a jeżeli takie odniesienie byłoby nieodzowne dla uzyskania jasności wypowiedzi, trzeba poinformować o umowności wykorzystanych terminów. Chodzi więc wprost o odejście od tradycyjnej antropologii na rzecz zupełnie nowego obrazu człowieczeństwa, w którym płeć jest tylko i wyłącznie społecznym konstruktem. W praktyce będzie to wyglądać dość komicznie, choć istota rzeczy bynajmniej do zabawnych nie należy. I tak żaden urzędnik w Hanowerze nie powie już w przemówieniu do pracowników szkół o „nauczycielach i nauczycielkach”, ale nazwie ich „osobami uczącymi”. W miejskim konkursie nie wezmą udziału „uczestnicy i uczestniczki”, ale „osoby uczestniczące”. Jeżeli w danej wypowiedzi byłoby konieczne zastosowanie słowa wskazującego na płeć, na przykład w wyrażeniu „toaleta dla kobiet”, to słowo kobieta musi zostać opatrzone tak zwaną gwiazdką genderową (niem. Gendersternchen). A więc już nie Toilette für Frauen, ale Toilette für Frauen*. Gwiazdka oznacza, że „kobieta” to termin umowny – obejmuje każdego, kto czuje się kobietą. W przemówieniach gwiazdkę zaznaczać się będzie krótką pauzą po wypowiedzianym słowie. Przypomina to jąkanie, ale estetyka musi ustąpić przed inkluzywnością.
Demokracja? Nieważne!
Co ciekawe, obywatele są przeciwni takim zmianom, ale władza przyznaje, że zdanie większości jej nie interesuje. Przymus używania języka wrażliwego płciowo według sondażu przeprowadzonego już po wprowadzeniu nowych przepisów popiera zaledwie 22 proc. mieszkańców Hanoweru. Prawie 70 proc. jest temu przeciwnych, z czego 48 proc. zdecydowanie. Mahren Gehrke, która w magistracie odpowiada za kwestie równouprawnienia, w ogóle się tym jednak nie przejmuje. – Wyrażanie się w wyczerpujący płciowo sposób nie przeszkadza w sprzątaniu ulic ani nie utrudnia budowy mieszkań socjalnych, nic nie kosztuje i nie wymaga czasu – powiedziała w rozmowie z dziennikiem „T-Online”, gdy przedstawiono jej wyniki badania. Jak widać demokracja jest dobra tylko wówczas, gdy opinio communis jest zgodna z neomarksistowskimi ideałami. W przeciwnym wypadku można ją podeptać, o ile tylko sprawa jest na tyle zagmatwana i abstrakcyjna, że nie należy spodziewać się szerszych protestów.
A miało iść o równouprawnienie kobiet…
To, co zrobiono w Hanowerze, to nawet na niemieckie stosunki absolutna awangarda. Nie ma jednak nawet cienia wątpliwości, że kolejne niemieckie miasta pójdą w ślad stolicy Dolnej Saksonii. Wprowadzony tam językowy dyktat nie jest przecież owocem choroby psychicznej garstki lokalnych lewicowych rewolucjonistów; jest postulatem podnoszonym przez postępowców w tej czy innej formie już od wielu lat. Przed 2019 rokiem zazwyczaj ubierano to w formę troski o równouprawnienie kobiet i mężczyzn. Argumentowano, na przykład, że takie wyrażenie jak „każdy otrzyma, na co zasłużył” jest wykluczające, bo „każdy” i „zasłużył” to formy męskie. W praktyce w języku niemieckim szalenie trudno jest wyeliminować podobne „nierówności”, skupiano się więc dotąd na nieco mniej drastycznych ingerencjach w język. I tak na przykład w żadnym oficjalnym wystąpieniu minister obrony narodowej nie powie już do żołnierzy „Żołnierze!”. Apel zacznie zawsze od słów: „Żołnierki i żołnierze”. Jeżeli także w ministerstwie obrony przyjęte zostaną hanowerskie zwyczaje, to wkrótce będzie się mówić „Żołnierki [przerwa] i żołnierze [przerwa]” lub też „osoby służące w armii”. Do tego jeszcze wszakże nie doszło, choć minister Ursula van der Leyen zasłynęła już organizowaniem dla żołnierzy (i żołnierek) warsztatów poświęconych „orientacji” seksualnej, tak, by wyeliminować dyskryminację homo-, bi-, trans- i queerseksualistów. Warto pamiętać o tych „niegroźnych” początkach – także w Polsce nie brakuje formacji politycznych, które w tym roku na sztandarach wypisują sobie „równość kobiet i mężczyzn”. To tymczasem tylko pierwszy krok, a Niemcy pokazują nam, jak wyglądać będzie następny.
Trzecia płeć
Wraz z dniem 1 stycznia rewolucja językowa poszła naprzód i równouprawnienie mężczyzn i kobiet nie jest już wystarczające. Od nowego roku w życie weszła ustawa, zgodnie z którą w dokumentach państwowych można podać płeć „inna” (niem. divers). Teoretycznie chodzi tylko o rzadkie przypadki osób dotkniętych fizycznymi schorzeniami, potwierdzonymi przez lekarzy. Skoro jednak są w społeczeństwie ludzie uznawani przez państwo oficjalnie za przedstawicieli innej płci niż jedna z dwóch, to skrajni lewicowcy postanowili wyciągnąć z tego konsekwencje. Co ciekawe, żadnych zastrzeżeń nie ma w tym względzie Rada ds. Poprawnej Pisowni Niemieckiej, złożona z ekspertów ze wszystkich niemieckojęzycznych krajów. W ubiegłym roku Rada dwukrotnie zastanawiała się nad problemem języka wrażliwego płciowo i uznała, że jest on całkowicie zasadny, ostatecznie są przecież w społeczeństwie nie tylko mężczyźni i kobiety! Szacowne gremium nie wskazało żadnych konkretnych rozwiązań praktycznych, bo – jak podano w oficjalnym komunikacie – język to rzecz żywa i za kilka lat właściwe formy z pewnością pojawią się same.
Protestów nie ma
Same jak widać wcale się nie pojawiają, bo koryfeusze rewolucji seksualnej 2.0 robią wszystko co w ich mocy, by rzecz maksymalnie przyspieszyć. Pozostaje żałować, że choć sprawa hanowerskich zmian językowych wywołała dość szeroką debatę medialną, to nie poszły za tym w ślad żadne protesty. Społeczeństwo nie dostrzega, o co toczy się gra. Temu zresztą nie można się dziwić, bo od 1968 roku Niemcy są stopniowo uczeni, że moralność i tradycja muszą odejść do lamusa. Skoro „rodziną” nazywa się związek dwóch mężczyzn wychowujących adoptowane dzieci, a „przerwaniem ciąży” zamordowanie nienarodzonego dziecka, to używanie gwiazdki genderowej rzeczywiście można uznać za rzecz wprawdzie dziwaczną, ale przecież niegroźną. W istocie gra toczy się o władztwo nad ludzką duszą, bo jeżeli sprawy będą szły dalej obranym torem, to za kilkadziesiąt lat mało który Niemiec poddany państwowemu praniu mózgu będzie w stanie spojrzeć trzeźwo na rzeczywistość. Najbardziej bolesne, że Kościół katolicki nie tylko nie protestuje przeciwko tej głęboko satanistycznej rewolucji, ale poniekąd bierze w niej udział. Niemieccy biskupi podążają krok w krok za zmianami wprowadzanymi na szczeblu państwowym. Odrzucają grzeszność homoseksualizmu, chcą błogosławić jednopłciowe pary; dlaczego więc nie mieliby wkrótce uznać i trzeciej płci? Nie będzie szczególnym zaskoczeniem, jeżeli wkrótce oficjalne listy kościelne zaadresowane będą do „osób wierzących”, a podpisywać się pod nimi będzie „przewodniczący*” Konferencji Episkopatu.
Paweł Chmielewski
Konwencja Stambulska. Walka z przemocą czy walka z rodziną? Dokument PCh24.pl