Publikacja wstępnej umowy pomiędzy rządem Wielkiej Brytanii a Unią Europejską dotyczącej Brexitu bynajmniej nie ostudziła nastrojów w Wielkiej Brytanii. Politycy nie zwarli szeregów. Przeciwnie: rząd Theresy May stoi na krawędzi, a wraz z nim, proponowana umowa. W nadchodzących dniach, nastąpi atak z dwóch stron…
Pięć godzin: tyle zajęło premier May wymuszenie akceptacji propozycji na swoich ministrach. Prasa donosi, iż jedna trzecia jej rządu była skłonna odrzucić umowę. Nie wiadomo w jakich okolicznościach zgodzili się ostatecznie firmować zgniły owoc negocjacji, ale jednomyślność rządu jest w tym przypadku fikcją.
Wesprzyj nas już teraz!
Umowa czy kapitulacja?
Wstępna umowa, to liczący blisko 600 stron dokument, toteż niewielu miało dotychczas okazję przeanalizować dogłębnie wszystkich szczegółów. O skuteczności brytyjskich negocjatorów najwymowniej chyba świadczą słowa premier May, która nie miała zasadniczo nic pozytywnego do powiedzenia o proponowanej umowie, a jedynie podkreślała, iż uważa, że jest to najlepsze co mogła wynegocjować. To z resztą prawdopodobnie jest prawdą: negocjacje ewidentnie przerosły panią premier.
Niezależnie od ostatecznego wyniku Brexitu, brytyjską stronę negocjacji jeszcze przez wiele lat będą omawiać podręczniki do dyplomacji jako przykład absolutnej niekompetencji, chociaż zdania są podzielone w jakim stopniu brytyjscy oficjele faktycznie byli niekompetentni, a w jakim świadomie i z premedytacją sabotowali oficjalną politykę własnego rządu; wiadomo tylko iż zawodowi biurokraci prowadzący negocjacje to z grubsza ci sami ludzie którzy u boku poprzedniego premiera prowadzili kampanię dezinformacyjną mającą przekonać Brytyjczyków do głosowania za pozostaniem w Unii, a wielu z nich również po referendum nie krygowało się z krytyką decyzji narodu.
Niezależnie od przyczyn słabości brytyjskich negocjatorów, wiadome są skutki: Unia Europejska, która początkowo stawiała zaporowe warunki z nieskrywaną złością i chęcią poniżenia Brytyjczyków, ku swojemu zdumieniu odkrywała, iż w poszukiwaniu zgody, Brytyjczycy godzili się przekraczać coraz to kolejne „nieprzekraczalne czerwone linie”. Eurokraci nawet uderzyli w suwerenną jedność Zjednoczonego Królestwa, żądając, aby Północna Irlandia została częściowo oderwana poprzez zatrzymanie jej w europejskiej strefie handlowej, tak aby ewentualna granica celna nie przebiegała pomiędzy Irlandią a Irlandią Północną, ale na środku morza Irlandzkiego. Nawet ten warunek, choć absurdalny, nie doprowadził do zerwania negocjacji…
Warunki narzucane przez Unię były z tego gatunku, jaki nawet w sytuacji negocjacji rozejmowych podczas wojny wymagałby bardzo zdecydowanego zwycięstwa jednej ze stron: przeciwnik musiałby czuć się nieodwołalnie przegranym. Wielka Brytania zgodziła się zapłacić ogromne reparacje za czelność opuszczenia Unii. Zwolennicy Brexitu bronili tych kontrybucji finansowych, twierdząc, iż jeśli to pomoże wynegocjować dobry układ handlowy, to będzie warto: ale nie pomogło. Nie wynegocjowano ostatecznego układu handlowego, a jedynie warunki handlu na okres przejściowy do 2020 roku. Ten zaś okres przejściowy niesie ze sobą kolejne katastrofalne warunki. W kwestii Irlandii Północnej, choć udało się to przykryć bardziej subtelnym językiem, zgodzono się aby tymczasem pozostała ona bardziej zintegrowana z Europą niż reszta Wielkiej Brytanii – choć reszta Wielkiej Brytanii również przez ten czas będzie związana handlowymi regulacjami Unii, niezdolna do podpisywania jakichkolwiek umów handlowych z państwami trzecimi, i nie mając już wpływu na unijne regulacje handlowe: w sferze międzynarodowego handlu, Brytyjczycy będą musieli biernie akceptować wszystko co narzuci im Unia. Gdyby tymczasem pojawiły się jakiekolwiek dysputy, będą one osądzane przez europejskie sądy. Pamiętajmy przy tym, iż handel, w przypadku Unii Europejskiej, to bardzo szerokie pojęcie: kryją się za nim standardy technologiczne, środowiskowe, prawo pracy, i wiele innych spraw. Brytyjczycy zrezygnowali nawet z możliwości jednostronnego wycofania z tego układu, i zgodzili się, aby Unia mogła przedłużyć stan „przejściowy” jeśli tymczasem nie dojdzie do ostatecznego układu. Ale, jeśli Wielka Brytania staje się „tymczasowo” de facto państwem wasalnym Unii, to dlaczego Unia miałaby dążyć do wynegocjowania finalnej umowy?
Czy nastąpi implozja rządu?
Kilka dni temu, jeden z głównych ideologów Brexitu, europoseł Daniel Hannan, powiedział wprost, iż gdyby miał ułożyć w kolejności wszystkie możliwe rozwiązania dla przyszłości Wielkiej Brytanii, proponowany obecnie układ znalazłby się na ostatnim miejscu, nawet za pozostaniem w Unii: mocne słowa od człowieka, który poświęcił całe swoje dorosłe życie na walkę o wyjście Wielkiej Brytanii z Unii. Już po publikacji wstępnej umowy, ten sam Hannan twierdzi, że mamy do czynienia z rozwiązaniem tak złym, że zwolennicy wyjścia woleliby pozostać niż wyjść na takich warunkach, a zwolennicy pozostania woleliby wyjść, niż pozostać na takich warunkach…
Nic dziwnego, iż przez cały wczorajszy wieczór, pojawiało się coraz to więcej informacji o wzburzonych nastrojach wśród brytyjskich polityków: parlamentarzystów z głównych partii, ale także autonomicznego rządu Szkocji oraz popierających dotychczas May polityków z północnoirlandzkiej Democratic Union Party. Konserwatywni parlamentarzyści w nieznanej, ale niebagatelnej liczbie, mówią głośna o wewnątrzpartyjnym odwołaniu May ze stanowiska premiera. Laburzyści, rzecz jasna, dużo chętniej widzieliby nie tylko odwołanie May, ale w ogóle nowe wybory.
Niemniej, Brexit dzieli i łączy polityków ponad partiami. W obu głównych partiach znajdą się zwolennicy przyjęcia przedstawionej przez May umowy i nie jest wykluczone, iż konserwatywna premier przeforsuje ją wbrew głosom własnej partii, z poparciem opozycji. Wbrew opinii polityków takich jak Hannan czy Jacob Rees-Mogg, wielu zwolenników Brexitu jest gotowych przyjąć obecną umowę, byle tylko wreszcie „zaklepać” wyjście z Unii.
Co dalej?
Być może więc May znajdzie poparcie dla swojej umowy: nie wiadomo. Natomiast pewne jest, iż brytyjska premier zdołała osiągnąć inny, spektakularny akt unifikacji – zjednoczyła mianowicie najbardziej zagorzałych zwolenników Brexitu z najbardziej zagorzałymi zwolennikami pozostania w Unii. Jedni i drudzy są absolutnie przekonani, iż propozycja May jest tragiczna. Zwolennicy Brexitu w miarę negocjacyjnych porażek od wielu miesięcy już przypominali niegdysiejsze słowa premier May: no deal is better than a bad deal, czyli lepszy brak umowy niż zła umowa. Zwolennicy pozostania, analogicznie, coraz częściej mówili, iż tak fatalny wynik nie może być tym czego oczekiwał naród i w związku z tym należy przeprowadzić kolejne referendum, aby poprawić wynik poprzedniego. Po środowym wieczorze, obydwa obozy zyskały nowych zwolenników, zawiedzonych skutkami rządowych negocjacji. Sama May dorzuciła paliwa, gdy w swoim przemówieniu zasugerowała, iż poza złą umową i brakiem umowy jest jeszcze trzecia opcja, czyli całkowite odrzucenie Brexitu – co jest precedensem, gdyż dotychczas rząd stał na stanowisku nieodwołalności Brexitu.
Paradoksalnie, to chyba właśnie groźba pozostania w Unii jest tym co sprawiło, iż ministrowie wczoraj poparli fatalną umowę: konserwatyści wiedzą doskonale, iż niekompetencja May już bardzo głęboko podmyła zaufanie wobec ich partii. Pamiętają też jak bardzo podzielona wobec Brexitu była i jest ich własna partia, że May była kompromisowym kandydatem na premiera, i gdyby upadła, wybór nowego premiera bez nowych wyborów może nie być możliwy. A nowe wybory nie muszą, ale mogą doprowadzić do przesilenia na rzecz pozostania…
Nawiasem mówiąc, taki obrót spraw bynajmniej nie ucieszyłby wszystkich eurokratów – w Brukseli przecież narosło wiele niechęci do Brytyjczyków, postrzeganych jako tych którzy ciągle blokowali eurointegrację. Z pewnością, gdyby doszło do próby odwołania Brexitu, Brytyjczycy byliby nieprzyjemnie zaskoczeni przez odpowiedź Unii: ostatecznie zgodzono by się na powrót, oczywiście, ale kosztem utraty wszelkich dotychczasowych brytyjskich przywilejów. Dlaczego z resztą mieliby je zatrzymać, skoro groźba, że opuszczą Unię zniknęłaby bezpowrotnie?
I jeszcze jeden nawias: wiem, że wielu Polaków, zwłaszcza w rządzącej partii, ucieszyłoby się z pozostania Wielkiej Brytanii w Unii, gdyż widzą w niej sojusznika przeciw Brukseli. To poważny błąd i krótkowzroczność. Z całej Unii, tylko Wielka Brytania była na tyle silna i niezależna, aby w ogóle próbować skorzystać z jedynej realnej karty przetargowej jaką państwa-członkowie dysponują wobec Brukseli: groźbą wyjścia. Toteż ich porażka, niczym zwycięstwo północy w amerykańskiej wojnie secesyjnej, byłaby punktem zwrotnym w procesie narzucania prymatu Unii nad państwami-członkami.
Na szczęście, anulowanie Brexitu pozostaje na razie w sferze fikcji. Ani odrzucenie umowy, ani nawet odwołanie May ze stanowiska premiera nie musi doprowadzić do nowych wyborów. Tymczasem, jeśli brytyjski parlament nie przyjmie umowy – co jest prawdopodobne, skoro nikomu się nie ona podoba – zwolennicy Brexitu muszą tylko uniemożliwić wybory przed marcem 2019 r., gdy Wielka Brytania automatycznie opuści Unię niezależnie od podpisania jakiejkolwiek umowy. Wbrew opinii premier May, Wielka Brytania w tym momencie ma bardzo mocną pozycję negocjacyjną: dla państw członkowskich Unii, no deal Brexit to realny koszt, bynajmniej nie mniejszy niż dla Brytyjczyków. Gdyby Brytyjczycy odrzucili umowę, Unia miałaby wiele powodów, aby zrewidować oferowane warunki. W najgorszym wypadku, w marcu 2019 r. nastąpiłby Brexit bez umowy. Zważywszy, iż zwolennicy Brexitu nadal mają przewagę moralną i wizerunkową wygranego referendum, takie rozwiązanie na ten moment wydaje się być bardziej prawdopodobne od zupełnego odwołania Brexitu. A czy bardziej prawdopodobne od bad deal Brexit? Tego dowiemy się w ciągu kilku tygodni.
Jakub Majewski