Głoszona przez księdza Bonieckiego ewangelia wszechświatowej religii nowego człowieka – bez prawdy, a zatem i grzechu na poważnie – jest wypucowana, mięciutka, tolerancyjna, pobłażliwa dla naszych słabości, usprawiedliwiająca, wygodna, wyrozumiała i niewymagająca. Jeżeli jest w niej miejsce dla krzyża, na dodatek pluszowego, to wyłącznie w zakrystii.
Kościół ustami swych kapłanów odczytał nam w pierwszą niedzielę września kolejny fragment Ewangelii św. Mateusza (16, 21-27). Chrystus zapowiedział tam uczniom swoją śmierć i zmartwychwstanie. Słysząc to, Piotr wziął Go na stronę „i począł (…) strofować, mówiąc: Panie, niech Cię Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie”.
Wesprzyj nas już teraz!
Niezwyczajna, z uwagi na swą ostrość i jawnie demonstrowane zagniewanie, jest tu reakcja Chrystusa, podobna do tej, kiedy przepędzał kupców ze świątyni. Odpowiada Piotrowi: „Zejdź Mi z oczu, Szatanie! Jesteś mi zawadą [w innej wersji „zgorszeniem” – red.], bo nie myślisz o tym, co Boże, ale o tym, co ludzkie”.
Scena ta rozgrywa się dosłownie zaraz po nazwaniu Piotra przez Chrystusa opoką, a zatem powołaniu go do godności ziemskiego wikariusza Syna Bożego, gdy Chrystus zapowiada, że na Piotrze właśnie „zbuduje Kościół swój, a bramy piekielne go nie przemogą”, i że da mu „klucze królestwa niebieskiego” aby, cokolwiek zwiąże na ziemi, było „związane w niebie”, a cokolwiek rozwiąże na ziemi, było „rozwiązane w niebie”.
Jakże to, przed chwilą Piotr-Opoka, a już po chwili Szatan? I ktoś taki ma dać gwarancję, że Kościoła nie przemogą bramy piekielne?
Klucza do zrozumienia tej szokująco radykalnej zmiany języka i tonu dostarcza przesłanie, które Jezus kieruje do wszystkich uczniów zaraz po tym jak, na osobności, „wypożyczył sobie” Piotra: „Jeśli kto chce pójść za mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech mnie naśladuje! Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie, z mojego powodu, znajdzie je. Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł?”.
Chrystus nie uczynił Piotra swoim namiestnikiem na Ziemi ze względu na jakąś imponującą stałość jego charakteru, ale raczej – pomimo widocznej słabości ducha i mającego się wydarzyć trzykrotnego zaparcia – przez wzgląd na okazywaną Mu przez Piotra miłość i ufność, które ostatecznie zaprowadzą ucznia na krzyż ziemskiej hańby oraz wiekuistego zwycięstwa. W tym sensie historia Piotra-Opoki może być odczytywana w perspektywie czasów ostatecznych jako dzieje Kościoła Chrystusowego: nieustanne przemaganie się słabości ludzkich i darów Ducha Świętego, misja zbawcza tocząca się po wyboistej drodze ludzkiego grzechu i człowieczej nieprawości, suflowanych nam przez księcia tego świata.
Doczesne upokorzenie jako warunek triumfu nie z tego świata. To, co ludzkie w opozycji do tego, co Boże. Chrystus demaskuje strategię Szatana: wszystko byle nie krzyż, za wszelką ceną odciągnąć człowieka i świat od krzyża, odwrócić się od krzyża, zapomnieć o krzyżu, zagłuszyć krzyż, usunąć krzyż, sprofanować krzyż, ośmieszyć krzyż, pomniejszyć krzyż, zakwestionować krzyż, zlekceważyć krzyż, wydrwić krzyż, wziąć krzyż w nawias i w cudzysłów, zapomnieć o krzyżu.
Istotą tego, co diaboliczne, jest nienawiść do krzyża, zwiedzenie świata i ludzi poprzez pokazanie drogi na skróty, drogi bez „niepotrzebnej fatygi” krzyża, bez „dewocji” krzyżowej, bez krzyżowego „oszołomienia” i krzyżowej „przesady”, innymi słowy: bez ascezy i wyrzeczeń, a zatem bez grzechu, przed którym zaparcie się siebie ma nas uchronić, bez uznania grzechu i bez walki duchowej z grzechem oraz jego nazbyt hojnym szafarzem-kusicielem.
W niedzielny poranek wysłuchałem Ewangelii, a niedługo potem przeczytałem sobotni wywiad księdza Adama Bonieckiego dla „Gazety Wyborczej”. Wywiad zatytułowany jest: „Szukam jasnych stron życia” (GW, 2 września 2017 r.) i – co raczej nie zaskakuje – składa się przede wszystkim z kokieterii, a zaraz potem z całej sekwencji wzajemnych mizdrzeń, serwitutów, pląsów i poufałych tykań. Nie jest bowiem zwyczajnie do pomyślenia, aby nowoczesny i należycie otwarty ksiądz redaktor pozwolił sobie na wyniosłe i patriarchalne budowanie bariery wykluczenia wobec nadskakującego mu sympatycznego redaktora, poprzez stosowanie (i oczekiwanie wzajemności w tym względzie) staroświeckich form w rodzaju: „Panie redaktorze”, czy „Czcigodny ojcze”. Mamy tedy porażające stylizowaną na skromność pychą, osobiście prywatne, by tak rzec, deklaracje duchownego: „Na frustracje mam czas w zaciszu swojej celi” (złośliwiec mógłby zapytać: „a to kiedy właściwie?”) albo: „Ja po prostu lubię ludzi (…) zakaz [wypowiadania się – red.] mi tej radości nie odebrał”. Duchowny nieostrożnie balansuje w tym miejscu na granicy patosu i śmieszności. W końcu przecież zakaz publicznych wypowiedzi nie jest, nawet w czasach inkryminowanego przez popularnego duszpasterza sojuszu pisowsko-kościelnego, równoznaczny z osadzeniem w celi i nałożeniem klauzuli milczenia w ogóle.
Zgodnie z przewidywaniem, swoiste tournée powracającego do publicznego życia ojca-redaktora nabiera widocznego rozmachu. Zrozumiałe więc, że nie mogło się ono obyć bez wizyty w zaprzyjaźnionej z postępowym środowiskiem „Tygodnika Powszechnego”, bardziej jeszcze postępowej „Gazecie Wyborczej”. Sama treść wywiadu pozostaje w tle zdjęcia księdza (świetne ujęcie, znakomita robota fotografa). Nieświadomy rzeczy dyletant mógłby ten artystycznie wycyzelowany profil uznać za portret, nie przymierzając, jakiegoś nieżyjącego od 15 lat Jamesa Coburne’a. W skojarzeniu z gwiazdą filmową nie ma przypadku. I nie jest to bynajmniej wyłącznie sprawa aparycji duchownego, bowiem staranność modelowego ujęcia mimochodem ujawnia intencję przekroczenia ram stosowności, owego dorozumianego w przypadku osoby duchownej „wypada – nie wypada”. Najwyraźniej jednak ksiądz redaktor co najmniej pozwolił na wyeksponowanie swojego oblicza – „ludzkiego”, uwolnionego z pancerza katolickiej, ascetycznej duchowości.
Obaj redaktorzy nie mają żadnego problemu z identyfikacją Szatana: jest nim „Kościół radiomaryjny”, księża-nacjonaliści, „pseudonauka, antysemityzm, antyukraińska zaciekłość i coraz ciaśniejszy sojusz Kościoła z władzą” (dla każdego coś miłego), a na dodatek: nieoceniony ksiądz Oko, istny młot na czarownice, dalej bezkompromisowy niestety dla obu redakcji, także dla księży-homoseksualistów i księży-agentów UB zaplątanych w oba środowiska, ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski oraz… metropolita krakowski, arcybiskup Marek Jędraszewski (ma on grzeszyć „zamkniętym” katolicyzmem, bo otwarcie demaskuje globalistyczne cele i zamierzenia sieci organizacji kierowanych przez p. Sorosa).
Narzucające się podobieństwo opinii i ocen wypowiadanych przez ks. Bonieckiego z przypomnianą powyżej postawą apostoła Piotra ma charakter formalny i pozorny. Obydwu łączy, ale i dzieli zarazem doświadczenie krzyża. Popularny kapłan swoją głośną opinię o tym, że „jeśli komuś przeszkadza krzyż w takim miejscu [mowa o sali sejmowej – red.], to nie powinien on tam wisieć. Nie można nikogo zmuszać, żeby na ten krzyż patrzył”, wygłasza niemal dwa tysiące lat po Kalwarii. Piotr, swoją nadzieję, że bez trudnego do wyobrażenia męczeństwa krzyża się obejdzie – zanim jego Mistrz i Nauczyciel wypowiedział swoje „Wykonało się!”.
Piotrem kieruje źle ukierunkowana miłość do Chrystusa, wyłącznie po ludzku pojęta troska ucznia i przyjaciela. Toteż ten sam krzyż, którego publiczna i jawna obecność jest dla nowoczesnego księdza-celebryty zgorszeniem, a co najmniej zbędnym ornamentem, naddatkiem osadzonym na fasadzie „zamkniętego” Kościoła („Nie na tym polega katolicyzm narodu czy Sejmu, że wisi krzyż czy nie wisi”), apostoł Piotr ostatecznie podniósł, poniósł i ugruntował we współczesnym mu świecie, wbrew i na przekór tamtemu światu i możnym tamtego świata. Obrał drogę wierności, pomimo zwątpienia i zaparcia się, pomimo mroku ciemności, które ogarnęły Jerozolimę w Wielki Piątek. Piotr uznaje swoją słabość, przełamuje ją i poskramia, krzyżując swoje ziemskie pragnienia i światowe względy, toteż idzie drogą wierności, płacąc za nią cenę krzyża własnego i cenę krzyży wyznawców Chrystusa wszystkich czasów.
Tymczasem głoszona dzisiaj przez księdza Bonieckiego ewangelia wszechświatowej religii nowego człowieka – bez prawdy, a zatem i grzechu na poważnie – jest wypucowana, mięciutka, tolerancyjna, pobłażliwa dla naszych słabości, usprawiedliwiająca, wygodna, wyrozumiała i niewymagająca. Jeżeli jest w niej miejsce dla krzyża, to wyłącznie w zakrystii, i na dodatek pluszowego. To ewangelia schlebiająca naszej próżności i pysze, poklepująca poufale kosmatą łapą po ramieniu i uwalniająca od moralnych dylematów czy duchowych zmagań. Przynosząca pozorną ulgę, bo spolegliwa i kompatybilna z aktualnie fetowanym przez świat trendem i stylem życia. Do tego filuternie przewrotna, mrugająca okiem i odpowiednio dosłodzona. Ponad wszelką wątpliwość atrakcyjnie opakowana. Perswazyjno-emocjonalna, a zatem konkurencyjna „na rynku religijnym”. Bo przecież za niewielką w gruncie rzeczy cenę zapomnienia oraz uwolnienia się od konieczności rozpamiętywania przykrej i nadmiernie krwawej historii Kalwarii i życia (tak jakby Męka Pańska w ogóle się nie wydarzyła), a zatem za cenę usunięcia krzyża i przenicowania głosu sumienia oferuje ona efektowną, prostą, przyjemną podróż szerokopasmową – oświetloną z góry do dołu i z prawa do lewa autostradą prosto do domu… Najinteligentniejszego ze Zwodzicieli.
Ksiądz redaktor powraca po sześciu latach po to tylko, aby zademonstrować przed uwiedzionymi, zdezorientowanymi lub zgorszonymi katolikami swoją pychę i zuchwałość, aby epatować nas uwolnioną z potrzeby głoszenia słowa Bożego przewrotnością woli i sądu. Jest w świetle ostatnich wywiadów takim współczesnym nam anty-Piotrem Apostołem. W odróżnieniu bowiem od pierwszego po Chrystusie Pasterza, obrał kurs na świat, kurs kolizyjny z nauką Zbawiciela i magisterium jego Kościoła, zapadając się po uszy w miękkim komforcie ideologii celebracji tego świata. W oglądanej jego oczami Polsce widzimy z jednej strony kapłanów i hierarchów, żądnych władzy i wpływu na władzę, zawsze gotowych poprowadzić ciemny lud polski do kolejnych antysemickich pogromów, a po drugiej stronie – szlachetnych, odrzuconych, zapomnianych kościelnych oraz przykościelnych filantropów. O ileż łatwiej by się żyło, ile problemów zniknęłoby z horyzontu naszych codziennych sprawunków, gdyby dało się Kościół święty katolicki, walczący na Ziemi, cierpiący w Czyśćcu i triumfujący z Niebie, Ciało Mistyczne Chrystusa w widzialnej ziemskiej odsłonie, przerobić na… prężną organizację charytatywną.
Istotnie, „twarda jest ta [Chrystusowa – red.] mowa. Któż jej słuchać może?”. Przeflancowanie Kościoła na jeszcze jedną sieć dobroczynnych fundacji pozwoliłoby zatem pozbyć się kłopotliwego balastu Prawdy nauki wiary. W jej miejsce zajaśniałaby blaskiem jutrzenki prawda pomocy bliźniemu bez niepotrzebnego komplikowania sobie życia uczynkami miłosiernymi wobec duszy, takimi jak napominanie grzeszących, pouczanie nieumiejętnych czy umacnianie w wierze wątpiących. Góra Błogosławieństw po liftingu – w myśl „otwartej nowiny” ks. Bonieckiego – przesłoniłaby swą mocą samą Kalwarię, wytrącającą człowieka z poczucia komfortu.
Z obu rozmówców ks. Boniecki jest w oczywisty sposób, bardziej interesujący, a miejscami subtelny i dowcipny. Znać po nim, że niemało przeżył i niejedno widział. Jest też, co oczywiste, ostrożny. W kilku miejscach dystansuje się od sugestii i ocen autora wywiadu. A jednak okazuje zdziwienie oczywistym dla katolika stanowiskiem metropolity krakowskiego, który podkreśla, że „są wartości, przed którymi prawo musi ustąpić”. Wygląda na to, że ksiądz redaktor zwyczajnie ignoruje (bo nie sądzę, aby nie znał) magisterium Kościoła, w myśl którego relacje władzy duchownej do świeckiej wyznacza hierarchia celów człowieka, a cele doczesne niższe są od celu wiecznego, jakim jest życie wieczne. Toteż jeśli prawo ludzkie stanowione wchodzi w kolizję z porządkiem łaski – wyższym przecież niż porządek naturalny – władza duchowna ma obowiązek pośredniego interweniowania w domenę prawodawczą państwa, ze względu na moralny wymiar stanowionego prawa i dobro dusz. W szczególności dotyczy to przypadków jawnego grzechu publicznego popełnianego przez rządzących lub przyzwolenia na grzech, względnie zachęcania do grzechu rządzonych. O ile państwo dysponuje suwerennością polityczną, to Kościół katolicki ma suwerenność duchową, realizowaną poprzez perswazję moralną oraz (niestety, obecnie raczej postulowany niż rzeczywisty) wpływ wywierany na edukację i kulturę. Zgodnie z nauką Kościoła o społecznym królowaniu Chrystusa Króla, także państwa podlegają władzy Chrystusa, a sprawujący rządy „winni są Mu cześć i posłuszeństwo” poprzez publiczną sankcję czystości obyczajów – jako prawodawcy, szafarze sprawiedliwości i wychowawcy młodzieży.
Zapomniał ksiądz Boniecki o tej nauce, ale przede wszystkim nie pamięta już w swoim politycznym rozgorączkowaniu o Chrystusowym Amen („A oto Jam jest z wami po wszystkie dni, aż do skończenia świata. Amen”). Piotr, nie intelektualista przecież – cóż za ulga: nie być skazanym na czytanie heretyckich dzieł kardynała Yves Congara – ale prosty rybak, wiedział, co mówi, gdy rzekł do Chrystusa: „Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa Żywota”.
Pytanie: czy ksiądz redaktor o powyższych słowach zapomniał, nie wierzy w nie, nie traktuje poważnie, twórczo je zreinterpretował? Nie znam na nie odpowiedzi. Na pewno niejeden czytelnik zdumiony będzie również opinią księdza na temat „opresyjnego chrześcijaństwa średniowiecznego” – doprawdy dramatycznie karykaturalną w ustach duchownego.
Mimo wspomnianej już ostrożności, ks. Boniecki nie uniknął on jeszcze jednego „poślizgu”. Otóż powiada on, mając na myśli majowe apogeum sporu o Trybunał Konstytucyjny: „w maju tego roku kraj trząsł się w posadach, a Episkopat wydał list na 100-lecie objawień w Fatimie. Fatima jest ważna, ale w tym przypadku należało się jednak skupić na aktualnym kryzysie państwa” (sic!).
W perspektywie duchownego-celebryty bój o trybunał ma więc pierwszeństwo przed Najświętszą Marią Panną i Jej objawieniami. Bój wytoczony przez spoufalonych z księdzem redaktorem działaczy, polityków, artystów, dziennikarzy oraz postępowy kler świecki i duchownych wszystkich wyznań, którym koncesjonowani duszpasterze dostarczają (poprzez swoją ewangelię fałszywego i pobłażliwego miłosierdzia) ryczałtowego alibi dla ich życiowych wyborów: małżeńskich zdrad, korupcji moralnej i finansowej, zmysłowych eskapad, pożądliwości oczu oraz ciała, a przede wszystkim dla ich bezbrzeżnej pychy.
Matce Bożej ksiądz Boniecki pokazał, by tak rzec, miejsce w szeregu. Oto hierarchia ważności spraw według jego dzisiejszej ewangelii in nuce: przede wszystkim polityka, władza i prawo, a potem tolerancja, filantropia, pokój, dobrobyt, a także (bardzo nowocześnie rozumiana) miłość wzajemna. Ani słowa o uczynkach miłosiernych względem duszy, cały horyzont wypełniony ciałem i sprawami jego.
Ksiądz Boniecki zaszedł (zabrnął) bardzo daleko. Zbyt daleko, aby wspomnieć i wziąć sobie do serca i rozumu słowa świętego Pawła: „trzeba bardziej słuchać Boga niż ludzi”. Czyżby dołączył do tych, którzy „prawdę Boga pomieszali w kłamstwo i stworzeniu oddawali cześć i służyli jemu zamiast służyć Stwórcy, który jest błogosławiony na wieki”?
Andrzej Katarski