Kwiaty we włosach, narkotyki i brud. Ten hipisowski styl życia odszedł już jak się zdaje do lamusa. To jednak tylko pozory. W Stanach Zjednoczonych modne staje się mieszkanie obcych sobie ludzi pod jednym dachem. Nie w barakach, lecz w nowoczesnych mieszkaniach. Biznes reklamuje to jako modny styl życia i remedium na indywidualizm. Prawda okazuje się jednak bolesna. Zbytnia bliskość ze słabo znanymi ludźmi staje się źródłem cierpień.
Jan zauważa katolicki publicysta William Gossett, czasy niechlujnie ubranych hipisów w sandałach i zbyt dużych okularach przeciwsłonecznych odeszły w niepamięć. Nie oznacza to jednak całkowitego odejścia od „ideału” wspólnego życia. Ten pozostał, choć w formie uwspółcześnionej. komuny, to obecnie nie prymitywne baraki na wsi czy odludziu. To mieszkania w dużych miastach, z wygodami zapewnianymi przez działające na rynku przedsiębiorstwa.
Wesprzyj nas już teraz!
„Gdybyś zapytał współczesnego millenialsa”, pisze William Gossett „czy chciałby wskoczyć do autobusu Volswagena i pojechać do jakiejś komuny na wsi, gdzie mógłby funkcjonować poza kontrolą, porzucając społeczeństwo i jego wygody, żyć i spać razem z innymi, dokonując ostatecznego aktu rebelii przeciwko establishmentowi, popukałby się w czoło i wrócił do swojego iPhone’a, by uniknąć jakiejkolwiek dalszej konwersacji”, dodaje.
Życie w „komunach” XXI wieku wiąże się więc z dostępem do internetu, usług sprzątania oraz porządnych mebli. Jednak, wbrew pozorom, decydujących się na ten styl życia ludzi, często studentów, łączy z hipisami ważna idea. Chęć uniknięcia prawdziwych zobowiązań.
Firma Coliving określa oferowany przez siebie model jako „nowoczesny, miejski styl życia, promujący otwartość, dzielenie się i współpracę”. Przedsiębiorstwo twierdzi, że umożliwia wydajne i wspólne wykorzystywanie przestrzeni. To nie wszystko. Dzięki mieszkaniu pod jednym dachem z obcymi możliwe okaże się także życie nastawione na realizację wspólnych celów.
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to doskonała alternatywa dla społecznego atomizmu. „Wygląda to na właściwą rzecz dla dzisiejszego niezaangażowanego, praktycznie odizolowanego indywidualisty. Zdaje się to rozwiązywać problem niestabilnej natury społecznej człowieka. Nieprawdaż?”, pyta William Gossett.
To jednak złudzenie. Natura ludzka jest wprawdzie społeczna, ale nie „skrajnie społeczna”. Zbyt nasilony kontakt z innymi może przynieść odwrotne skutki.
Sytuacja, gdy każdy aspekt czyjegoś życia podlega kontroli obcych ludzi nie jest tak różowa, jak się początkowo wydaje. Po zapoznawczym drinku przychodzi otrzeźwienie. Wady innych osób stają się coraz bardziej widoczne. A nie istnieje od nich ucieczka. Wszak nawet w intymnych sytuacjach pozostaje się w otoczeniu obcych. Prywatność? Brakuje na nią miejsca.
„Niektórzy z bólem relacjonują, jak ich doświadczenie życia we wspólnym domu stało się czymś bardzo nieprzyjemnym. Po poznaniu i przełamaniu pierwszych lodów każdy zaczyna dostrzegać wady innych”, pisze autor omawianego tekstu.
Zamiast luzu i pełnego „spontanu” pojawia się zatem stres i zniechęcenie. Co gorsza, codzienność w nowoczesnej komunie nie sprzyja kształtowaniu charakteru. Wbrew pięknym hasłom, pod względem światopoglądowym każdy podąża bowiem własną ścieżką. Sprzyja to relatywizmowi. Tymczasem cnota jest niezbędna do znoszenia trudów wspólnego życia.
Inny problem wiąże się z relacjami damsko-męskimi. „Komuna” to nie jednopłciowy zakon. Życie w niej, w nieustannej obecności obcych osób płci przeciwnej sprzyja przygodnym kontaktom seksualnym.
Nadmierna bliskość ze słabo znanymi ludzi okazuje się zatem podobnie szkodliwa, co izolacja. Człowiek potrzebuje bowiem „społecznej interakcji, a nie inwazji. Najlepszym sposobem na wspólne życie okazuje się trwała relacja. Taka jak ta istniejąca w rodzinie”, konkluduje William Gossett.
Źródło: tfp.org
mjend