W kraju ponurym jak kwaśny twaróg
Wiedzie swój żywot ponury naród.
Codzienność jego: wóda, zagrycha.
Wesprzyj nas już teraz!
Ponuro żyje, ponuro zdycha.
Tak oto można by najkrócej zrecenzować „Wołyń”, a zarazem całą twórczość Wojciecha Smarzowskiego, który od lat kręci jeden i ten sam film.
Wojciech Smarzowski Polaków chyba niezbyt lubi. Wyraźnie się za nich wstydzi. A jednak z uporem niestrudzonego badacza dokonuje kolejnych wiwisekcji tego odrażającego ludu. Tym razem postanowił głębiej zapuścić skalpel, by podłubać w historii. Ale wynik tego „badania” nie różni się od poprzednich. Czyż jednak może się różnić, skoro ma ilustrować dawno już założoną tezę?
Na klatkach „Wołynia” reżyser po raz kolejny zabiera nas w świat żebraczej opery za trzy grosze, której wszystkich bohaterów narysowano grubą czarną krechą. Żaden nie wzbudza naszej sympatii, los żadnego nas nie wzrusza, żaden nas w istocie nic a nic nie obchodzi.
Historycy chwalą prawdziwość obrazu rzezi wołyńskiej. Owszem, zbliża się on do prawdy (aczkolwiek nie do końca, o czym za chwilę), tylko co z tego, skoro widz wychodzi z kina zupełnie obojętny na wszystko, co przed chwilą widział.
Zwłaszcza młody widz, który na dodatek o wypadkach wołyńskich ma wiedzę literalnie zerową – ten odbierze „Wołyń” identycznie jak wcześniejsze „Wesele” czy „Dom zły”: jako opowieść o obciachowych wsiokach, którzy mieszkają po sąsiedzku z innymi obciachowymi wsiokami i jak to sąsiedzi-wiochmeni mają ze sobą o różne sprawy „kosę”. I kiedy rachunki krzywd (tak krzywd – wszak przez co najmniej jedną trzecią filmu wysłuchujemy litanii ukraińskich skarg na prześladowania, jakich nieustannie doświadczają ze strony polskiej, czemu nikt nie usiłuje zadać kłamu – gdzie tu zatem historyczna prawda?), kiedy rachunki owych krzywd przekraczają masę krytyczną tamte wsioki chwytają za kosę (siekierę, motykę, piłkę, szklankę) i dalej jest jak w filmach typu gore. Gore stodoła i chałupa, chłopy i baby rezają innych chłopów i inne baby – ale to już tyle razy widzieliśmy i to w lepszym wydaniu. Tak to odbierze przeciętny młody Polak.
Jako potomek wypędzonych z Kresów, których najbliżsi zginęli z rąk banderowców, wychowany w kresowej kulturze i od dzieciństwa zanurzony w opowieściach z pierwszej ręki o hekatombie, oglądałem „Wołyń” jak historię z kosmosu. Albo lepiej: jak historię o niesympatycznych Irokezach, których napadli w sumie podobni do nich, tylko jak się okazało znacznie bardziej krwiożerczy Apacze…
Dlaczego „Hotel Ruanda” i „Podać rękę diabłu”, traktujące generalnie o tym samym tylko w innej części świata, wywarły na mnie nieporównanie większe wrażenie niż „Wołyń”?
Trudno się oprzeć smutnej konstatacji, że to kolejny zmarnowany temat, a jeszcze trudniej opędzić się od podejrzenia o celowość takiego działania.
Zupełnie jakby odgórnie przydzielano ważne tematy do odbębnienia – żeby przypadkiem ktoś nie uczynił z nich arcydzieła. A tak, odfajkowane – niech spoczywają w spokoju. I nikomu się do nich nie pozwoli wrócić, bo przecież już mamy film o Katyniu, o Smoleńsku, o powstaniu warszawskim, o Żołnierzach Niezłomnych, o Popiełuszce, o „Solidarności”, o Wałęsie, o Grudniu 1970, o Westerplatte… Czego więc chcecie, malkontenci? Cały czas podejmujemy ważne dla Polski tematy, a wy wciąż niezadowoleni!
Jerzy Wolak