Amerykański ambasador Christopher Stevens po tym, jak z narażeniem własnego życia pomagał libijskim dżihadystom, stracił życie z ich rąk. Morderstwo to dobitnie pokazuje głupotę polityki zagranicznej opartej na wspomaganiu tych, którzy prezentują sobą cywilizacyjnie obcy system wartości oraz przepraszaniu za to, że ośmielamy się z ich hierarchią nie zgadzać.
Wesprzyj nas już teraz!
Historia Christophera Stevensa, zamordowanego 11 września na ulicach libijskiego miasta Bengazi, to opowieść tragiczna. Amerykanin do godności ambasadora został wyniesiony przed zaledwie czterema miesiącami. W marcu, po zatwierdzeniu jego nominacji przez Senat, powiedział: – Będzie to dla mnie szczególny zaszczyt reprezentować w Libii Stany Zjednoczone w czasie tego historycznego okresu transformacji. W krótkim filmie wideo, zamieszczonym w maju na stronie Departamentu Stanu na okoliczność oficjalnego objęcia placówki, możemy go zobaczyć mówiącego „jak bardzo jest szczęśliwy, widząc mieszkańców Libii powstających przeciwko dyktaturze [odnosząc się do rewolucji, która obaliła reżim Kadafiego] i domagających się swoich praw”. Wcześniej Stevens odmówił nominacji i wyjazdu do Iraku; nie pozwoliły mu na to poglądy polityczne oraz przekonanie, że wojna tam prowadzona jest moralnym złem. Sam opowiadał się zdecydowanie po stronie mieszkańców świata islamskiego – tych samych, którzy później pozbawili go życia. Ambasador Stevens stanowi zatem archetyp współczesnego człowieka, który nie tylko utożsamia się z „uciśnionymi” przez zachodni imperializm, ale także czynnie ich wspomaga, tylko po to, by ostatecznie zostać pożartym przez żmiję wyhodowaną na własnej piersi.
Kiedy w kwietniu 2011 roku rozpoczęło się powstanie przeciw rządom pułkownika Muammara Kaddafiego, Christopher Stevens był zdeterminowany, by dostać się na ogarnięte walkami tereny Libii. Choć nie było to łatwe, udało mu się ten cel osiągnąć już 5 kwietnia – na miejsce dotarł ukrywając się. Na miejsce, czyli do znajdującego się w samym epicentrum działań zbrojnych Bengazi, gdzie po przybyciu Stevens zorganizował prowizoryczną placówkę. Już wówczas wiele wskazywało na to, że libijskim „powstańcom” daleko jest do kochających demokrację i prawa człowieka bojowników o wolność, o których można było dowiedzieć się z przekazów mediowych. Ameryka zaangażowała się bowiem w konflikt zbrojny, by ochronić te tereny Libii, które stanowią epicentrum anty-amerykańskiego dżihadu. Chodzi tu o obszary znane jako Cyrenajka, której stolicą jest właśnie Bengazi. Przeprowadzona w 2008 roku analiza danych Al Kaidy wykazała, że niemal 20 zagranicznych bojowników w Iraku to właśnie Libijczycy i że per capita Libia (a szczególnie Cyrenajka) niemal dwukrotnie przewyższa Arabię Saudyjską jako główny eksporter walczących, którzy głównie stawali się „męczennikami” w samobójczych atakach bombowych, masowo przeprowadzanych w ramach dżihadu z amerykańskim najeźdźcą.
Jednakże wrażenia przyszłego ambasadora były zupełnie inne, a przynajmniej obecność przedstawicieli Al Kaidy wśród libijskich rebeliantów nie stanowiła dla niego problemu. Według artykułu, który ukazał się w grudniu 2011 roku, Stevens powiedział, że Libijczycy są Amerykanom szczerze wdzięczni za wspieranie ich dążeń wolnościowych, co widać po tym jak ciepło została przyjęta jego ekipa. Nie można orzec, czy którykolwiek z Libijczyków wyrażających swoją „szczerą wdzięczność” w kwietniu 2011 był obecny w tłumie, którego ambasador Stevens padł ofiarą 11 września 2012. Bez względu na te dywagacje, casus ambasadora Christophera Stevensa jest doskonałym przykładem na to, jakie rezultaty daje obecna polityka zagraniczna Zachodu wobec świata muzułmańskiego, a także pozwala sobie wyobrazić jej możliwe skutki w skali globalnej, jeśli będzie ona kontynuowana. Historia ta doskonale bowiem obrazuje, jak współczesna zachowawczość, relatywizm i nieumiejętność nazywania rzeczy po imieniu jest w istocie niczym innym, jak właśnie hodowaniem żmii na własnej piersi.
Być może warto tu powrócić do nie tak odległego w historii przypadku takiej politycznej krótkowzroczności. W 1979 roku prezydent Jimmy Carter pozostawił irańskiego szacha Rezę Pahlawiego na pastwę zwolenników Ajatollacha Chomeiniego. Jak pamiętamy, Chomeini i jego mułłowie odwdzięczyli się za ten przyjacielski gest, szturmując amerykańskie ambasady i biorąc zakładników, których przetrzymywano aż do dnia inauguracji prezydentury Ronalda Reagana. Carter był zdumiony, że nie może się po Chomeinim spodziewać nie tylko idealistycznej wdzięczności, ale nawet strategicznego sojuszu opartego na realpolitik, gdyż do zestawu fundamentalnych przekonań Ajatollacha należała pogarda i nienawiść do tych, którzy nie wyznają islamu, właśnie dlatego, że nie wyznają islamu. Żadne zabiegi dyplomatyczne nie są w stanie wygrać z podobnym kręgosłupem ideologicznym, z którego wypływa przecież bardzo konkretna polityka tak wewnętrzna jak i zagraniczna. Christopher Stevens popełnił identyczny błąd – założył bowiem, że inicjatywy odnoszące się do „serc i umysłów” oraz gesty dobrej woli mają jakiekolwiek znaczenie i przyczynią się do tego, że któregoś dnia świat islamski na nie odpowie w podobnym tonie. Jest jednak inaczej – to, co przydarzyło się ambasadorowi Stevensowi wskazuje na to, jakiej zapłaty można się w rzeczywistości spodziewać.
Historia ambasadora Christophera Stevensa nie jest ważna ze względu na jednostkową tragedię, a także nie ze względu na wpływ, jaki może ona wywrzeć na politykę Stanów Zjednoczonych w regionie (choć oba te czynniki są, bez wątpienia, ważne). Jej ważkość na tym się bowiem zasadza, że jest tylko mikrokosmosem, który osadzić należy w szerszym kontekście. Christopher Stevens po tym, jak z narażeniem własnego życia pomagał libijskim dżihadystom, stracił życie z ich rąk. Morderstwo to dobitnie pokazuje głupotę polityki zagranicznej opartej na wspomaganiu tych, którzy prezentują sobą cywilizacyjnie obcy system wartości oraz przepraszaniu za to, że ośmielamy się z ich hierarchią nie zgadzać. Krótkowzroczność pomocy udzielonej tak ochoczo i bezinteresownie powstaniom odbywającym się w ramach „arabskiej wiosny” została 11 września 2012 roku bezlitośnie obnażona. Tak jak ambasador Stevens pomagał siłom politycznym, które go ostatecznie pozbawiły życia, tak i Zachód, pomagając rewoltom w Egipcie, Syrii, Libii i innych krajach tego regionu, przyczynił się do powstania reżimów o wiele bardziej anty-Zachodnich od tych, które obalono. Potwór stworzony naszymi własnymi rękami właśnie się obudził i pochłonął swoją pierwszą ofiarę. Wątpliwe czy zatrzyma się na tej jednej.
Monika Gabriela Bartoszewicz