Nie tak dawno, dawno temu, za siedmioma hałdami, za siedmioma hutami było sobie Królestwo, przez które przepływała rzeka w kształcie litery „S”. A lud prosty, nieuczony wiedział, że tą rzeką spływa do wielkiego morza wszelka woda z zalanych łąk i stadionów. W stolicy Królestwa, zwanej przez cudzoziemskich kupców Warsaw, co w narzeczu ludów zamorskich znaczy tyle co „Wojenna Piła”, mieszkał Król Bul z Królową i dworem. Był to władca miłujący bigos i zgodę. Lubił czerwony kolor, polowania na kaszaloty i wieczorne gawędy w zaciszu ruskiej budy. Dlatego na WSI spokojnej, WSI wesołej wszyscy bardzo go lubili.
No może nie do końca wszyscy.
Wesprzyj nas już teraz!
Żyły w Królestwie plemiona, które nienawidziły Króla Bula. Najeżdżały one stolicę Królestwa robiąc wiele hałasu i chodząc po mieście z suknem na kijach. A na tym suknie malowali najokropniejsze zaklęcia wydobyte z samego dna kufra ukrytego w najciemniejszej pieczarze wawelskiego zamku. Najbardziej nienawistne z nich to: „Bóg, Honor, Ojczyzna”, które po dziś dzień jest używane przez czarnoksiężników do przywoływania demonów nacjonalizmu. Wystarczy wypowiedzieć te słowa trzy razy a ziemia pęka i przez szczelinę wyskakują stwory tak straszliwe jak myśli Macierewicza.
I zdarzyło się jednego roku, że demony nacjonalizmu spaliły karetę stojącą na gościńcu, która należała do czarowników przepowiadających pogodę. I płakał potem lud dziesięć dni i dziesięć nocy, bo bał się zamieci śnieżnych i siarczystych mrozów. Wielu też innych okrucieństw dopuściły się te hordy i gdyby nie nadejście rycerzy będących na służbie Księcia Kaszubskiego, to kto wie jak by się ten najazd zakończył. Długo potem trwało zaprowadzanie zgody i pokoju.
Miesiące mijały. Aż pewnej nocy Król Bul miał sen. Straszny koszmar. Widział obóz plemienno-radykalny oświetlony tysiącem pochodni. A pośrodku obozu wielki namiot. A w namiocie młódź wszechplemienną. I rzekł najwyższy z nich: „Odzyskajmy Królestwo! Marsz na stolicę!”. Zaraz też ruszyły hordy kierując się na Pałac Królewski leżący przy gościńcu wiodącym do Krakowa. Nie zatrzymały ich nawet najemne oddziały przysłane przez Elektora Brandenburskiego. I już barbarzyńcy wchodzili do królewskiej sypialni, gdy…
W tym momencie Król Bul obudził się zlany potem. Szybko ubrał płaszcz, zarzucił fuzję na ramię i wymknął się ze stolicy tajemnymi tunelami wybudowanymi przez legendarnych budowniczych metra. Całą noc przedzierał się przez gęsty las w kierunku na Nowy Dwór. O świcie doszedł do ukrytej w zaroślach chaty na kurzej stopie. Przez komin ulatywał w niebo dym.
– O, mam szczęście – pomyślał Król i wszedł do środka.
Przeczucie go nie zawiodło. Czarownica gotowała bigos. Była to prawdziwa czarownica z kurzajką na nosie i w kapeluszu na głowie. Przez długi czas mieszkała w stolicy Królestwa, gdzie zgłębiała tajną sztukę publicznych relacji. Gdy jednak przestała się wyróżniać w tłumie hipsterów postanowiła wrócić do lasu. Bo trzeba wiedzieć, że czarownice są bardzo próżne.
– Co cię sprowadza synku? – zapytała kosztując bigos czy aby dobrze przyprawiony.
– Problem natury polityczno-politycznej – rzekł Król Bul i opowiedział swój sen.
– Rada jest prosta – odpowiedziała czarownica. – Musisz zrobić synku własny marsz na stolicę. A w razie problemów użyjesz tego…
Czarownica otworzyła wielki kufer i wyciągnęła z niego woreczek z napisanymi koślawo literami „f a s z y z m”. Król schował go pod płaszcz, grzecznie podziękował i wyszedł zostawiając czarownicy dwie sakwy dukatów. A bigosu nie spróbował, bo zapomniał zabrać szabli.