Jak każdego roku, 11 września Amerykanie obchodzą rocznicę zamachów terrorystycznych na World Trade Center i Departament Obrony USA, w których według oficjalnych danych zginęło 2 977 osób. Wszyscy są zgodni co do tego, że był to największy akt terroru w historii Stanów Zjednoczonych, jednak wielu Amerykanów nadal kwestionuje oficjalną wersję wydarzeń powielaną przez media głównego nurtu.
Mimo upływu 12 lat ,liczba niewyjaśnionych wątpliwości jest ogromna. Według oficjalnej wersji, dziewiętnastu członków Al-Kaidy porwało cztery samoloty pasażerskie. Dwa z nich, maszyny linii American Airlines oraz United Airlines, uderzyły w bliźniacze wieżowce nowojorskiego Światowego Centrum Handlu (World Trade Center), w wyniku czego zginęło 2 753 osoby. Trzeci porwany rzekomo przez arabskich terrorystów samolot uderzył w gmach Pentagonu, uśmiercając kolejnych 184 ludzi.
Wesprzyj nas już teraz!
Był też czwarty samolot linii United Airlines, uprowadzony, jak się oficjalnie głosi, przez współpracowników Osamy bin Ladena. Maszyna miała być użyta do kolejnego zamachu. Dokonanie zamachu mieli uniemożliwić pasażerowie i załoga po tym, jak na pokładzie pasażerskiego liniowca doszło do walki. W efekcie samolot rozbił się w okolicach Shanksville w Pensylwanii zabijając załogę i 40 pasażerów.
Taka jest powielana przy okazji każdej rocznicy oficjalna wersja wydarzeń. Każdy jednak, kto bliżej przyjrzy się tragicznym wydarzeniom sprzed 12 lat, studiując powszechnie dostępne materiały na ten temat, bez trudu napotka ocean, mówiąc bardzo delikatnie, wątpliwości. Czy rzeczywiście tak było, jak się to powszechnie opisuje? Przyjrzyjmy się na chłodno sprawie na przykładzie Pentagonu.
Gdy miliony ludzi kończyły pracę…
11 września 2001 r., około godziny 15.00, gdy miliony ludzi nie tylko w Polsce, ale w całej Europie szykowały się do zakończenia pracy i udania się do domu na wypoczynek, w agencjach pojawiła się mało precyzyjna wiadomość, że w jedną z wież Światowego Centrum Handlu w Nowym Jorku „uderzył samolot”. Wielu ludzi w ogóle się tym nie przejęło, traktując to jako mało znaczący epizod, bez większego znaczenia dla światowych wydarzeń. Pierwsze co przemknęło przez myśl, to „najbardziej prawdopodobna” hipoteza, że w budynek uderzyła jakaś zabłąkana awionetka.
Nawet, gdy po kilkudziesięciu minutach agencje informowały o pożarze północnej wieży WTC, większość z nas uważało to za – może i efektowny – ale jednak incydent. Dopiero, gdy wydarzenia zaczęły transmitować stacje telewizyjne, uzmysłowiliśmy sobie, że stało się coś bardzo poważnego. Mimo to, aż do uderzenia drugiego pasażerskiego liniowca w południową wieżę WTC, nie byliśmy do końca pewni, czy mamy do czynienia z przypadkowym zdarzeniem, czy rozmyślnie przeprowadzonym atakiem. Ostatecznie wszelkie wątpliwości w tej sprawie rozwiane zostały około 40 minut później, gdy świat obiegła wiadomość, że kolejny pasażerski liniowiec uderzył w gmach ministerstwa obrony USA w Waszyngtonie. To był celowy atak.
Po pierwszym szoku ruszyła lawina informacji, wymieszanych z domysłami co do sprawców i celów tego okrucieństwa. Każda godzina przynosiła kolejne sensacyjne „odkrycia”. Kilkanaście godzin po atakach obwieszczono niemal z całą pewnością, że ataku dokonała kierowana przez Osamę bin Ladena organizacja al-Kaida. O tym „niemal” szybko jednak zapomniano i równie szybko zaczęto mówić o „niezbitych dowodach”. Podobno widział je premier Wielkiej Brytanii Tony Blair, a także ówczesny prezydent RP Aleksander Kwaśniewski oraz liderzy kilku innych państw. Jednak „dowodów” tych nie ujrzała światowa opinia publiczna, zaś te, które udostępniono, byłyby z pewnością odrzucone przez każdy niezależny sąd.
Prawda jest więc taka, że do dziś nie przedstawiono jakichkolwiek przekonywujących dowodów na to, że tego potwornego, a jednocześnie perfekcyjnie przeprowadzonego aktu terroru, dopuściła się grupa islamskich ekstremistów z Bliskiego Wschodu. Co gorsza, bieg ówczesnych wydarzeń został błyskawicznie skierowany w stronę oddalającą nas od rzetelnego wyjaśnienia wszystkich okoliczności wrześniowych zamachów. W efekcie w powszechnej świadomości została utrwalona i jest po dziś dzień rozpowszechniana jedna wersja wydarzeń.
Czołowi politycy, dziennikarze i dyżurni politolodzy po dziś dzień utrzymują, że w Bliźniacze Wieże oraz w siedzibę Departamentu Obrony USA uderzyły samoloty, uprowadzone przez arabskich terrorystów dowodzonych przez Osamę Bin Ladena, którzy pilotażu powietrznych kolosów mieli nauczyć się na komputerowym symulatorze lotu firmy Microsoft.
W dociekaniu prawdy o tych wydarzeniach może być niezwykle pomocna analiza materiałów zebranych po zamachu na Pentagon. Chociaż oficjalne raporty rządu Stanów Zjednoczonych głoszą jako pewnik hipotezę, że w gmach Pentagonu uderzył pasażerski liniowiec Boeing 757, jednak w świetle dostępnych materiałów, w żaden sposób nie da się jej obronić. Jest za to wiele punktów, w których da się ją bez trudu podważyć.
Rozmazane taśmy prawdy
16 maja 2006 roku amerykańskie władze udostępniły opinii publicznej nagranie wideo, które miało rozwiać wszelkie wątpliwości narosłe wokół ataku na Pentagon. Pokazane wówczas nagranie było – jak przekonywano – rozszerzoną wersją nagrań udostępnionych już w 2002 r., które ukazywały moment terrorystycznego ataku na budynek Departamentu Obrony USA. Rządowi analitycy w wypowiedziach dla mediów zapewniali tego dnia, że ujawnione zdjęcia, wykonane przez kamerę monitorującą wjazd na parking, wyraźnie pokazują, iż w budynek uderzył samolot pasażerski Boeing 757. Twierdzili sugestywnie, że udostępnienie filmu ostatecznie ucina wszelkie spekulacje na ten temat. Stało się jednak dokładnie odwrotnie. Do starych wątpliwości co do prawdziwości oficjalnej wersji wydarzeń doszła jeszcze jedna – dlaczego Biały Dom uparcie trzyma się wersji, której nawet przy pobieżnej analizie nie można poprzeć żadnymi racjonalnymi dowodami, i która po prostu przeczy regułom logiki?
To, że Pentagon został zaatakowany, jest niepodważalnym faktem. Była eksplozja, kłęby dymu, zniszczenia i wielkie zamieszanie. Potwierdzają to liczne relacje naocznych świadków. To wszystko możemy dostrzec także na zdjęciach, na których nie ma jednak najważniejszego… szczątków samolotu. Problem więc pojawia się w momencie, gdy próbujemy ustalić, co uderzyło w Pentagon. Ustalenie tego ma decydujące znaczenie dla wyjaśnienia okoliczności ataku.
Przedstawione nagrania pochodziły z dwóch kamer nadzorujących teren przy gmachu Pentagonu. Polska Agencja Prasowa informowała dzień później: „Wideo pokazuje jedynie przez bardzo krótką chwilę, jak samolot uderza w budynek. Samolot lecący z szybkością ok. 850 km na godzinę wbił się w południowo-zachodnią ścianę Pentagonu (…). Na zdjęciach widać przód porwanego Boeinga 757, a potem eksplozję dymu i ognia po uderzeniu w budynek Pentagonu”.
Jednak nawet życzliwa waszyngtońskiej administracji PAP przyznała, że robione mniej więcej w sekundowych odstępach zdjęcia były „zbyt wolne, aby uchwycić zbliżanie się samolotu”. I rzeczywiście. Oglądając uważnie nagrania, które w zasadniczych fragmentach są dostępne w internecie, nie wiemy, co tak naprawdę uderzyło w gmach Pentagonu. Na zapisach z obu kamer nadzorujących widzimy, że coś nieokreślonego przemknęło w kierunku gmachu Pentagonu, po czym nastąpiła eksplozja. Jednak to „coś” różni się istotnie na obu nagraniach. Na „Video 1” obiekt, a w zasadzie tylko widoczna jego przednia część, jest smukły, zaś jego rozmiary wydają się być dużo mniejsze niż Boeinga 757. „Video 2” pokazuje tajemniczy obiekt niemal w całości, jednak jego obraz jest tak zamazany, że nie sposób ocenić co to jest. Jednak i ten bardzo nie wyraźny obraz pozwala upewnić się, że był to obiekt dużo mniejszy od Boeinga 757. Nawet ludziom o największej wyobraźni trudno byłoby dostrzec w zaprezentowanych nagraniach dużego pasażerskiego liniowca, jakim jest Boeing 757.
Załóżmy jednak, że rządowi analitycy dysponowali oprogramowaniem komputerowym, które pozwoliło im oczyścić ze zniekształceń zdjęcia z kamer nadzorujących (dlaczego ich nie udostępnili?). Załóżmy, że po obróbce, na zdjęciach w pełnej okazałości pojawiłby się pędzący z prędkością ponad 800 km/h pasażerski Boeing 757. Dlaczego więc miejsce kolizji i skala zniszczeń w niczym nie przypominały innych podobnych katastrof z udziałem wielkich liniowców pasażerskich? Wydawałoby się, że jedyną różnicą pomiędzy uderzeniem pasażerskiego samolotu w budynek Pentagonu, a innymi tego typu tragediami był świadomy zamiar dokonania ataku. A tymczasem, zakładając, że w Pentagon uderzył Boeing 757, nie ma żadnych zewnętrznych podobieństw.
Zwykle, gdy słyszymy, że duży pasażerski liniowiec uderzy w jakieś zabudowania wyobrażamy sobie poważnie zniszczone budynki i porozrzucane na dużym obszarze szczątki maszyny – porozrywane i porozrzucane fragmenty poszycia, skrzydeł, zdeformowane silniki, oderwaną tylnią część z charakterystycznym ogonem, porozrzucane nadpalone fotele itp. Tymczasem obserwując topografię miejsca, gdzie ponoć uderzył „samolot” i jego okolic nic takiego nie obserwujemy.
Samolot, który rozpłynął się w nicości
Gdy mowa jest o terrorystycznym ataku na Pentagon, pierwsze co przywołujemy z naszej pamięci, to obraz zawalonego segmentu budynku w miejscu, gdzie uderzył „samolot”. Ujęcia te były najczęściej pokazywane przez stacje telewizyjne w dzień ataku i w dniach następnych, a także przy okazji kolejnych rocznic tragedii. Skłonne do uproszczeń nasze umysły utrwaliły w naszej pamięci obraz złożonych niczym domek z kart stropów widocznych w zdemolowanej fasadzie zewnętrznego pierścienia gmachu. Widok ten, obok rozsypujących się wież WTC, stał się wręcz graficznym symbolem ataku na Amerykę.
To jedno z najczęściej pokazywanych zdjęć, opatrzone „fachowymi” wypowiedziami rządowych „ekspertów”, jest jednocześnie przyczyną jednego z największych, delikatnie mówiąc, „nieporozumień”, które w istotny sposób wypacza prawdę o okolicznościach ataku na siedzibę amerykańskiego resortu obrony. Chociaż samo w sobie zdjęcie to jest prawdziwe, jednak za sprawą publikatorów stało się ono instrumentem poważnej manipulacji, która najwyraźniej ma wesprzeć oficjalną wersję wydarzeń. Dlaczego? Ponieważ ilustruje stan budynku około pół godziny po uderzeniu.
Jest jednak inne zdjęcie, zrobione kilka minut po ataku, które w zasadniczy sposób kieruje tok naszego rozumowania ku całkowicie innym wnioskom od powszechnie przyjętych. Pokazuje ono, że tuż po uderzeniu fasada trafionej części budynku nie leżała w gruzach. Nie widzimy tam wyrwy w ścianie, która zgodnie z zasadami fizyki i logiki powinna była powstać w wyniku uderzenia 80-tonowej maszyny, której jedną czwartą wagi stanowiło paliwo. Taką wyrwę wyraźnie widać na przykład w miejscu trafienia samolotu w południową wieżę World Trade Center. Tymczasem na fasadzie Pentagonu nie widzimy śladu trafienia dużym Boeingiem z niemal pełnymi zbiornikami paliwa.
Fotografia ta pokazuje także inne istotne dla wyjaśnienia sprawy szczegóły. Gdy dokładniej przyjrzymy się zdjęciom tej części fasady budynku zrobionym wkrótce po uderzeniu bez trudu dostrzeżemy nawet… niezniszczone okna. Na zdjęciu tym wprawdzie widzimy coś, co przypomina koła samolotu, jednak są to zwoje kabli. Skąd się tam znalazły? Otóż część Pentagonu, która rzekomo została uderzona przez samolot w czasie ataku była w remoncie. Interesujące, że zwoje te są nietknięte, chociaż leżą obok miejsca eksplozji.
Jedynie w pierwszych dniach po atakach 11 września w doniesieniach mediów pojawiała się bardzo istotna dla całej sprawy informacja, że do zawalenia się tej części budowli, gdzie uderzył „samolot” doszło dopiero kilkadziesiąt minut po ataku. Późniejsze przemilczanie tej informacji z jednoczesnym eksponowaniem ujęć filmowych, na których pokazywano zmagających się z pożarem strażaków na tle ruin fasady Pentagonu, sprawiło, że nawet wielu tym, którzy uważnie śledzili przebieg wydarzeń w owych tragicznych dniach, fakt ten umknął całkowicie.
Sugestywność prezentowanych materiałów jest tak wielka, że poza wyszydzanymi „teoretykami spisku”, praktycznie nikogo nie dziwi także dziwaczna struktura zniszczeń Pentagonu. Nie trzeba było być ekspertem, aby zauważyć, że nie pasowała ona do uderzenia 80-tonowego samolotu, tym bardziej, że – jak pokazują zapisy wideo – mieliśmy do czynienia z natychmiastową silną eksplozją. Na zdjęciach wyraźnie widzimy, że w wyniku kilkudziesięciominutowego pożaru uszkodzeniu uległy elementy konstrukcyjne, powodując zawalenie się stropów, które złożyły się niczym przysłowiowy domek z kart. Czy tak powinno wyglądać miejsce uderzenia pędzącego ponad 800 kilometrów na godzinę ważącego 80 ton pasażerskiego kolosa? Zniszczenia spowodowane jego uderzeniem powinny być rozległe i nieregularne, tymczasem fasada budynku wygląda raczej jakby przeciął ją gigantyczny miecz, a nie uderzający czołowo Boeing 757.
Przyjmijmy jednak, że w Pentagon uderzył z dużą prędkością pasażerski liniowiec z niemal pełnymi zbiornikami paliwa. W ułamku sekundy powinno rozlać się i eksplodować we wnętrzu trafionego samolotem segmentu budynku około 20 ton paliwa. W tej sytuacji w bezpośredniej bliskości eksplozji wszystkie wykonane z mniej trwałych materiałów (drewna, plastiku, papieru itp.) przedmioty powinny ulec spopieleniu. Tymczasem na miejscu tragedii nic takiego nie zaobserwowano. Przeciwnie! Na zdjęciach pokazujących odsłonięte w wyniku zawalenia się jednego segmentu budynku pomieszczenia, które niemal stykają się z miejscem uderzenia, widzimy niezniszczone wyposażenie biurowe. Jak to się mogło stać, że nie możemy dostrzec szczątków ważącego kilkadziesiąt ton Boeinga 757, gdy jednocześnie bez trudu obserwujemy ocalałe znajdujące się w bezpośredniej bliskości eksplozji nietrwałe elementy wyposażenia biurowca?
Zgrabna dziura w żelbetonowej ścianie
Czy Boeing 757 jest w stanie przebić się przez półmetrową żelbetonową ścianę? Z pewnością tak, ale bez rakietowego napędu i głowicy bojowej na pewno nie może przebić się przez sześć takich ścian, nie niszcząc pierwszej, tworząc jedynie w niej i pozostałych pięciu sześć jakby odrysowanych cyrklem, stosunkowo niewielkich otworów.
Pentagon składa się z pięciu, pięciokątnych koncentrycznych pierścieni, oznaczonych literami A, B, C, D i E. Każdy pierścień jest podzielony na pięć klinów. Eksplozja miała miejsce w klinie pierwszym zewnętrznego pierścienia E gmachu Pentagonu. Pasażerski liniowiec przebił się rzekomo przez pierścienie E, D i C. Mimo to Terry Mitchell z Wydziału Audiowizualnego Pentagonu zeznał, że w niezadaszonym przejściu serwisowym za ostatnią przebitą ścianą między pierścieniami C i B nie widział żadnych śladów samolotu. Wprawdzie na miejscu tragedii znaleziono kawałki czegoś, co z grubsza przypominało elementy samolotu, jednak były one tak małe, że bez trudu mógł je udźwignąć jeden człowiek. Ponadto ich stan zachowania (np. brak jakichkolwiek nadpaleń) wskazywał, że są aktorami z innej tragedii.
Obserwując topografię zniszczeń, pierwsze co rzuca się w oczy, to bardzo nisko położony punkt uderzenia domniemanego samolotu. Z raportu American Society of Civil Engineers wynika, że Boeing 757 musiałby lecieć niewiele ponad pół metra nad ziemią („szczyt kadłuba tego samolotu był nie więcej niż około 6 metrów nad ziemią”). Samolot ów musiał lecieć nie tylko nisko, ale i bardzo płasko, o czym świadczy fakt, że wszystkie przebite otwory znajdują się na niemal identycznej wysokości nad ziemią.
Uwzględniając trajektorię lotu domniemanego Boeinga, powinien on przelatywać z prędkością około 800 km/h bardzo nisko nad przebiegającą bezpośrednio obok Pentagonu autostradą I-395. Nawet bez specjalistycznych ekspertyz na temat wpływu odrzutu silników czy ewentualnych turbulencji wiadomo, że przelatujący z bardzo dużą prędkością, kilka metrów nad ruchliwą drogą, pasażerski liniowiec spowodowałby sporo zamieszania. Większość z nas z własnego doświadczenia zna uczucie szarpnięcia jakiego doznajemy, kiedy jadąc samochodem mijamy się bardzo blisko z nadjeżdżającym z przeciwka TIR-em. Wiadomo też, że TIR jadący z prędkością około 80 km/h jest w stanie zassać bardzo blisko mijanego człowieka. A przecież nawet największy TIR w porównaniu z Boeingiem 757 jest bardzo mały i przeraźliwie wolny. Można być raczej pewnym, że gdyby kilka metrów nad drogą I-395 przelatywał z prędkością 800 km/h olbrzymi pasażerski liniowiec, miałoby to znaczące konsekwencje dla ruchu samochodowego na tym odcinku drogi. A tymczasem nie ma żadnych doniesień chociażby o jakiejkolwiek stłuczce w okolicy odcinka autostrady I-395, nad którym rzekomo przelatywał pasażerski samolot. Nie ma też żadnych relacji osób, które wówczas jechały tą ruchliwą autostradą w tym miejscu, a które widziałyby lub słyszały niebezpiecznie nisko przelatującego Boeinga 757.
Mainstreamowe science fiction
Nawet powierzchowna analiza powszechnie dostępnych materiałów pokazuje, że w Pentagon nie uderzył Boeing 757 czy jakikolwiek inny samolot. Wiadomo jednak, że w gmach ministerstwa obrony uderzyło „coś”, co potrafi robić bardzo regularne, niewielkie otwory w dużej licznie grubych żelbetonowych ścian. Tym bardziej zastanawiający jest upór czynników oficjalnych, aby przekonać światową opinię publiczną do swojej wersji wydarzeń. Dlaczego komuś tak bardzo zależy na wmówieniu całej światowej społeczności, że kompletnie ignorująca fakty i prawa fizyki wersja wydarzeń, jest tą oficjalnie obowiązującą? Dlaczego dotychczas nie przedstawiono dowodu, który jednoznacznie obaliłby wszystkie hipotezy „teoretyków spisku”, wyjaśniające okoliczności zamachów z 11 września 2001 r.? Dlaczego nie ujawniono taśm wideo pochodzących z kamer zainstalowanych w stojącym nieopodal Pentagonu „Sheratonie”, a zamiast tego przedstawiono ochłap z kamer przemysłowych z obrazem tak zdeformowanym, że nie sposób stwierdzić, co tak naprawdę przedstawia?
Zastanawiające jest również, iż znalezieniem odpowiedzi na te pytania nie są zainteresowane media głównego nurtu, w których jest albo całkowity brak odniesień do wątpliwości, jakie narosły wokół wydarzeń z 11 września 2001 r., albo, gdy już takie odniesienia się pojawią, osoby podnoszące niewygodne kwestie zwykle przedstawiane są jako całkowicie niewiarygodni paranoicy. Zdarza się czasami, że wartościowy artykuł na temat kulis ataków na Amerykę jest publikowany w opiniotwórczym dzienniku czy tygodniku, zwykle jednak natychmiast po wydrukowaniu, albo nad taką publikacją spuszczana jest kurtyna milczenia, albo pojawia się szereg artykułów nagłaśniających tezę przeciwną. Najczęściej pozbawione są one rzeczowej argumentacji, za to pełne są emocji i zwykłego bełkotu.
Zadziwia też, że ani uniwersytety ani inne ośrodki badawcze praktycznie nie prowadzą żadnych badań, które miałyby na celu wyjaśnienie wszystkich okoliczności zamachów z 11 września 2001 r. Odzwierciedleniem tego jest brak na rynku księgarskim uniwersyteckich rzetelnych publikacji na ten temat. Chociaż oficjalne media głoszą, że Osama bin Laden przyznał się do zorganizowania tych zamachów, jednak nikt nie był w stanie potwierdzić, że osoba, która się do tego przyznawała była rzeczywiście Osamą bin Ladenem.
Nadal więc w świetle tych wątpliwości aktualne pozostaje pytanie, kto naprawdę stoi za zamachami z 11 września 2001 r. Gdyby zastosować wprost starożytną rzymską zasadę: Is fecit qui prodest [uczynił ten komu przyniosło to korzyść], możnaby – być może przewrotnie – rzec, iż sprawcami są sprawujący władzę na Ameryką. Chociaż zabrzmi to jak klasyka „teorii spisku”, to na atakach z 11 września 2001 r. skorzystali oni najwięcej. Na arenie międzynarodowej uzyskali pretekst do ataku na Irak i Afganistan, w polityce wewnętrznej – pod pozorem zagrożenia terrorystycznego uzyskali pretekst do ograniczenia swobód obywatelskich i praktycznie nieograniczonej inwigilacji społeczeństwa.
Symbolem tego zniewolenia jest przyjęta przez Senat USA ustawa Patriot Act, która m.in. przyznaje policji uprawnienia do podsłuchu bez nakazu sądowego, wysyłania tzw. listów bezpieczeństwa narodowego do różnych instytucji z żądaniem udostępnienia danych obywateli i pozwala FBI na wgląd w kartoteki osób korzystających z bibliotek publicznych. – Zaczęła się też duża infiltracja społeczeństwa. Sprawdza się telefony, e-maile. Rząd bardziej wtrąca się w życie codzienne obywatela, czego dawniej nie było – ocenia w rozmowie z PAP Richard Pipes, emerytowany profesor Uniwersytetu Harvarda i były doradca prezydenta USA Ronalda Reagana ds. Rosji i Europy Środkowej.
Krzysztof Warecki
{galeria}