4 czerwca 2014

4 czerwca – Dzień Narodowej Porażki

Polacy częściej świętują bohaterskie porażki niż chwalebne zwycięstwa. Ale dzień 4 czerwca, który każą nam świętować elity III RP, to ewenement. Wmawia się nam bowiem, że wszyscy odnieśliśmy wówczas spektakularne zwycięstwo. Tymczasem zwyciężyli ci, którzy przez lata gnębili Polskę.

 

Organizowane przez „Gazetę Wyborczą” i TVN Wybory Ludzi Wolności, cykle dotyczące 25 lat polskiej wolności w postępowych periodykach i w końcu huczna impreza 4 czerwca z prezydentem USA Barackiem Obamą i sekretarzem stanu Johnem Kerrym w pierwszym rzędzie – to polityczny plan na dzień 4 czerwca tego roku.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Można kpić dowoli, ale w istocie wcale nie wydaje się to zabawne. Pal licho plebiscyty, czy hymny dziękczynno-pochwalne na cześć III RP wygłaszane co i rusz w polskich mediach. Jak bardzo mglistą rocznicą jest dzień 4 czerwca pokazuje choćby przyjazd do Polski prezydenta Baracka Obamy. To przecież jeden z jego poprzedników, George H. W. Bush podsuwał nam po czerwcowych wyborach kandydaturę Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta, dając tym samym do zrozumienia, że w nosie ma polskie wolnościowe aspiracje. Gdyby spojrzeć zza Oceanu, postawa Waszyngtonu nie była zaskakująca – Bushowi zależało przede wszystkim na tym, by w Europie Środkowo-Wschodniej nie wykipiał wrzątek z politycznego kotła. A niedawny komunistyczny namiestnik na czele naszego państwa dawał gwarancje kontroli sytuacji przez wąski krąg okrągłostołowych elit oraz względnie nienajgorszych relacji z sowietami. Takie stanowisko nie miało jednak nic wspólnego z polskim interesem. Trudno więc zrozumieć w jakiej roli przyjechał do Polski prezydent Obama.

 

Kto przegrał, kto wygrał

 

4 czerwca nie był zwycięstwem polskim, ogólnonarodowym, ale wygraną określonej grupy ludzi –komunistycznej elity, oraz tej części „Solidarności”, która wyraziła zgodę na manewr kooptacji, jakim de facto były wybory kontraktowe.

 

Załóżmy umownie – nie wdając się w szczegóły – że zasadniczym celem spajającym tzw. antykomunistyczną opozycję było obalenie komunizmu czyli, pisząc innymi słowy, przejęcie władzy i odrzucenie totalitaryzmu. Oczywiście można zakładać z dzisiejszego punktu widzenia, że część opozycjonistów snuła zgoła inne, bardziej niecne scenariusze. Jednak rzesza Polaków nastawionych antykomunistycznie właśnie tak postrzegała cel ówczesnego oporu.

 

Czy ów cel został zrealizowany? Czy faktycznie 4 czerwca odsunięto od władzy najbardziej wpływowych ludzi schyłkowego PRL-u? W żadnym wypadku! Strona komunistyczna nie tylko nie została zupełnie pozbawiona wpływów politycznych, ale stopniowo budowała swą dominację w biznesie. Pozwoliły na to wprowadzane w latach 80-tych regulacje, które ludziom zblatowanym z władzą ułatwiały prywatną działalność gospodarczą. Czerwona elita potrzebowała „solidarnościowych” idoli, opromienionych sławą walki z komuną, wyłącznie do tego, by suchą stopą przejść przez pookrągłostołowy zamęt i uzyskawszy legitymację dla swej dalszej obecności w polityce móc swobodnie robić swoje brudne interesy. Dopełniony 4 czerwca manewr kooptacji był rozgrywką legalizującą w oczach Polaków obecność postkomunistów na scenie politycznej czy związanych z komunistyczną partią „biznesmenów”, szumnie nazywanych w III RP „rekinami biznesu” i „ludźmi sukcesu”.

 

Strona „solidarnościowa” zaś tak kurczowo trzymała się ustaleń Okrągłego Stołu, że „antydemokratycznie” zmieniła reguły w trakcie gry, dopuszczając w drugiej turze wyborów parlamentarnych komunistyczną listę krajową odrzuconą przez Polaków na pierwszym etapie wyborczym.

 

Co więcej, gdyby na poważnie brać świąteczne nastroje elit III RP przy okazji mijającego 25-lecia wyborów czerwcowych, należałoby wykluczyć z tego świętowania odsetek Polaków, który głosował wówczas na PZPR. Ponad 20 proc. nie poparło kandydatów związanych z solidarnościowym Komitetem Obywatelskim, czyli większości znajdujących się w orbicie partii komunistycznej lub jej przybudówek. Niedługo później ponad 9 proc. Polaków zagłosuje zaś na przedstawiciela PZPR w wyborach prezydenckich, mając przecież możliwość poparcia owianego legendą wodza „Solidarności” – Lecha Wałęsy. To którzy w końcu Polacy „wygrali wtedy Polskę”? Komu wolno się dzisiaj cieszyć i kto mógł z czystym sercem wybierać Ludzi Wolności, a kto nie?

 

Studium głupoty

 

1989 rok to wielkie studium głupoty politycznej najbardziej wówczas wpływowej części solidarnościowych elit. Rzecz nawet nie w tym by zakładać, że mieli oni wszyscy szczere intencje, ale okazali się naiwniakami, których tzw. postkomuniści sprytnie ograli pokazując środkowy palec wszystkim niekomunistycznym partiom w 1993 roku, gdy wygrali wybory. Po prostu w 1989 roku każda polityka obmyślona na przeprowadzenie suchą stopą komunistów do nowego ładu – bez względu na to czy przyświecały temu motywacje sentymentalne czy zwykły cynizm – była głupotą. Tymczasem spragniona władzy lewicowa grupa solidarnościowców skupionych wokół Lecha Wałęsy miała pomysł na „nową” Polskę, w której to oni będą rządzić dystrybuując prestiż. Przewodzący tej grupie Adam Michnik fraternizował się przy Okrągłym Stole z najbardziej odrażającymi kreaturami, przerywając picie wódki na strząsanie papierosowego popiołu. Cel takiej taktyki był dalekowzroczny: Michnik miał zmyć czerwień z twarzy swoich niedawnych przeciwników, zaś ci mieli być jego dłużnikami do końca życia. Ten polityczny paradygmat przyjęło – z mniejszym bądź nieco większym wahaniem – wielu solidarnościowych kompanów Michnika.

 

W ten sposób pogrzebano dekomunizację i – świadomie lub nie – dostarczono życiodajny tlen politycznym patronom powstających biznesowo-przestępczych układów. Nieprzypadkowo degrengolada III RP z największą siłą ujawniła się właśnie za czasów drugich rządów SLD i prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego.

 

Potężnego i niebezpiecznego przeciwnika politycznego skutecznie się osłabia, pogrąża, tłamsi, a w końcu dławi, by ostatecznie wyzionął ducha. Tego w 1989 roku wymagała w pierwszej kolejności uczciwość w drugiej zaś logika politycznej gry. Michnik i jego solidarnościowi przyjaciele budując sobie pozycję mecenasa salonów na oczyszczaniu komunistów z błota, w którym ci umorusali się przez 45 lat swojego władztwa, chcieli zapewnić sobie „rząd dusz” w pookrągłostołowej Polsce. I faktycznie, przez wiele lat owo porozumienie trzymało się całkiem nieźle. Aż do momentu, gdy postkomunistyczni politycy i układy, którym patronowali, uznali, że czas najwyższy zachwiać potęgą Michnika i wydusić z niego poniżający haracz za rozbudowę medialnego imperium. Rywin przychodząc do Michnika z niemoralną ofertą, nie wiedział jeszcze, że wkrótce uchyli kurtynę nad tym, co skrzętnie starano się ukrywać od 1989 roku.

 

 

Krzysztof Gędłek

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij