Józef Piłsudski to postać wielkich sprzeczności – dyktator, który nie chciał pełni władzy, parający się od czasu do czasu okultyzmem czciciel Matki Bożej Ostrobramskiej, silna osobowość a równocześnie… leń. W wiecznie snutych planach silnej Polski zapomniał o jednym – że jest zwykłym śmiertelnikiem.
Jeśli bowiem postawić jakiś zarzut Piłsudskiemu, to była nim pycha. Grzech to z pozoru banalny, a w przypadku tzw. wielkich osobowości zdaje się być często tolerowaną „drobną” przewiną. Tymczasem właśnie pysznienie się, wynoszenie ponad innych, wewnętrzne przekonanie o nadzwyczajnym geniuszu, prowadzi zwykle do srogiego upadku i tragicznych konsekwencji. Któż nie pamięta ostatniej sceny filmu „Adwokat diabła” i demonicznych słów granego przez Ala Pacino szatana, który ze złowrogim błyskiem w oku rzuca: „pycha to mój ulubiony grzech”?
Wesprzyj nas już teraz!
Piłsudski był pyszałkiem, tym większym, im był starszy i im bardziej rósł w siłę. Z pewnością miał w sobie coś magnetycznego, wyjątkowego, wszak we wspomnieniach ludzi z jego bliskiego otoczenia pojawiają się opisy niesamowitych i pociągających oczu, przejmującego tembru głosu, śmiało wypowiadanych słów i uroku osobistego. Owa charyzma była jego dramatem. Wpędziła go bowiem w zaklęty krąg bezgranicznego zadufania w sobie, napędzanego zapewnieniami o jego wielkości ze strony szeregu bliższych i dalszych mu osób.
„Nie jestem piłsudczykiem…”
Pycha Piłsudskiego eksplodowała po przewrocie majowym, gdy otrzymał niezwykłą wręcz szansę kształtowania całościowej polityki polskiego państwa. Od tej pory wszystkie sznurki były w jego ręku, on za wszystko ponosił odpowiedzialność. Zapatrzeni w Piłsudskiego publicyści zwykli twierdzić, że zamach majowy był jedynym możliwym wyjściem dla pogrążonej w parlamentarnym chaosie politycznym Polski. Trudno jakkolwiek zaprzeczyć tej tezie – faktycznie bowiem ówczesna polityka była mocno niestabilna, rozchybotana przez kolejne parlamentarne kryzysy. Jednak by zrozumieć istotę tego, co działo się po zamachu majowym, nie wystarczy odpowiedzieć na pytanie: czy przejęcie władzy przez Piłsudskiego – ze wszystkimi tego konsekwencjami, jak choćby bratobójcza walka polskich żołnierzy – było błędem czy też właściwą reakcją, niezbędną do uspokojenia rozchwianej łodzi polskiej polityki? Warto bowiem również zastanowić się jaki był prawdziwy cel majowego zamachu i do czego doprowadziły ostatecznie Polskę rządy sanacji.
Jeśli spojrzeć na wydarzenia z maja 1926 roku oczyma Piłsudskiego, to trudno uniknąć banalnej konstatacji – dla niego przejęcie władzy było zaspokojeniem wielkich ambicji. Miał on poczucie misyjności swojego działania. Mówi niemal wprost, że kieruje nim Boża Opatrzność, że jest kimś wyjątkowym, zesłanym Polakom ozdrowieńczym darem. Gardził nie tylko przeciwnikami politycznymi, ale również ludźmi, którzy zbudowali jego wielką legendę – począwszy od szalenie ważnej dla rozstrzygnięcia Bitwy Warszawskiej, a zapomnianej już dzisiaj, postaci generała Tadeusza Rozwadowskiego, na zakochanych w Naczelniku legionistach i peowiakach skończywszy. „Ja nie jestem żadnym piłsudczykiem” – dawał wyraz swojej wyższości nad otoczeniem Marszałek.
Owa pogarda dla wielu zapatrzonych w niego podwładnych dziwi o tyle, że to właśnie oni dali mu do ręki pełnię władzy. Z ich perspektywy bowiem zamach majowy był „powrotem do gry”, nadał im tak pożądany prestiż społeczny, nadszarpnięty m.in. zmianami kadrowymi w wojsku dokonywanymi przez gen. Władysława Sikorskiego. Nie przypadkiem Piłsudski, doszedłszy do władzy zadbał, by wierni mu ludzie otrzymali wyższe uposażenia. Ów prosty, a zarazem trafiony manewr wzmocnił niewątpliwie miłość do Marszałku wśród popierających zamach majowy.
Po majowej rewolcie Piłsudski skupił więc w swoich rękach pełnię władzy. Jak ją wykorzystał? Tak, jak potrafił, czyli nieudolnie. Nie miał on bowiem żadnego pomysłu na rządzenie. Kilka lat spędzonych w Sulejówku intelektualnie zmarnował na – znakomite zresztą – sztuczki wizerunkowe: wywiady dla gazet, okazywanie pogardy nie tylko posłom, lecz również dawnemu przyjacielowi z czasów działalności w PPS, Stanisławowi Wojciechowskiemu. W Sulejówku dyktował też po nocach żonie Aleksandrze własną interpretację historii Bitwy Warszawskiej.
Trudno zresztą uwierzyć, by pomysł na rządzenie Polską znalazł człowiek tak wyjątkowo leniwy, niezdolny, by zadbać o własną rodzinę. W Sulejówku wysypiał się do późna, małżonce zostawiając na głowie cały dom i opiekę nad dziećmi, wstającymi o kilka godzin wcześniej niż ojciec. Aleksandra przynosiła mu gazety, parzyła ulubioną herbatę, w zamian nie mogąc liczyć nawet na jego pomoc w pracy w ogrodzie. Podobno raz podjął się jakiś robótek wokół domu, lecz uznawszy je za zbyt wyczerpujące fizycznie, porzucił trud takich obowiązków. Powrotowi do władzy podporządkował wszystko, także byt materialny najbliższych, odmawiając przysługujących mu dodatków wojskowych a zadowalając się jedynie skromnymi tantiemami lub honorariami za wygłoszone wykłady. To miało podnieść jego popularność wśród zubożałego społeczeństwa. Tak przygotowywał się do rządzenia ten, na którym opierała się cała polska polityka po 1926 roku i który wyniósł do władzy ludzi mających pogrzebać ostatecznie II Rzeczpospolitą.
Walka z łajdactwami
Jakiego programu dorobił się Piłsudski, współtwórca polskiej niepodległości, człowiek, który na wylot znał mechanizmy rządzące ówczesną Polską? „Moim programem jest zmniejszenie łajdactw i utorowanie drogi uczciwości” – mówił w jednym z wywiadów.
Piłsudski, a wraz z nim jego akolici, prowadząc wojnę z „łajdakami” był jednak przekonany o swojej absolutnej wyższości moralnej. Wyższość ta w przypadku Naczelnika polegała głównie na tym, że był on… Piłsudskim – wybrańcem i jedynym wybawicielem Polski. On nie zabierał nikomu władzy, jemu ta władza po prostu się należała niejako z urodzenia, albo przynajmniej z oddanych Ojczyźnie zasług. Polska w tym sensie była jego własnością, on jeden wiedział, co dla niej dobre, on wybielał grzeszne występki, jak pobicie Zdziechowskiego, uwięzienie Rozwadowskiego czy upodlenie Korfantego. Chyba najdonioślejszym dowodem pychy Piłsudskiego, był „sprawa Czechowicza”, dotycząca defraudacji 8 milionów złotych przez ministra skarbu, Gabriela Czechowicza na rzecz wsparcia dla kampanii wyborczej piłsudczykowskiego Bezpartyjnego Bloku Wspierania Reform.
Nie dbał przy tym wszystkim Marszałek ani o gospodarkę (sanacja długo nie reagowała na bolesne dla Polski skutki światowego kryzysu), ani nawet o przejrzysty ustrój państwowy. Wybory personalne na wysokie stanowiska państwowe były dla niego rodzajem igraszki. Gdy nakazał Felicjanowi Sławojowi-Składkowskiemu objęcie teki ministra spraw wewnętrznych wykpił jego wątpliwości dotyczące przyjęcia tej oferty słowami: „jesteście administrator, dlatego będziecie ministrem”. Piłsudskiemu było obojętne, kto będzie czym rządził – byle był dyspozycyjny, miał dwie nogi, ręce i jako tako sprawny rozum.
Skutki takiego myślenia o Polsce były opłakane. Choroba manii wielkości, na którą cierpiał Marszałek, zgubiła ostatecznie II Rzeczpospolitą. Wszak po śmierci Naczelnika, choć zmieniała się radykalnie sytuacja międzynarodowa, nie zmienił się ani o jotę sposób myślenia sanacji o Polsce. Jak za życia Piłsudskiego była ona własnością wodza, tak po jego śmierci stała się folwarkiem, który podzielili między siebie udzielni książęta: Śmigły-Rydz, Mościcki i Składkowski.
Człowiek słabej wiary
Pycha Piłsudskiego sięgała jednak znacznie dalej, niż można to sobie wyobrazić. Nie tylko bowiem przyznawał sobie prawo do II Rzeczpospolitej, lecz również rzucał wyzwanie Panu Bogu. Początkowo był obojętny w sprawach Kościoła. W czasach, gdy rozpoczynał spiskowanie w gronie socjalistów i pisywał do antyreligijnego pisma „Przedświt”, nie zajmował się katolicyzmem, za to koledzy z jego środowiska pysznili się prostackimi wtrętami, pisząc na przykład o Panu Bogu per „p. bóg”. Głośne są oczywiście kolejne wolty Piłsudskiego, jak zmiana wyznania na ewangelicko-augsburskie, tylko dlatego, by móc wziąć ślub z, podobno zjawiskowo piękną, Marią. Marszałek chętnie zabawiał się również okultyzmem, stanowiącym dla niego po prostu rodzaj rozrywki. Wiadomo, że z ochotą brał udział w seansach spirytystycznych.
Nie był przy tym kompletnie nieświadomy religijnie. Żywił wielką cześć dla Matki Bożej Ostrobramskiej, lecz z drugiej znów strony niechętnie spoglądał na inne akty pobożności. Nakłaniany pewnego razu przez oddanego Wieniawę-Długoszowskiego do wyjazdu na Jasną Górę, by złożyć pokłon przed Cudownym Obrazem, odmówił tłumacząc, że „Ostrobramska mogłaby się obrazić”.
Pomnik w każdej stolicy
Legenda Marszałka pozostaje żywa do dzisiaj, szczególnie wśród środowisk niepodległościowych. Może to zaskakiwać, ale jest on politycznym idolem wielu zwolenników głębokich zmian w III RP, a przecież w istocie nie dokonał sanacji ówczesnego państwa, czego najlepszym dowodem jakość elit, jakie rządziły Polską po jego śmierci. Jest też uznawany powszechnie za ideał przywódcy w środowiskach katolickich, choć jego stosunek do katolicyzmu jest kwestią, delikatnie mówiąc, mocno dyskusyjną.
Piłsudski jest obecnie traktowany jako symbol czasów, do których tęsknią wszyscy rozczarowani projektem o nazwie III RP. Gdy myślimy bowiem o twórcach II Rzeczpospolitej myślimy nie tylko o Marszałku, lecz również o Dmowskim, Paderewskim, Witosie czy Korfantym. Czy mogą się z nimi równać – wziąwszy pod uwagę wszystkie słabości wymienionych – Kuroń, Geremek, Mazowiecki, Michnik i, wybaczcie to porównanie, Jaruzelski z Kiszczakiem? II RP, choć była państwem dalekim od ideału, to jednak z dzisiejszej perspektywy jawi się nieomal jako przedsionek niebios. A Piłsudski – chcemy czy nie – pozostaje jej najbardziej charakterystycznym symbolem.
Mimo to nie był na pewno Piłsudski najwybitniejszym Polakiem – ani nawet jednym z najwybitniejszych – choć niewątpliwie oddał wielkie zasługi II Rzeczpospolitej. Największą z nich było zwycięstwo w Bitwie Warszawskiej. Owszem, do dzisiaj podnosi się przeciw Marszałkowi zarzut, że nie on był autorem planu przełomowego natarcia na sowietów, że w kluczowym dla sierpniowych walk momencie przeżywał załamanie. Mimo wszystko wiele wskazuje, że bez udziału Piłsudskiego – jego pomysłu ściągnięcia do Warszawy Rozwadowskiego i akceptacji planów zaskoczenia napastników – bitwa mogłaby potoczyć się inaczej. Po wtóre – słusznie, czy nie – to on jest symbolem tamtego zwycięstwa, którym Polska – już drugi raz po wiktorii z 1683 roku – uratowała cywilizację europejską, powstrzymując hordy nadciągających, by zniszczyć ją doszczętnie, barbarzyńców. I dlatego, gdyby Europa była zdrowym kontynentem, wolnym od toczącego ją raka postępowego szaleństwa, Piłsudski – a w jego osobie wysiłek zbrojny wszystkich Polaków – miałby dzisiaj swój pomnik w stolicy każdego europejskiego państwa. W pobliżu innych obrońców Starego Kontynentu – Jana III Sobieskiego, czy generała Francisco Franco.
Krzysztof Gędłek