W następstwie piątkowych ataków na terenie Paryża liderzy wszystkich ważniejszych państw nie zawahali się przed sięgnięciem po najsilniejszą broń, jaką mają w posiadaniu, a której panicznie boją się terroryści. Użyli mianowicie bezwzględnego potępienia. W charakterze środków rażenia posłużyły niezawodne media, w tym społecznościowe. Przed tweetami wysyłanymi z oficjalnych kont nie było ucieczki. Powiało prawdziwą grozą.
Obok potępienia posłużono się także wyświechtanymi sloganami i obietnicami bez pokrycia. Zszokowany okazał się być szef Komisji Europejskiej, Jean Claude-Juencker. Wyrazy solidarności i współczucia przesłał za pośrednictwem Twittera także szef Rady Europejskiej Donald Tusk. Stolica Apostolska stwierdziła, że papież jest w szoku i potępia manifestację przemocy oraz nienawiści. Autorzy komunikatów niczym ognia unikali choćby najmniejszych konkretów, wskazania na źródła problemu czy też przyczyn, które doprowadziły do tego, iż Paryż stał się „stolicą europejskiego terroryzmu”.
Wesprzyj nas już teraz!
Premier Wielkiej Brytanii, James Cameron powiedział, że zrobi wszystko by pomóc ofiarom paryskiej masakry. Z kolei Barack Obama nazwał paryskie wydarzenia aktem przemocy przeciwko ludzkości: To atak na uniwersalne wartości, które wszyscy podzielamy – powiedział prezydent USA. O wartościach mówiła także kanclerz Niemiec: Wierzymy w szczęście każdego z nas, szacunek wobec naszych obywateli, ale wierzymy też w tolerancję. Uważamy, ze nasza wolność jest ważniejsza niż każdy rodzaj terroru. Pozwólcie nam dać terrorystom taką odpowiedź, w której sami będziemy pewni naszych wartości. Na koniec Angela Merkel zaznaczyła, że wartości te powinno się umacniać dla całej Europy, „teraz tym bardziej niż do tej pory”. To wystąpienie najlepiej prezentuje logikę politycznego zaślepienia, prezentowaną przez obecną klasę rządzącą. Można to porównać do zgromadzonego nad umierającym konsylium lekarskiego, które stwierdza, że skoro uprzednio zaordynowane lekarstwa nie pomogły na tajemniczą chorobę toczącą pacjenta, to trzeba je zaaplikować jeszcze raz, podwajając ich dawkę.
Wszyscy jesteśmy Paryżanami. Kim „będziemy” następnym razem?
Prezydent Francji piątkowe ataki w Paryżu nazwał „aktem wojny”. To duże słowa, trudno ocenić, czy Francois Hollande zdaje sobie z tego sprawę. Wojen nie wygrywa się bowiem za pomocą propagandy, oburzenia i marszów solidarności. Wojna oznacza – by przywołać słowa Carla von Clausewitza – prowadzenie polityki innymi środkami. Czym jest wojna, z jakimi działaniami się wiąże i jakie są jej konsekwencje, Państwo Islamskie właśnie pokazało Europejczykom po raz kolejny.
Media postawiły na ubolewanie i moralistykę. Na większości pierwszych stron francuskich gazet pojawiły się hasła: „Horror”, „Paryska rzeź” czy „Krwawe oblężenie”. Le Parisien idąc w ślad za prezydentem Hollande napisał: „Tym razem to wojna”, także Le Figaro odniósł się do „wojny w centrum Paryża”. Tragedię we Francji skomentowały także gazety brytyjskie: „Masakra w Paryżu” – można przeczytać na pierwszej stronie The Sun, The Times oraz The Independent. Daily Mirrror donosi o paryskiej rzezi, The Daily Telegraph o „Krwawym oblężeniu Paryża”. Podobny ton utrzymują gazety niemieckie. Sueddeutsche Zeitung napisał o „najciemniejszej nocy w Paryżu”, zaś Frankfurter Allgemeine Zeitung o „francuskim 11 września”. Der Spiegel nazwał Paryż miastem „straumatyzowanym”.
Chociaż media karmią się terroryzmem w takim samym stopniu, w jakim terroryzm karmi się mediami, od jakiegoś czasu niewątpliwie coraz trudniej wymyślać chwytliwe nagłówki. Ile razy wszyscy możemy być Amerykanami, Hiszpanami, Londyńczykami czy Charlie Hebdo? Brutalną prawdą jest to, że zamachy we Francji nikogo nie zaskakują. Są kolejną odsłoną teatru, który na naszych oczach rozgrywa się już od niemal 15 lat. Robią jeszcze wrażenie, ale przecież nie dlatego, że do nich dochodzi, ale dlatego, że stają się coraz wymyślniejsze i coraz bardziej widowiskowe. Europa po prostu już się przyzwyczaiła do tego, iż przestaje być miejscem bezpiecznym. Państwo Islamskie zapowiedziało przecież, że wraz z uchodźcami wyśle na Stary Kontynent armię bojowników. Jednocześnie w swoich materiałach propagandowych nawoływało europejskich muzułmanów do prowadzenia dżihadu w swoich krajach. Strategia ignorowania faktów i wyśmiewania potencjalnych zagrożeń zawiodła właśnie po raz kolejny.
Zimna krew czy bezczynność?
Jak wyjść z obecnej sytuacji obronną ręką? Najczęściej stosowanym chwytem jest utworzenie wyimaginowanej grupy, na którą można przerzucić wszelką winę i którą można obarczyć wszelką odpowiedzialnością: są nimi bardzo abstrakcyjni szaleńcy i barbarzyńcy. Widać to wyraźnie w komentarzu Corriere della Sera, które donosi: „to ludzkość została zaatakowana przez barbarzyńców”. Internetowe wydanie The National przekonuje, iż „nie można utożsamiać ekstremistów z muzułmanami. Szaleństwo nie zależy ani od koloru skóry ani od religii”. Media zaklinają także, aby nie dać się złapać w pułapkę przemocy. Belgijskie Le Soir podkreśla, że trzeba „odebrać broń tym, którzy stracili rozum”, a jednocześnie „odsunąć ich od poruszonych społeczeństw, które straciły nadzieję”. W bardzo podobnym tonie pisze dziennik La Libre Belgique, gdzie jeden z artykułów zatytułowano: „Bądźmy silniejsi niż nienawiść”. Z gazety tej można się dowiedzieć, że walka z religijnymi fanatykami będzie długa i zapewne będzie miała jeszcze kolejne krwawe etapy. Przypuszczalnie „krwawe etapy” oznaczają następne zamachy terrorystyczne. Jednakże społeczeństwa, które stały się ofiarami zamachów, muszą – według dziennikarzy – zachować zimną krew. Wydaje się jednak, że autor komentarza pomylił „zimną krew” z „apatią”, bo zgodnie z ideą poprawności politycznej oraz chorej i źle rozumianej tolerancji, zaleca Europejczykom milczenie i cierpliwą bezczynność.
Na szczęście pozostaje jeszcze jeden zawsze wierny wróg, ku któremu można skierować resentyment opinii publicznej. Jest nim naturalnie śmiertelnie groźne widmo rasistowskich nacjonalizmów. W studio TVN24 Sławomir Sierakowski przekonywał, że ofiarami zamachów w Paryżu jest nikt inny, ale uchodźcy, którzy „uciekają przed terrorystami”, zaś prawdziwym problem stanowią „prawicowi hejterzy”. W Guardianie Natalie Nougayrède pisze: „(…) muzułmanie we Francji coraz bardziej będą się obawiać kojarzenia [ich] z fanatyzmem i terrorem. Populistyczne, skrajnie prawicowe grupy mogą napędzać nienawiść”. The Guardian nie martwi się bowiem o obecność we Francji komórek Państwa Islamskiego. Nie jest zbytnio przejęty ilością jego popleczników i sympatyków. Gazety nie interesuje także, ilu jeszcze dżihadystów mogłoby się przedostać na teren tego kraju korzystając z tzw. kryzysu uchodźców. Pani Nougayrède dokonuje intelektualnej ekwilibrystyki, aby winą za przelaną przez islamistów krew obarczyć skrajną prawicę, bowiem to ona według dziennikarki Guardiana, nie zaś popełniane przez wyznawców Mahometa akty przemocy „napędzają nienawiść”.
Identyczną technikę zastosowano na jednym z najpoczytniejszych serwisów dla amerykańskiej inteligencji, zwanym Salon. Według „salonowych” mądrości, ataki terrorystyczne w Paryżu dowodzą, że „skrajna prawica musi stonować swoją retorykę i złagodzić obraźliwy język”. Dlaczego przemoc jest dowodem niewłaściwej semantyki, nie zaś całkowitej porażki polityki multi-kulti, pozostaje niewyjaśnione.
Monika Gabriela Bartoszewicz