„Demokracja jest przereklamowana” – powiedział Frank Underwood, odbierając nominację na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Główny bohater serialu „House of cards” nie powinien jednak tak frywolnie dworować sobie z demokracji. Wszak gdyby nie ona, ów okrutnik nie zostałby „pierwszym człowiekiem Ameryki”.
Trzeci sezon jednego z najgłośniejszych, ale też wyjątkowo bulwersujących, amerykańskich seriali o polityce, „House of cards”, kilka dni temu znalazł się w całości w sieci. Jego cyniczny bohater, Frank Underwood, człowiek wędrujący do celu po trupach, znów będzie przerażał bezwzględności i czarował widza krótkimi monologami, konfidencjonalnie wygłaszanymi w stronę kamery. W ostatnim odcinku drugiej serii udało mu się zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych. To jednak wcale nie oznacza, że stanie się poważniejszy, czy nabierze do ludzi szacunku. Z ludźmi bowiem obchodzi się okrutnie, a z rzeczywistości bezwzględnie sobie kpi.
Wesprzyj nas już teraz!
Wyrachowany Frank Underwood kpił też, rzecz jasna, z demokracji co wydaje się o tyle dziwne, że właśnie ów system pozwolił się mu stać jednym z najważniejszych polityków w kraju. Bo choć wypełnia go nienawiść wobec innych ludzi, w dodatku jest jawnie nienawidzącym Boga homoseksualistą, to jednak okazał się na tyle strawny dla amerykańskiego demosu, że dzięki koronkowym intrygom zdołał wśliznąć się do Białego Domu, by stanąć w końcu na czele amerykańskiego państwa. A oto 10 powodów, dla których Underwood, mimo cynicznych drwin, kocha demokracje, co oczywiście jak najgorzej świadczy o tym ustroju.
Bo decyduje lud. Gdybyśmy taki powód przedstawili Underwoodowi, ten zapewne tarzałby się po ziemi ze śmiechu. Ale doskonale wie, że gdyby nie cyklicznie odbywające się wybory, nie miałby żadnych szans na zdobycie tak wielkiej władzy. W demokracji bowiem politycy podporządkowują niemal wszystkie swoje działania dwóm rzeczom: wyborczej kartce oraz sondażowym słupkom. Gdyby poprzednik Franka na prezydenckim fotelu, poczciwiec Garrett Walker, nie wystraszył się spadających mu sondaży, Underwood raczej nie zostałby mianowany jego zastępcą. Prezydentem został z kolei dzięki wdrożonej przeciwko Walkerowi procedurze impeachmentu. No cóż… takie rzeczy tylko w demokracji.
Bo media są wszechwładne. Media utrudniają Underwoodowi jego niecne działania, wszak bohater „House of cards” jest mistrzem politycznej kuchni, uwielbiającym mroczne intrygi, a te – jak wiadomo – nie powinny nigdy wychodzić na światło dzienne. Mimo to, choć brzmi to paradoksalnie, są dla Underwooda darem. Dlaczego? Bo uczyniły z polityki spektakl. To przecież w telewizji emitowane są najbardziej efektowane reklamówki, to na szklanym ekranie możemy zobaczyć najbardziej efektowne starcia kandydatów na prezydenta – debaty, które w Stanach są niemal istotą kampanii. A przecież czymże byłaby demokracja bez „czwartej władzy”.
Bo jest parlament. To właśnie dzięki umiejętnej grze w Izbie Reprezentantów, a ściślej: dzięki wyjątkowo bezwzględnym intrygom i brutalnym posunięciom, Underwood wyrobił sobie opinie skutecznego, twardego polityka, w dodatku oddanego prezydentowi. Czyż parlament, wybierany w powszechnych wyborach, nie jest instytucją demokratyczną?
Bo z wroga można stać się bohaterem. Frank Underwood był już w swojej karierze wrogiem publicznym numer 1, gdy spierał się z nauczycielskimi związkami zawodowymi o ustawę edukacyjną. Kompromitował się w mediach, był bezsilny wobec przeprowadzanych demonstracji. W końcu jednak został bohaterem. W demokracji to nie takie trudne, prawda?
Bo demokracja to opium dla mas. Karol Marks ukuł słynną frazę na temat religii jako „opium dla mas”. Tymczasem opium dla mas zdają się być raczej współczesne ideologie, a jedną z nich jest obecnie demokracja. Oto bowiem ludzie wierzą, że mają na coś wpływ, i to w dodatku coraz większy, gdy tak naprawdę ów wpływ jest mocno ograniczany. Gdyby nie to opium, Underwood miałby poważne problemy polityczne, bowiem nie byłby w stanie manipulować ludzkimi potrzebami, pisać ustaw pod zapotrzebowanie lobby i sondaży, słowem: jego popularność byłaby nikła.
Bo demokracja=oligarchizacja Proces przekształcania demokratycznych organizacji w oligarchiczne opisał na początku XX wieku jeden z teoretyków politycznych, Robert Michels. Trudno wątpić, że współczesne demokracje, chociażby z uwagi na wypracowany model ekonomiczny, w którym państwo w dużej mierze manipuluje zasobem pieniądza na rynku i oprocentowaniem kredytów, są w gruncie rzeczy władzą uprzywilejowanych, zwykle bogatych ludzi. W Stanach Zjednoczonych, gdzie o władzę walczy Frank Underwood, bliskie związki polityki z biznesem to, mówiąc klasykiem, „oczywista, oczywistość”. Bohater „House of cards” świetnie sobie radzi w kontaktach z biznesem, rozgrywając go przeciwko swoim wrogom. To klasyczny typ zmierzający do podporządkowania sobie wszystkich, którzy mogą zagrozić jego pozycji. Zoligarchizowana demokracja to jego świat.
Bo nie wiadomo do końca, kto i za co jest odpowiedzialny. W demokracjach zawsze można na kogoś zrzucić winę. A to parlament jest mało przyjazny, a to media się czepiają, a to współpracownik spartolił. Słowem: sprytny polityk łatwo znajdzie kozła ofiarnego, co ułatwia mu rozbudowana biurokracja i mnogość wszelakich instytucji. Underwood w trakcie swojej kariery potrafił znaleźć kozła ofiarnego, by następnie go… wyeliminować.
Bo demokracja umożliwia postęp. Demokratyczne rządy zwykle kojarzą się z chaosem. Ów chaos natomiast wykorzystywany jest do przeprowadzania przez wpływowe organizacje lewicowe postępowych rozwiązań. Chaos to stan, w którym Underwood czuje się jak ryba w wodzie. Gdyby panował porządek, oparty na przyrodzonych każdemu człowiekowi prawach, Underwood nie mógłby przekuć w osobisty sukces aborcji dokonanej niegdyś przez jego małżonkę. Zabicie dziecka uznano by bowiem za skandal. Jednak chaos wprowadził nowe pojęcie – „przerywanie ciąży”. A to już wcale nie brzmi tak strasznie. I da się uzasadnić.
Bo demokracja to ochlokracja. W demokracjach nie rządzi elita w sensie wartościującym (czyli będąca elitą z uwagi na cenione predyspozycje jak wiedza, sposób zachowania itd.), lecz w sensie nominalnym, bo wybrani za pomocą kartki wyborczej tak po prostu zostali nazwani. Wszak o wyniku demokratycznych wyborów często decyduje skuteczność fauli na przeciwniku, liczba złożonych obietnic (bo już niekoniecznie zrealizowanych) czy pospolitych kłamstw. Wysokie urzędy nierzadko obejmują więc kłamcy, ludzie pozbawieni honoru i godności. Dlatego więcej w niej ochlokracji, czyli rządów ludzi mętnego autoramentu, niźli władzy elit. Frank Underwood w towarzystwie takich ludzi czuje się jednak świetnie, bo sam – choć świetnie wykształcony – jest zwykłym prostakiem i pospolitym chamem. To człowiek pozbawiony manier i w gruncie rzeczy niesympatyczny.
Bo demokracja to relatywizm i akceptacja zła. W demokracji nic nie jest bezwzględne. Nie istnieje żadna zasada, której nie można zakwestionować. Względne jest ludzkie życie, bo każdy wolny człowiek powinien mieć prawo decydowania o nim, względne są wartości w życiu publicznym, bo religia postrzegana jest jako zagrożenie nieomal totalitarne. Co to oznacza? Wszechobecny relatywizm. Brak bezwzględnych zasad prowadzi do promocji zła. Serialowy Frank Underwood jest żywym dowodem na to, jak straszliwe zło panoszy się w wypełnionej relatywizmem sferze publicznej. Najlepiej świadczą o tym jego przemówienia wygłaszane niby to do Pana Boga, w kaplicy. Neguje i bluźni. W końcu profanuje. Oto prezydent Stanów Zjednoczonych, Frank Underwood. Człowiek kochający demokrację.
ged