Książka dziennikarzy „Wprost”, Sylwestra Latkowskiego i Michała Majewskiego o aferze podsłuchowej jest po prostu smutna. Bo nawet jeśli jest zaprawiona nieco fantazją, to z pewnością ukazuje ona obyczaje i sposób pracy dziennikarskiego światka, który – co uciekło opinii publicznej – w ostatnich latach drastycznie się zmienił.
Na początek drobne didaskalia: niżej podpisany nie jest zramolałym gryzipiórkiem, uzurpującym sobie prawo do moralizowania i pouczania innych. Książka „Afera podsłuchowa” wyzwala jednak sporą dozę refleksji, którą nie sposób ukryć, gdy obserwuje się powolny proces transformacji dziennikarstwa. Nie można zapominać oczywiście, że Latkowski i Majewski napisali książkę, by z jednej strony uwiecznić ważny moment historii politycznej III RP, z drugiej by nieco podkręcić stygnące zainteresowanie podsłuchami. Poza tym wszystkim, jak się wydaje, dziennikarze zapragnęli również wyłożyć na stół swoje karty, przedstawiając szczegółowo argumentację kontrującą zgłaszane w ostatnich tygodniach wątpliwości odnośnie tego, czy dziennikarze powinni zajmować się tym, co ochrzczono „aferą podsłuchową”. Z pragnień autorów daje się wyłuskać jednak zgoła inne przemyślenia.
Wesprzyj nas już teraz!
Opis i tożsamość
Książka Latkowskiego i Majewskiego to zrejestrowany na papierze przyczynek do wielkiego tomu stopniowej deprecjacji opisowej roli dziennikarza w życiu publicznym. Proces ten zaszedł już na Zachodzie, szczególnie widoczny jest w Stanach Zjednoczonych. Natomiast my – tutaj w Polsce – nadal łudzimy się ideałami niemal bezstronnego obserwatora życia publicznego, tropiącego układy i układziki, patrzącego władzy na ręce i przekazującego opinii publicznej informacje niedostępne, bądź ukryte przed wzrokiem przeciętnego obywatela, członka klasy średniej.
„Afera podsłuchowa”, czytana wnikliwie, jest nie tylko książką sprawozdawczą, napisaną żywym, dziennikarskim językiem, ale nieopatrznie stała się teatralnym scenografem, który stanąwszy za sceną zrywa nagle barwne dekoracje ideałów, wciąż uparcie lansowanych na polskim podwórku. Trendy nie kłamią – dziennikarz nie jest obserwatorem i przekaźnikiem, ale całkowitym twórcą treści przesyłanych do odbiorcy, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Tak rodzi się – popularne w innych krajach– dziennikarstwo tożsamościowe, nie usiłujące zachowywać chłodnej oceny rzeczywistości, ale stawiające na narrację twardo osadzoną w poglądach autora.
Taki typ dziennikarstwa w Polsce już dominuje, tylko spora część społeczeństwa jakoś nie może dopuścić do siebie myśli, że dziennikarz może być „nieobiektywny”. Czy to dobrze? Trudno powiedzieć. Tak po prostu jest i taki typ dziennikarstwa – mimo wszystko – przyciąga oko odbiorców prasowych, telewizyjnych czy internetowych. Wzbudza on bowiem emocje, irytuje, złości, lub wywołuje zadowolenie, nobilitując poglądy. Obecnie bój nie toczy się więc o informację, ale o emocje, władzę nad tłumem i – to oczywiste – pieniądze. Skutek tego procesu jest oczywisty – klasyczne dziennikarstwo umiera, a rodzi się świat publicystów, internetowych blogerów, ludzi zdolnych rozgrzać umysły odbiorcy. W tym kontekście przestaje mieć znaczenie niezależność – liczy się wszak umiejętność wbijania kija w mrowisko.
To niemożliwie? Dziennikarstwo opisujące rzeczywistość ma przyszłość? Dobry przykład na to, że tak nie jest, stanowi holenderski eksperyment internetowy – „Der Correspondent”. Ma to być portal ambitnego dziennikarstwa, co uwiodło Holendrów do tego stopnia, że w mig zrzucili się na ów projekt pozwalając jego twórcom na wielki sukces w kampanii crowdfundingowej. Redaktorem naczelnym portalu jest ekscentryczny acz zdolny publicysta, Rob Wijnberg. Czy – skoro mowa o ambitnym dziennikarstwie – wydał on swoim dziennikarzom polecenie opisywania rzeczywistości z dystansu? Skądże znowu! Wręcz przeciwnie – dziennikarze mają tworzyć analityczne, poważne teksty nie ukrywając przy tym swoich poglądów.
Śledczy w akcji i pytań sto
Wracając jednak do książki Latkowskiego i Majewskiego, warto wyłapać z niej fragmenty ukazujące jak na dłoni ów kryzys dziennikarstwa opisowego w Polsce. Autorzy „Afery podsłuchowej”, przedstawiając krok po kroku wszystko, co działo się wokół opublikowanych przez „Wprost” podsłuchów, co i rusz wpadają na kolejne rafy zaciemniające nam obraz tamtych wydarzeń. Pomijając już wątpliwości wobec wiarygodności samego Sylwestra Latkowskiego – odsiedział on swego czasu karę więzienia – warto pochylić się chociażby nad kolejnymi patetycznymi i pełnymi frazesów tekstami o wolności dziennikarskiej oraz niezależności wygłaszanymi przez dziennikarzy. Właśnie owa niezależność ma trzymać nieustannie w napięciu wprostowych żurnalistów niepewnych jutra, bo przecież wydawca w każdej chwili może im kazać wynieść się gdzie pieprz rośnie, chcąc ukarać ich za brak pokory. Niektóre tego typu enuncjacje brzmią tak sztucznie, że ocierają się o komizm.
To, że dziennikarze „Wprost” właśnie siebie stawiają w najlepszym świetle świadczyć może jednak co najwyżej o megalomanii, lub chęci podlizania się wydawcy, ale nie o upadku dziennikarstwa. Zresztą – jeśli o tym upadku już mowa – to akurat dziennikarstwo śledcze jest tym gatunkiem, który może gdzieniegdzie ocaleć w formie prawdziwie „dziennikarskiej” wyzbytej z elementów tożsamościowych. Postawmy jednak Latkowskiemu inne pytanie: skoro jest tak bardzo niezależnym redaktorem naczelnym, to dlaczego nie tak dawno temu wstrzymał jednemu ze swoich dziennikarzy, Andrzejowi Stankiewiczowi, publikację materiałów o konszachtach Aleksandra Kwaśniewskiego? Czy było tak – jak sugerował Stankiewicz – że naciskał na to właśnie wydawca tygodnika?
Dalej, jeśli chodzi o samą książkę, zastanawiają dziwne relacje między Latkowskim a szefem CBA, Pawłem Wojtunikiem. Oto gdy afera trząsła politycznym światkiem, panowie pisali sobie sympatyczne SMS-y, a sam Wojtunik miał zapewniać, że gdyby „Wprost” posiadał nagranie z jego rozmowy z byłą już wicepremier Elżbietą Bieńkowską, to rząd Donalda Tuska na pewno by upadł. Jaką więc wiedzą na temat tamtego rządu dysponuje szef CBA? I dlaczego Latkowski nie tropił tej sprawy, tylko słał Wojtunikowi milutkie SMS-y? Doprawdy, trudno zgadnąć.
W końcu pozostają pytania o metodę działania tygodnika „Wprost” przy publikowaniu zapisów z nagrań. Część z nich była kompletnie nie istotna, nie wnosiła nic poza zestawem wulgaryzmów i informacją co i za ile jedzą ministrowie czy ludzie grzejący się w ciepełku otrzymanych synekur. Co więcej, publikowanie kolejnych taśm – w tym i nagranego Giertycha – przyćmiło całą „aferę podsłuchową” z Sienkiewiczem, Belką, Nowakiem czy Sikorskim i Rostowskim w rolach głównych, a to ułatwiło rządzącym wykaraskać się ze stawianych przez dziennikarzy zarzutów.
Dziennikarze „Wprost” wyraźnie boją się przyznać, że za publikacją nawału różnych taśm musiała stać wizja zdobycia niemałych pieniędzy. Afera z nagraniami spowodowała bowiem, że ich tygodnik rozchodził się jak świeże bułeczki. W ten właśnie sposób media zawładnąwszy emocjami odbiorców zdobywają profity…. A to już nie jest to dziennikarstwo, na straży którego usiłowali ustawić się Latkowski z Majewskim pisząc książkę „Afera podsłuchowa”.
Krzysztof Gędłek
Sylwester Latkowski, Michał Majewski, Afera podsłuchowa, wyd. Zys i S-ka