„Służby specjalne” Patryka Vegi w zamierzeniu mają stać się filmem równie popularnym jak „Pitbull” i równie kultowym jak „Psy”. Reżyser ze swadą odtwarza kulisy działania służb specjalnych. W uszach pobrzmiewa jednak pytanie: po co ten film powstał?
Trudno powiedzieć, czy film Vegi zapadnie kinomanom w głowy tak głęboko, jak słynny obraz Pasikowskiego z początku pierwszej dekady III RP. Jedno jest pewne, spokojnie może się mierzyć z „Psami” na brutalność i wulgarność, bo stylem narracji stosunkowo młody reżyser na pewno nie zawstydza starego wygi. „Służby specjalne” aspirują jednak do miana filmu ważnego, odgrywającego jakąś rolę w sferze publicznej i masowej świadomości. Nie można więc obok nich przejść obojętnie.
Wesprzyj nas już teraz!
Zygzaki Vegi
Vega wędruje przez polskie kino niczym pijany o brzasku dnia – od jednego kawałka jezdni, do drugiego. Przygodę z kinem rozpoczął od „Pitbulla” – obrazu tyleż nihilistycznego, odpychającego, co przerażającego, bo „cała prawda” o polskiej policji, choć każdy zapewni, że oczywista, wywarła wrażenie, a przynajmniej nie pozostawiała obojętnym. W dodatku Vega podgrzewał atmosferę wokół filmu, deklarując, iż o śledczych musiał zrobić film fabularny, bo w dokumencie nie mógł powiedzieć wszystkiego… Czy był to marketingowy kamuflaż, czy chwila szczerości? Na to pytanie nie znajdziemy odpowiedzi. Istotne jest wszak to, że reżyser „Pitbulla” szybko uciekł od przyjętej konwencji oddawszy swe usługi kiczowi i tandecie. Jego to przecież dłonie wyrzeźbiły i wydały na kinowe sale idiotyczne „Ciacho”. Tamtym filmem sięgnął dna, bo niżej upaść się nie dało, chyba, że piszącemu te słowa jedynie brakuje wyobraźni.
„Służby specjalne” miały być powrotem „starego Vegi”. Takiego, co to widza oburzy, przerazi, zniesmaczy, ale pokaże film ważny, niebagatelny. Wydaje się, że ów powrót nie wyszedł Vedze najgorzej, zwłaszcza, że potrafił ubrać go w barwny, PR-owy kostium. Reżyser jest bowiem tajemniczy. Raz twierdzi, że wyczyny byłych funkcjonariuszy WSI dokonujących zbrodni w ramach powstałej grupy specjalnej to fikcja, innym znów razem uśmiecha się tajemniczo, kluczy, wyrywa próbom zaszufladkowania. Jedno wszak jest pewne: nakręciwszy ten film Vega wrzucił granat do szamba, które zdążyło już porosnąć gąszczem salonowej propagandy, odżegnującej od czci i wiary wszelkie krytyczne opinie na temat aktywności służb w pokomunistycznej Polsce. Wygrzebał niemal wszystkie „spiskowe teorie” ostatnich lat i ułożył je w spójną, logiczną całość.
WSI według Vegi
Na skrupulatnie strzegący „racjonalności w życiu publicznym” salon padł więc strach. Vega bowiem uderzył we wrażliwe struny: stanowiącym dotychczas luźne spekulacje interpretacjom istotnych dla państwa wydarzeń nadał powagi, transferując je w umysł masowego widza, z ochotą odwiedzającego kino, by zobaczyć obraz reklamowany jako nowe «Psy». Mędrcy III RP z pozycji wszechwiedzącego belfra karcili Vegę za dezynwolturę, brak odpowiedzialności, krótkowzroczność, wyciąganie trupów z szafy, sianie paniki, budzenie atmosfery powszechnej podejrzliwości i wiele innych tego typu „grzechów” przeciw państwu powstałemu po 1989 roku. Reżyser „Służb…” kpił sobie z tego w żywe oczy, zdawszy sobie sprawę, że takie zarzuty to woda rozpędzająca młyńskie koło machiny, przysparzającej mu kolejnych widzów.
Co tak bardzo przerażało salon III RP? Ukazana przez Vegę rola byłych funkcjonariuszy WSI, tworzących w istocie grupę przestępczą wykonującą zlecenia starego szefa. A jest on niezwykle wymagający. Domaga się bowiem zabijania i kompromitowania polityków, zastraszenia magnata medialnego czy szantażowania duchownego. Jego podwładni są karni, zdyscyplinowani i wybitni w swojej dziedzinie – jątrzeniu i zabijaniu. Czynią to jednak nie dla własnego interesu, ale z poczucia obowiązku wobec Ojczyzny. Z jednej więc strony Vega obnaża wszechwładzę i degenerację polskich służb specjalnych, z drugiej wybiela ich postawy, przypisuje wyższe intencje, w sumie więc wystawia nienajgorszą laurkę.
Co więcej, reżyser daje jednoznacznie do zrozumienia, że rozwiązanie WSI było błędem. To oczywiście może zdumieć każdego, komu dane było poczytać o patologiach tej służby, jej korzeniach i składzie personalnym. Vega nie na żarty podpadł też środowiskom niepodległościowym ukazawszy likwidatora wojskówki, Antoniego Macierewicza jako partacza, cynika i politycznego dogmatyka opętanego nienawiścią do wojskowych służb.
W co on gra?
Trudno więc zgadnąć, o co tak naprawdę chodzi reżyserowi „Służb…”. Pierwsze kilkadziesiąt minut filmu poświęcił on hymnowi pochwalnemu ku czci WSI, by chwilę potem ukazać widzowi postać demonicznego generała, zdobywającego pierwsze szlify w sowieckiej szkole wywiadu. Jak można kłaniać się w pas oficerom de facto komunistycznej służby wojskowej i jednocześnie wkładać w usta spiskującej grupki funkcjonariuszy hasło o konieczności wprowadzenia pewnego człowieka pod żyrandol? Przecież ów człowiek (kto pamięta słynną wypowiedź Tuska o prezydenturze, w mig domyśli się, że idzie o Bronisława Komorowskiego) był największym bodaj obrońcą WSI. Gdyby więc posługiwać się prawami logiki, Vega nie miał prawa sugerować, że to służby wprowadziły „wujka Bronka” do Pałacu Prezydenckiego.
Ale sprzeczności w filmie reżysera „Pitbulla” jest znacznie więcej! Oto obraz ten jawi się nam jako niemal apologia katolicyzmu. Jeden z funkcjonariuszy ściska w ręku różaniec, drugi nawraca się przystępując do spowiedzi i doświadczając cudu uzdrowienia! Ale żeby nie było jednoznacznie, to wszystko to przeplatane jest wulgaryzmami, obrazem degeneracji i obłędną brutalnością.
Po co więc Vega zaserwował widzom taką papkę? Dlaczego wrzucił do garnka wszystko, co tylko się dało, po czym całość wymieszał i całkiem okazałą chochlą wlał ów roztwór na talerz kinowego widza? Filmy o tak drażliwej tematyce nie są tylko rozrywką, ale mają jakiś cel. Niemal nieprawdopodobne jest by powiedzieć całą prawdę o służbach specjalnych. Te bowiem zawzięcie strzegą swoich tajemnic, a wprawni dziennikarze śledczy mogą co najwyżej uchylić ich rąbka. Vega tymczasem zdaje się obnażać wszystko, pokazuje, jak powieszono Leppera czy w jaki sposób manipuluje się polskimi mediami. Reżyser –kolokwialnie mówiąc – „pojechał po bandzie”, ukazawszy największe „teorie spiskowe” III RP w ich najbardziej radykalnej formie. W swojej narracji rozpędził się tak bardzo, że przedstawił grupkę czterech funkcjonariuszy służb trzęsących wielomilionowym państwem. Brzmi absurdalnie? No właśnie!
By spróbować wyjaśnić metodę Vegi, warto odnieść się do jednego z głośnych wydarzeń ostatnich lat. Przypomnijmy sobie mechanizm, jakim łatwo rozbrojono sprawę podejrzeń o zamach w Smoleńsku. Kulminacyjnym momentem tzw. sprawy smoleńskiej było ujawnienie przez ówczesnego dziennikarza „Rzeczpospolitej”, Cezarego Gmyza informacji o obecności trotylu na wraku tupolewa. Trudno rozstrzygnąć, czy ów trotyl faktycznie tam był, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że dziennikarz uczciwie przepracował temat. Na kilka godzin przed ukazaniem tekstu, wydawca dziennika pędzi do rzecznika rządu i pokazuje mu artykuł. Daje tym samym czas politykom i – być może – prokuratorom na przygotowanie riposty. Dalej wszystko idzie jak z płatka: tekst ukazuje się na pierwszej stronie „Rzeczpospolitej”, następuje polityczne trzęsienie ziemi, komentatorzy głupieją, opozycja mówi o mordzie w Smoleńsku, a prokuratura cynicznie przedłuża czas, by ogłosić jak jest naprawdę. I w końcu wydaje jasny przekaz: żadnego trotylu nie było. Resztę pracy wykonali przedstawiciele rządu i usłużne media, tłumacząc jak niepoważne są wszelakie wielkie spiski i mniejsze spiseczki.
Vega przedstawia nam wstrząsający obraz kulisów polskiej polityki. Trudno wyobrazić sobie coś bardziej porażającego. To chwyta za serce. Na końcu filmu czytamy jednak, że wszystko, co zobaczyliśmy to fikcja. A jak jest naprawdę? To już wyjaśni „Gazeta Wyborcza”.
Krzysztof Gędłek
Służby specjalne, Polska 2014, VUE Movie, reż., scen. Patryk Vega, wyk. Olga Bołądź, Wojciech Zieliński, Kamilla Baar, Jan Frycz, Andrzej Grabowski, Agata Kulesza.