Autostrada A4, mimo że wciąż niedokończona, uświadamia jadącemu nią rzecz dość okrutną – żyjemy w kraju tranzytowym. To miejsce, które przez wieki stanowiło geopolityczne i kulturowe centrum Europy, dzisiaj jest zaledwie kilkugodzinnym etapem w podróży pomiędzy jednym a drugim imperium. To miejsce, które niegdyś było jak pięść waląca w zęby każdego nieproszonego gościa, dzisiaj przypomina plamę na mapie, taki kleks coraz bledszy na swoich obrzeżach.
Podróże teatralne mojego Teatru Nie Teraz uczą nie tylko topografii. Ot, w marcu byliśmy w Lubaczowie. I od razu konieczne sprostowanie: to nie są wschodnie kresy Polski, to historycznie i kulturowo raczej jej centrum, taki swoisty matecznik. Kresów naszej Ojczyzny należy szukać o około 250 kilometrów dalej na wschód, gdzieś nad rzeką Zbrucz. A chcąc być już zupełnie dokładnym, to jeszcze kilkaset kilometrów dalej w stronę wschodzącego słońca. Marzec na ziemi lubaczowskiej żył kijowskim Majdanem, ale inaczej niż telewizyjna Polska. Tam uczuciem dominującym jest bowiem strach, ale nie przed Ruskimi. To strach przed Ukraińcami. Tam trudno znaleźć rodzinę, której nie dotknęłyby banderowskie czystki etniczne okresu II wojny światowej i pierwszych lat powojennych. Tam ludzie są więcej niż świadomi terytorialnych żądań współrządzących dzisiaj Ukrainą pogrobowców upowskich sotni i bardzo dobrze wiedzą, że kilku czy nawet kilkunastu policjantów na posterunku w powiatowym miasteczku nijak się ma do zdeterminowanej i uzbrojonej grupy, która chciałby przekroczyć granicę. Po co? Choćby po to, aby demonstracyjnie złożyć kwiaty pod pomnikiem chwały UPA w nieodległej wsi Hruszowice. Pomnik wystawiono nielegalnie a polskie (?) władze od lat nie są w stanie poradzić sobie z tą prowokacyjną samowolką.
Wesprzyj nas już teraz!
Odwiedziliśmy leżącą nieopodal Lubaczowa wieś Żmijowiska, która, jak i inne miejscowości w okolicy, pustoszeje. Konkretnie chodzi o emigrację młodych ludzi, którzy po prostu nie widzą tutaj dla siebie przyszłości. O tej części Rzeczypospolitej pamięta się tylko przy ściąganiu podatków i przed kolejnymi wyborami. Ze Żmijowisk jest może kilkaset metrów do Ukrainy. Najbliżej chyba od stojącej tam na wzgórzu opuszczonej cerkwi. Dookolny cmentarz już nie daje rady porastającym go krzakom i drzewom. Tu i ówdzie jeszcze doczytasz się inskrypcji, raz cyrylicą, raz alfabetem łacińskim pisanych. Najbardziej aktualną jednak sentencję odnaleźliśmy wydrapaną na szybie świątynnej zakrystii: TU BUDE UKRAINA.
We wrześniu zostaliśmy zaproszeni ze spektaklem „Ballada o Wołyniu” przez gminę Zgorzelec. Nie pierwszy raz byliśmy na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Nic w tym dziwnego, bo właśnie tutaj żyją ludzie, dla których nasza „Ballada…” jest – oprócz wszystkiego innego – opowieścią o domu. Tutaj przecież mieszkają wypędzeni z Podola, Wołynia, z całych polskich Kresów. Mamy więc z jednej strony naturalny powrót do krainy dzieciństwa, do tej w każdym normalnym człowieku obecnej Arkadii, a z drugiej strony widzimy dojmującą tęsknotę młodych pokoleń za korzeniami, za podmiotowością zdefiniowaną choćby starym cmentarzem, na którym spoczywają kości przodków. I nic tu do tego nie ma, że te sentymenty ujawniają się przy okazji opowieści przepełnionych bólem i krwią. Pamiętam swoje zaskoczenia, gdy kiedyś po spektaklu podszedł do mnie stary człowiek, cudem jako dziecko ocalały we wsi wołyńskiej wymordowanej przez banderowców, i podziękował mi nie za przywracanie pamięci tamtego ludobójstwa, a za radość powrotu do krainy dziecięcego szczęścia sprzed wojny. Ci ludzie stąd, na przykład ze Zgorzelca i okolic tęsknią, bardzo tęsknią i – co może być sporym zaskoczeniem dla apologetów Unii Europejskiej, zupełnie im nie rekompensuje tej tęsknoty możliwość bezwizowego przechodzenia przez most na Nysie Łużyckiej. Nawet, jeżeli ktoś kiedyś nazwał taką przeprawę „mostem przyjaźni”, a ktoś inny leżące po obu stronach rzeki miasta połączył imieniem Europestadt (Europa-Miasto).
Nowocześni mieszkańcy polskiej części Europestadt zabierają swych gości na spacer po starówce. Są dumni z tego, że mogą pokazać pięknie odbudowaną średniowieczną zabudowę wraz z ewangelicko-augsburską farą – cudownym akustycznie miejscem dla wielu koncertów. Słyszymy, że to jest świetna sprawa, kiedy można zarabiać po prawej stronie tej już nie granicznej rzeki. Jednak piwa nie pijemy w Görlitz – za drogo. Na piwo wracamy na polską lewą stronę. Po tamtej można mieszkać i korzystać z socjalu, ale jeść i tankować trzeba tutaj. Kiedy pytam Bernarda, co się stanie, kiedy już będzie nie tylko Europestadt ale w ogóle Europeland, nie umie odpowiedzieć. I dopiero wtedy, kiedy nasz przewodnik zamilkł, mogłem usłyszeć, co ma do wyszeptania pani Janina, dziecko rodziny wypędzonej ze swego domu w Przemyślanach, miasteczku ziemi lwowskiej. Janina ma tutaj, na tych zachodnich kresach Rzeczypospolitej swój dom i ogródek. Dzieci się pourządzały. A ona ma coraz więcej lat i coraz bardziej tęskni… za Kresami. Zdziwiony pytam: – Dlaczego, przecież tam już nie ma polskiego państwa? Ona odpowiada: – Ale tutaj Polski jeszcze nie ma.
Tomasz A. Żak