Książka „Czas gniewu” warta jest uwagi. Ukazuje bowiem psychopatyczne skłonności liberalnych cyników. Jej autor, Robert Krasowski niczym szalony naukowiec udaje normalnego obserwatora, chłodno opisuje polską politykę, by w chwilę później wściekle toczyć pianę na zdziczenie obyczajów.
Publicysta Robert Krasowski gładko przeszedł krótką drogę od wątłego postkonserwatyzmu do liberalnego pozerstwa. Niegdyś zaliczany do grona moralizujących przeciw „Gazecie Wyborczej” „pampersów” (określeniem tym okraszano młodych konserwatywno-liberalnych dziennikarzy robiących kariery w latach 90.) dzisiaj przechwala się własnym cynizmem, przekonując, że w świecie współczesnej polityki najbardziej wartościowe są brutalność, spryt, kłamstwo i oszustwo. Po czym komicznie piekli się na tych, którzy są zbyt cyniczni i zbyt brutalni.
Wesprzyj nas już teraz!
Jak tu być odrażającym?
„Ludzie nie powinni nigdy dowiedzieć się, jak robi się kiełbasę i politykę” – miał mawiać niemiecki kanclerz Otto von Bismarck. Podstarzały „pampers” Krasowski w swoim drugim już tomie historii III RP „Czas gniewu. Rozkwit i upadek imperium SLD” postanawia udowodnić, że Prusak był optymistą. Podobnie, choć z nieco mniejszą zawziętością, ścigał się z Bismarckiem na cynizm także w pierwszym tomie historycznej publicystyki „Po południu. Upadek elit solidarnościowych po zdobyciu władzy”, który stanowiło dziełko z tyleż wartką narracją, co porażającymi enuncjacjami tego jak – w ujęciu Krasowskiego – jawi się polityczna kuchnia.
Oddajmy mu jednak sprawiedliwość, że opisując politykę jako grę, rysując ją niczym szachownicę, po której namiętnie skaczą pionki, robi to w sposób genialny i błyskotliwy. Tak „Po południu” jak i „Czas gniewu” czyta się niczym kryminał. Akcja jest wartka, wątki znakomicie nakładają się na siebie a narracja wciska w fotel. Jeśli zaś skupić się na najnowszej publikacji czyli „Czasie gniewu”, to trudno nie wspomnieć o celnych podsumowaniach polityków i politycznych wydarzeń. O Balcerowiczu pisze Krasowski, że będąc ministrem w koalicji AWS-UW „boksował się z pierzyną”, zaś gdyby był pingwinem to „uczyłby się latać”. Trudno o błyskotliwsze frazy. A podobnych smaczków w książce jest więcej.
Jednak naprawdę interesujące elementy nowej książki Krasowskiego kryją się głęboko pod puchem sprawnego pióra i ciętego języka. Zaprzedawszy duszę „Krytyce Politycznej” i innym lewicowym środowiskom, publicysta postanowił zaszokować swoich czytelników tym, jak bardzo potrafi być precyzyjny i okrutnie szczery w opisie polskiej polityki.
Dla Krasowskiego bowiem polityka to brudna gra twardych graczy rodem z mafijnych układów. I nie jest to jedynie diagnoza polityki w systemie demokratycznym, bo autor „Czasu gniewu” nie ma wątpliwości, że polityka zawsze była pokryta mrokiem, a rządy ludu zdołały ją nawet – jego zdaniem – coś niecoś ucywilizować. Dzisiaj bowiem – twierdzi Krasowski – nie truje się przeciwników politycznych, ale eliminuje ich bezwzględnie z partii i życia publicznego. Napisał więc stary „pampers” poradnik tego, jak być najpodlejszym z podłych, najbrutalniejszym z brutalnych czy najbardziej cynicznym z cynicznych, czyli – eufemistycznie rzecz ujmując – jak zostać skutecznym politykiem. Krasowski jednak nie wytrwał do końca w konwencji, którą sam sobie narzucił.
Wszystkie strachy inteligenta
Najwybitniejszym politykiem w „Czasie gniewu” jest oczywiście Leszek Miller. To on zbudował potęgę SLD, stworzył bitną armię gotową do ostrej, politycznej wojny. Zaraz obok niego na politycznym firmamencie błyszczy Aleksander Kwaśniewski. Jak pisze Krasowski, był on „najbardziej cenionym znaczkiem do klapy”. Bez tych dwóch nie byłoby imperium SLD. I za to autor „Czasu gniewu” ich ceni. Bo politykę chce opisywać taką, jaką jest, chce, by punkty zbierali wyrachowani gracze, a nie mężowie stanu.
Krasowski w swoich politycznych analizach sprawia jednak wrażenie psychopatycznego naukowca, który udając normalnego, niby chłodno opisuje polską politykę, by w chwilę później toczyć pianę, miotać się wydając spazmatyczne jęki na myśl o okrucieństwie i cynizmie polityków właśnie.
Autor „Czasu gniewu” jest opanowany, gdy pisze o cwaniactwie działaczy SLD kryjących oskarżonego o agenturę Oleksego czy działaniu „republiki kolesi” za czasów drugich rządów postkomunistycznej formacji. Nie wystarcza mu jednak chłodu i opanowania, gdy przychodzi pisać mu o Andrzeju Lepperze. To właśnie nieżyjący już dzisiaj szef Samoobrony doprowadza Krasowskiego do szaleństwa. Nie umie o nim pisać na chłodno, bo jego populizm drażni intelektualne podniebienie publicysty, a sam Lepper zdaje się być jego mrocznym koszmarem. Był w końcu awanturnikiem z prostackimi manierami i tandetnie opaloną twarzą. Tego Krasowski nie może znieść.
Polityka jest dla autora „Czasu gniewu” cyniczna dopóty, dopóki nie pojawi się w niej właśnie taki Lepper. Gdy się bowiem zjawi, należy go ucapić za fatałachy i – bez względu na polityczne podziały – pozbyć się z politycznego obszaru w oka mgnieniu.
Krasowski jest więc jak naiwny nastolatek chwalący się dziewczynie nowym samochodem swoich rodziców. Szpanuje, mimo iż zdaje sobie sprawę, że z zakupem eleganckiego wozu miał niewiele wspólnego. Udaje więc, że opis polityki, który serwuje czytelnikom nie robi na nim wrażenia, a wręcz przeciwnie: że się nim ekscytuje, że uważa za dojrzały sposób ukazywania świata. Tymczasem gdy przychodzi mu zmierzyć się z „koszmarem polskiego inteligenta”, nie przyjmuje pojedynku, reagując obruszeniem na skandaliczny populizm. Krasowski więc nie potrafi być tak bezwzględny, jak bezwzględna jest historia, którą z lekką egzaltacją opisuje. Dlaczego bowiem brutalny populista i dukający cham miałby być gorszy od wytrawnego lidera potężnej formacji politycznej wypowiadającego się z sofistyczną gracją?
Autor „Czasu gniewu” jest więc niczym zwolennicy demokratycznego republikanizmu. Zastępując arystokratyczne elity elitami „z wyboru”, dowodzili oni, że mają słuszność anulując elitę dziedziczącą przywileje. Jeśli jednak brak takiej elity, to – zachodził w głowę chociażby Jefferson – jakim sposobem zapewnić rządy „wartościowej mniejszości”?
Krasowski bardzo chce wykpić wartościującą publicystykę. Niestety, nie potrafi podarować w zamian żadnej konsekwentnej myśli. Chełpi się, że oto dzierży sztandar rewolucji burząc dotychczasowe schematy i proponując nowe. Nie wiadomo tylko do końca, o jakie nowe schematy chodzi.
Krzysztof Gędłek