Tytułowy bohater filmu „Hobbit. Pustkowie Smauga” wypowiada powyższą kwestię do jakiejś nieznajomej w karczmie, zamawiając „wstrząśnięte, niezmieszane piwo” oraz garść uwielbianego przez mieszkańców Shire fajkowego ziela. Oto pierwsza scena nowego „Hobbita”.
Czy faktycznie tak zaczyna się ów film? Nie. Ale mógł. Reżyser Peter Jackson postanowił bowiem z niewielkiej, acz uroczej, przesympatycznej i napisanej ze zmrużonym okiem historii Tolkiena zrobić wielki film akcji, z mnóstwem straszliwych monstrów, wybuchami, efektownymi scenami pościgów i dziesiątkiem zwrotów akcji. Obsadzenie w roli Bilba familiarnego Martina Freemana w związku z reżyserskim zamysłem straciło sens. Lepiej było uczynić hobbitem grubo ciosanego Daniela Craiga.
Wesprzyj nas już teraz!
Pustkowie Jacksona
Hobbitem został jednak Freeman i, podobno, w „Pustkowiu Smauga” zagrał fantastyczną rolę. Nie bardzo jednak wiadomo, na czym swoją opinię opierają krytycy wychwalając odtwórcę roli głównej. W pierwszej części przygód Hobbita Freeman jakby wchodził dopiero w swoją postać, zdawał się być raczej niepewny. Trudno było pozbyć się wrażenia, że rola ta nieco go przerasta. W kolejnym filmie mógł albo potwierdzić swoją przeciętność, albo pokazać, że jednak może być wielki. Nie zrobił jednak ani jednego, ani drugiego, bo Jackson nie dał mu takiej szansy zamykając na cztery spusty… tytułową postać. Filmowy Baggins wionie nudą, jest przewidywalny, niczym się nie wyróżnia. Na początku filmu oświadcza, że nabrał męstwa a w związku z czym jest mężny, co następnie prezentuje przez najbliższe dwie godziny.
Szkoda, bo sam Tolkien swojego hobbita opisywał jednak znacznie ciekawiej. Od samego początku właściwie ścierała się w nim natura domatora z ukrytymi głęboko pokładami męstwa i głodem przygody. Oczywiście, im dalej hobbit szedł z krasnoludami, tym więcej nabierał ducha, ale nie był stworzonkiem o jednoznacznej osobowości. Jackson jednak miał swój pomysł na hobbita i kropka. Stąd Freeman pozostaje przed kamerą zwykłym, szarym rzemieślnikiem. Jakże daleko mu do Elijaha Wooda, fantastycznego kreatora postaci Froda Bagginsa. Ten, przez trzy części trylogii odbywał swój długi marsz w czeluście Mordoru, dźwigając straszliwe brzemię i przechodząc wielką transformację – od wesołego, beztroskiego hobbita do tego, który na końcu powieści Tolkiena mówi: „(…) za głębokie są moje rany. Starałem się uratować Shire i uratowałem, ale nie dla siebie. Często tak bywa (…) gdy jakiś skarb znajdzie się w niebezpieczeństwie: ktoś musi się go wyrzec, utracić, by inni mogli go zachować”.
Jackson pozbawił widzów ciekawej postaci Bilba Bagginsa. Pozostawił na swoim ekranie pustkowie, wypełnione pędem akcji, bez chwili wytchnienia. Nie mam nawet pretensji o to, że dodał postać elficy i szereg wątków. Bardziej razi mnie to, w jaki sposób Jackson poharatał powieść Tolkiena, odzierając ją z jej prostoty i dwuznaczności. Zamiast więc śledzić z zaciekawieniem przygody hobbita i kompanii krasnoludów, idących odzyskać traconą ojczyznę, widzimy fajerwerki, magiczne popisy Gandalfa, odpędzającego się od całej zgrai orków i wargów. Myślący widz, obserwując potyczki czarodzieja, od razu pyta sam siebie w duchu: gdzie, u licha, były te jego magiczne sztuczki, gdy w pierwszej części uciekał jak szalony przed kilkoma orkami? Jackson jednak nie przejmuje się w ogóle logiką. A przecież Tolkienowska baśń jest poukładana, pełna, przemyślana głęboko od początku do końca.
Jeśli już mowa zresztą o samym Gandalfie, to chyba zwykła bezradność nakazała Jacksonowi uczynić z niego maga. Starzec – choć nazywany czarodziejem – był strażnikiem ziemskiego ładu, jego moc to nie umiejętność stosowania magicznych tricków w tandetnym stylu Harry’ego Pottera. Gandalf był mędrcem obdarzonym pewnymi – nieznanymi ludziom – możliwościami. Jego siła nie tkwiła jednak w wymachiwaniu różdżką. A niemal taki obraz serwowany jest widzom w „Pustkowiu Smauga”.
Kasa, misiu, kasa…
Jackson otarł się o kiczowatość, co nie oznacza, że zepsuł wszystko. Fantastyczne niemal widoki, bezmiar wyobraźni modelującej tło wydarzeń i w końcu sam smok Smaug fenomenalnie dialogujący z Bilbem – to Jacksonowi wyszło znakomicie, niemal bajecznie. Okazuje się, że nie utracił wyczucia prozy Tolkiena. Wyreżyserowany przez niego „Władca Pierścieni” był przecież mistrzowskim pokazem tego, jak dobrze czuje on brytyjskiego pisarza. Co się więc stało, że „Hobbit” okazuje się być klapą? Dlaczego kolejne sceny przypominają w nim albo barceloński pokaz światła, albo kolejne szaleństwa Quentina Tarantino?
Niemało krytyków poszukuje odpowiedzi na to pytanie podając dziesiątki możliwych powodów. Niżej podpisany sygnowałby jednak swoim nazwiskiem pogląd o tym, że „Hobbita” zepsuły pieniądze. Jeżeli przed niewielką acz genialną powieścią stawia się wymóg zrobienia trzech wielkich opowieści filmowych, to trudno spodziewać się, że taki eksperyment może wypalić. Jackson z początku chyba czuł pismo nosem, bo bronił się rękami i nogami by nie reżyserować „Hobbita”. W końcu jednak się poddał i uległ. Film odnosi na razie kasowy sukces. Ale Jacksona mi szkoda. Bo „Władca Pierścieni” to był kawał naprawdę dobrej roboty.
Krzysztof Gędłek
„Hobbit. Pustkowie Smauga” reż. Peter Jackson; scen. Guillermo del Toro, Peter Jackson, Fran Walsh, Philippa Boyens; wyst. Ian McKellen, Martin Freeman, Richard Armitage; USA, Nowa Zelandia 2013, 161 min.
Zdjęcia: Forum Film
{galeria}